DZIECI SOBORU ZADAJĄ PYTANIA
DEKRET O PRZYSTOSOWANEJ ODNOWIE ŻYCIA ZAKONNEGO

Ludzie tęskniący

Z s. Małgorzatą Borkowską rozmawia Elżbieta Adamiak

 

 

Dlaczego Sobór podjął temat odnowy życia zakonnego?

Przede wszystkim trzeba powiedzieć na samym początku, czym jest życie zakonne. Bóg tęskni do człowieka. Człowiek tęskni do Boga. W bardzo wielu religiach, nie tylko w chrześcijaństwie, ta tęsknota człowieka do Boga przybiera postać pragnienia większej wyłączności. Choćby nie wiem, co mówili teoretycy i teologowie, tak właśnie przeżywa to ten człowiek tęskniący, który zostaje mnichem buddyjskim czy chrześcijańskim, siostrą czynną czy zakonnikiem apostolskim. On chce jakiegoś pełniejszego, większego, wyłączniejszego -- to kluczowe słowo -- oddania się Bogu. A ponieważ całe nasze życie, nasze pojęcia, nasza mentalność są poddane wpływom epoki, w której żyjemy, także nasze jednostkowe wybory i kształt naszego wyboru, i kształt naszej wyłączności też jest im poddany.

Co jakiś czas trzeba więc pewne rzeczy dostosowywać, bo czasami siłą tradycji zachowuje się znaki, które już nic nikomu nie mówią, czy też rozwiązania, które tracą swoją rację bytu. Nieraz bywają to drobiazgi, np. zmiany ekonomiczne doprowadzają do tego, że coś, co było w dawnych czasach tanie, robi się drogie. Jeżeli zatem jakaś reguła przepisuje, z jakiego materiału należy szyć habity, bo był to materiał tani, to jeśli ceny się zmienią, najlepiej zmienić to według ducha -- że ma być tanio, a nie trzymać się litery i sprowadzać, nie wiadomo skąd, samodział, co kosztowałoby więcej niż całe utrzymanie razem wzięte. Są takie epoki, które załatwiają to "hurtem". A z drugiej strony takie małe przemiany, lokalne reformy dokonują się w poszczególnych klasztorach czy zakonach w ciągu wieków dosyć często. Tak jak Kościół jest semper reformanda Ecclesia, tak też każdy zakon jest semper reformandus i często robi to bez żadnego krzyku. Sobór Watykański II chciał to zrobić hurtem.

To znaczy, że przed Soborem nie było jakiejś wyjątkowej sytuacji, która wymagałaby reform?

Nie. Były takie epoki w Kościele, że w życiu zakonnym działo się rzeczywiście bardzo źle, np. na początku wieku XVI. Potem nastąpiło odrodzenie, przyszło nowe pokolenie niesłychanie gorliwe i konsekwentne, z jakimś takim zapałem w oczach... W naszych czasach nie było aż tak dramatycznie. Sobór był impulsem dla zakonników: przemyślcie co -- jeżeli coś -- należałoby zmodyfikować, zmienić. Przypatrzcie się drobiazgom waszego życia, czy one naprawdę oddają waszą główną ideę, bo może już nie. A w takim razie coś tu by wypadało pozmieniać.

 
REFORMA RENESANSOWA

Co oznacza termin "przystosowana odnowa życia zakonnego"? Z jednej strony Sobór zaleca powrót do źródeł, do pierwotnej reguły, pierwotnego charyzmatu, a z drugiej strony -- dostosowanie się do obecnej epoki. Czy te kierunki odnowy zawsze ze sobą współgrają?

W historii były dwa typy reform życia zakonnego. Jedna reforma polega na tym, że bierze się pod uwagę źródła i dzisiejszą interpretację, a wyklucza całą narosłą w środku tradycję -- to było bardzo wyraźne w reformie potrydenckiej, która wynikła z mentalności renesansowej. Druga możliwość reformy polega na tym, że zbiera się wszystko, co było, sytuację obecną traktuje się jako punkt dojścia pewnej długiej ewolucji i tę ewolucję w całości się akceptuje, tyle tylko, że usiłuje się ściślej niż dotąd stosować do zastanych zwyczajów i praw. Sobór Watykański II preferował tę odnowę typu renesansowego: branie pod uwagę źródeł i sytuacji dzisiejszej, i zlecił zakonom, by sprawdziły, czy to, co narosło w ciągu wieków, jest jeszcze potrzebne. Oczywiście każdy zakon ma inne proporcje swojej historii -- nasz zakon benedyktyński ma czternaście wieków, a bywają i takie, które mają najwyżej 40 lat. Są zakonnicy, którzy w tej chwili żyją w duchu swoich założycieli, bo znali ich osobiście, weźmy Laski -- dopiero teraz jest to przejście, pierwsze pokolenie, które już założycielki nie znało... Niewątpliwie Soborowi chodziło o to, żeby zakon, który powstał jako monastyczny, w miarę możności nie przerabiał się na apostolski, bo nie będzie tego robił dobrze, sknoci to swoje apostolstwo. Nie może być tak, żeby wszyscy robili wszystko, bo nikt niczego nie będzie robił dobrze. Wszystkie zakony powinny żyć według swojego charyzmatu i jeżeli -- jeżeli! -- od niego z jakichś przyczyn odeszły, to powinny wrócić na swoją ścieżkę, a nie plątać się po cudzych.

Czyli niektóre wspólnoty zakonne, powstałe kiedyś dla jakichś konkretnych celów, dziś mogą okazać się niepotrzebne?

Takie rzeczy się zdarzały. W średniowieczu byli bracia mostowi, którzy budowali i utrzymywali mosty. I jeżeli by dzisiaj bracia mostowi chcieli istnieć, to musieliby calkiem inne mosty budować, może jakieś duchowe, ale oni szczęśliwie znikli w momencie, w którym nie byli potrzebni, więc nie ma problemu...

Czy jest jakieś novum Soboru Watykańskiego II w kwestii zakonów?

Nie widzę jakiegoś specjalnego novum, po prostu dlatego, że Sobór nie stworzył życia zakonnego i wiedział o tym. Sobór nie stworzył również nowego Kościoła, i też o tym wiedział, ani nowego Pana Boga nie odkrył. Może we mnie działa trochę kompleks młodości, bo w stalinowskich szkołach uczono nas, że przedtem było źle, a teraz jest dobrze. To była pierwsza prawda wiary, a druga, że im coś jest nowsze, tym jest lepsze. Skutek jest taki, że ja to teraz wszędzie wietrzę.

Bardzo bym nie chciała traktować Soboru jako czegoś takiego, co nareszcie zrobiło porządek, bo wszystko przedtem było złe, a teraz nareszcie jest dobrze. To byłaby pomyłka. Kościół istnieje już prawie dwadzieścia wieków, życie zakonne istnieje jakieś szesnaście, siedemnaście wieków w różnych formach. Jeżeli najwyższy autorytet Kościoła angażuje się w naprostowywanie jakichś dewiacji, czy specjalnie prosi wszystkich zakonników, żeby przemyśleli swoje konkretne zaangażowanie, swoją pozycję w dzisiejszym świecie, czy nie mogliby zrobić czegoś więcej, to jest jak najbardziej wspaniałe i dobre, ale Kościół robił to bardzo często również przedtem. Były już sobory, które zalecały specjalną odnowę życia zakonnego i ten też zalecił, i dobrze zrobił. Tak ja to odbierałam -- byłam już zakonnicą, kiedy Sobór się kończył. Pamiętam to przejęcie, ten nasz ogromny wysiłek posoborowy, żeby przemyśleć wszystkie ustawy od nowa. Przecież właściwie wszystkie zakony odnowiły, odświeżyły swoje konstytucje. Starsze zakony miały regułę napisaną wieki temu, która w wielu punktach konkretnie była już nie do zastosowania. Ale nawet te przepisy, które pochodzą z nie istniejących już warunków zewnętrznych, podają jakieś rozwiązania zgodne z duchem założyciela. W tym samym duchu należy rozwiązywać dzisiejsze problemy -- nie mówić o rzeczywistości, której nie ma, ale o dzisiejszej mówić w ten sam sposób, w tym samym duchu, w tym samym celu.

Jak przebiegało wprowadzanie odnowy postulowanej przez Sobór?

Odbyły się kapituły generalne wszystkich zakonów, które rozważyły, czy poszczególne sformułowania w zmienionej rzeczywistości zewnętrznej oddają ducha założycieli. Jako ilustracja niech posłuży taki drobiazg: w naszej regule św. Benedykta powiedziane jest, że mnisi nie powinni zwracać się do siebie samym tylko imieniem, bo to byłoby lekceważące, ale powinni zawsze dodawać "bracie" -- wtedy się wprowadzi atmosferę rodzinną. W naszych czasach jest wręcz odwrotnie -- to "bracie" jest odczuwane jako coś sztywno-ceremonialnego. Zdecydowaliśmy więc, że należy pozwolić na stosowanie samych tylko imion, dlatego właśnie, że to jest w percepcji dzisiejszego człowieka bardziej zgodne z atmosferą rodzinną niż tamten przepis. A chodziło o zachowanie tego, co istotne -- właśnie atmosfery rodzinnej, wzajemnej życzliwości. Potem taki tekst odnowionych ustaw przedstawia się Stolicy Apostolskiej jako eksperymentalny. Okres eksperymentalny może trwać np. pięć lat. Jeśli się okaże, że coś jeszcze nie bardzo gra, to się znowu zmienia. Potem się ponownie przedstawia, zatwierdza, no a później to już się stara według tego żyć.

W niektórych krajach -- myśleliśmy o Zachodzie -- nastąpił wyraźny kryzys życia zakonnego. Czy Sobór w jakiś sposób nie przyczynił się do tego?

Tak się mówi. Ja bym była ostrożna z potępianiem Zachodu. To wątpliwej jakości chwyt kaznodziejski. A jeśli chodzi o życie zakonne, to widziałam trochę tego "zgniłego Zachodu". Daj nam Panie Boże tak gorliwe klasztory, jakie ja tam widziałam! To nie jest więc takie proste. We Francji kwitnie życie kontemplacyjne. Natomiast u nas jest wciąż sporo zakonów czynnych, których tam prawie nie ma. Oczywiście i nasze zakony czynne narzekają, że nie mają dość nowicjuszek. Ale to dlatego, że mają rozkręcone dzieła, do których wciąż brak im rąk do pracy. U nas z kolei prawie nie ma nowego typu zgromadzeń, które już kwitną we Francji, np. Wspólnoty Jerozolimskie. Tam jest na nie ogromne zapotrzebowanie w zateizowanych miastach, czego u nas się jeszcze tak bardzo nie odczuwa. A więc to jest inna sytuacja, obsadzane są pewne typy wspólnot, a inne mniej obsadzane lub wcale nie znane. Ale to nie znaczy, żeby tam akurat nikt Pana Boga nie wybierał na ten wyłączny sposób.

Niewątpliwie bywa tak -- i to też bywało w historii -- że jakiś impuls poszedł dalej niż miał pójść. To właściwie jest nawet prawo historyczne. Jak się na trochę pozwoliło, to sprawy idą za daleko w drugim kierunku. Przypuszczam, że były takie sytuacje; tu i tam zaczęto kwestionować różne drobiazgi, potem coraz więcej, w końcu zakwestionowano prawie wszystko. Jeżeli ktoś po 20, 30, 40 latach życia zakonnego nagle zdaje sobie sprawę, że tu właściwie wszystko można zakwestionować, to jest jego prywatny problem, on ma do tego problemu prawo. Ale jeżeli w jakiejś wspólnocie tacy ludzie stanowią większość, to ona albo się rozchodzi, albo przekwalifikowuje. Może lepiej, żeby to się stało, niż żeby oni dalej pchali te taczki, nie będąc do nich przekonani. Tego typu nieszczęścia trochę oczyszczają atmosferę.

Jest taka strasznie zabawna historia dotycząca pewnego żeńskiego zakonu kontemplacyjnego w Holandii. Siostry chciały przeprowadzić reformę soborową w sposób spektakularny. Wszystko zakwestionowały. To był zakon o bardzo zdecydowanym kontemplacyjnym i klauzurowym duchu, ale podważono wartość: milczenia -- bo to nie wyraża osobowości, klauzury -- bo nie można się zupełnie od ludzi oddzielać, itd. A jednocześnie one szczerze kochały swoje powołanie. Tylko zakwestionowały wszystko to, w czym to powołanie dotychczas przychodziło "opakowane". I po paru latach stwierdziły, że w taki sposób nie mogą wypełniać swojego powołania -- albo muszą z niego zrezygnować, albo wrócić do tamtego opakowania", bo wszystko się im bez niego rozsypywało. Wróciły. Ale to był fantastyczny eksperyment, bo one odkryły od nowa wartość milczenia, skupienia, odosobnienia -- dla ich własnego powołania. To nie znaczy, że wszyscy ludzie mają iść za klauzurę. Ale te siostry z własnego doświadczenia poznały potrzebę i wartość tego, co miały przepisane w regule, dla wypełnienia ich własnego powołania. No i teraz przodują w tym.

Od razu rodzi się pytanie, czy coś takiego miało miejsce w Polsce...

Myśmy nie mieli takich wahnięć. U nas, w Polsce, nawet bez jakiegoś zakwestionowania tych otoczek powołania kontemplacyjnego, na niektóre z nich, jak np. ścisła klauzura, nie wszędzie były warunki. Sobór przyszedł w latach sześdziesiątych, a moja wspólnota już w latach czterdziestych nie mogła zachowywać ścisłej klauzury, bo siostry objęły klasztor wiejski po repatriacji i musiały utrzymywać się z pola, inaczej by nie miały co jeść. To się rozwiązywało bardzo spokojnie -- wychodzimy, jak musimy; a jak nie musimy, to siedzimy w klauzurze. I tak trwa do dzisiaj, tylko że ujęte zostało w odpowiednie ramy prawne. W Polsce ten proces przebiegał trochę spokojniej, ale nie z racji naszej większej cnoty: po prostu myśmy dostali bardziej w kość z powodu warunków politycznych. Jeśli ktoś już się decydował na życie zakonne, to lepiej wiedział, że naprawdę chce robić to, a nie co innego. Poza tym sytuacja była tak trudna, że nie było czasu na jakieś specjalne pomysły.

Dekret o przystosowanej odnowie życia zakonnego nakazuje, by reformę oprzeć na gorliwszym zachowywaniu reguły i konstytucji...

Tak. Bo jedna rzecz to odnowić ustawy i konstytucje, a druga to zachowywać je. Człowiek zakłada sobie coś i bardzo tego chce, ale nieustannie nie nadąża. A więc wiecznie jest ta potrzeba ciągłego nawracania się do własnych przyjętych założeń, do tego, czego my naprawdę w głębi duszy pragniemy, tylko do czego wciąż nie dorastamy. Sobór raz jeszcze dał taki impuls i bardzo dobrze zrobił. Wedle sformułowania św. Benedykta całe życie zakonne jest ciągłym nawracaniem się. Nam się bardzo spodobało to soborowe wezwanie. Dobrze, będziemy się nawracać!

Ale czy to jest tylko problem zasad i życia... W odbiorze z zewnątrz wydaje się, że same zasady zostały rozluźnione...

Reforma soborowa bywała interpretowana jako ułatwienie życia zakonnego. Co się okazało -- młodzież, która przychodziła, mówiła: "Nie. My tak nie chcemy. My byśmy tu nie przyszli, jak byśmy wiedzieli, że tu jest łatwo. My dlatego tu przychodzimy, że chcemy Bogu złożyć ofiarę z siebie, a nie przychodzimy na łatwy chleb".

Sobór mówi o "życiu zakonnym". W obecnym nauczaniu kościelnym występuje częściej termin "życie konsekrowane". Z czego wynika ta zmiana terminów?

Życie konsekrowane to jest przede wszystkim pojęcie szersze. Życie zakonne obejmuje zakony i zgromadzenia zakonne starego typu. Natomiast życie konsekrowane rozciąga się także na wszelkie inne formy oddania się Bogu -- czy to w instytutach świeckich, czy w nowo powstających wspólnotach, które nawet czasami nie mają jakiegoś swojego ogólnego określenia, czy też w sposób, który powrócił z najstarszych czasów: prywatnie otrzymywana konsekracja dziewic. Taka pani żyje w świecie nadal, ale zachowuje panieństwo dla Boga, bo wierzy, że On ją do tego wzywa. No i wypełnia swoje obowiązki chrześcijańskie i modlitewne.

Jaka jest relacja pomiędzy konsekracją zakonną a chrztem?

Miałam szczęście i przywilej w 1992 roku, przed Synodem Biskupów na temat życia konsekrowanego, uczestniczyć w ostatecznym redagowaniu odpowiedzi od żeńskich zakonow kontemplacyjnych z Polski na przesłany wcześniej kwestionariusz. Materiał był bardzo różnorodny, bo kilka zakonów nadesłało już odpowiedzi zbiorowe, inne nie zdążyły, przesłały więc odpowiedzi od poszczególnych domów, i było nawet jeszcze trochę odpowiedzi osobistych. Wielka to była radość -- wszystkie, nie naradziwszy się ze sobą, jako istotę życia zakonnego podawały osobistą więź z Chrystusem. To rzeczywiście jest podstawa wszystkiego. Konsekracja chrztu jest tą pierwszą i najbardziej podstawową, zbawczą więzią osobistą z Chrystusem, jaką chrześcijanin nawiązuje. Wszystko inne może być jednym z możliwych rodzajów konsekwencji. Podjęte zgodnie z wolą Bożą powołanie, jakiekolwiek ono jest, jest realizacją konsekracji chrztu.

 
NIC BEZ MODLITWY

Jaka powinna być rola modlitwy w życiu zakonnym?

Modlitwa to sprawa absolutnie podstawowa. Jeżeli nie ma modlitwy, to nie ma kontaktu z Chrystusem; jeżeli nie ma kontaktu z Chrystusem, to ja nie mam co tu robić. Oczywiście to mogą być wszelkie rodzaje modlitwy, na każdą chwilę dnia jest inny -- modlitwa chórowa, prywatna, przy pracy, mnóstwo rozmaitych modlitw.

Czy zakony pełnią funkcję ośrodków modlitwy?

Oczywiście. I to pod wieloma względami. Przede wszystkim jako miejsca, w których modlitwa trwa nieustannie. Nie mówiąc już o tym, że Panu Bogu należą się takie miejsca, gdzie by Go chwalono z jakimś szczególnym zaangażowaniem, trzeba zauważyć, że także ludzie czasami potrzebują po prostu świadomości, iż ta modlitwa trwa nieustannie.

Pamiętam takie zabawne zdarzenie. Jeden z klasztorów kontemplacyjnych w latach pięćdziesiątych, zgodnie z prastarą, wiekową tradycją miał pacierze nocne, gdzieś około drugiej. Coraz mniej sióstr mogło wstawać, bo te były chore, a tamte były przemęczone uciążliwą wtedy pracą, bo to był czas odbudowy. Te, które nie mogły przyjść na to oficjum nocne, osobno odmawiały je rano. I coraz więcej sióstr decyzją przełożonej przenoszonych było z nocnych pacierzy na ranne. A więc w końcu przełożona zdecydowała, by wszystkie porządnie się wyspały i przyszły na modlitwy rano. Pierwszego dnia, kiedy to zastosowano, rano dzwonek do furty -- milicjant. W pięćdziesiątych latach! Pyta, czy coś się stało w klasztorze, bo był przyzwyczajony, że jak szedł tą swoją trasą, to słyszał modlitwy sióstr, a dzisiejszej nocy nic nie słyszał...

Czy po tej wizycie milicjanta przywrócono modlitwy nocne?

Nie, siostry po prostu wytłumaczyły mu, skąd ta zmiana. To była kwestia zdrowia sióstr, a przełożona ma obowiązek dbać przede wszystkim o zdrowie sióstr, a o zbudowanie milicjanta na drugim miejscu...

W jaki sposób zakony mogą być szkołami modlitwy?

Niektóre domy organizują rekolekcje, często karmelitanki prowadzą właśnie takie ośrodki rekolekcyjne. Czasami może to być możliwość pobycia w jakimś klasztorze. Ludzie przyjeżdżają i po prostu proszą, czy mogliby posiedzieć przez jakis czas, modlić się razem z siostrami. W dużej mierze jest to także oddziaływanie na swoich krewnych i znajomych.

Sobór postulował też odnowę biblijną i liturgiczną...

To jest rzeczywiście wielka rzecz. Ale obejmuje cały Kościół, nie tylko życie zakonne. Tyle tylko, że w życiu zakonnym została wdrożona w sposób, który jest niemożliwy do zrealizowania w życiu świeckim, dlatego że tam każdy człowiek musi sam jakoś sobie żeglować, a tutaj to się dokonywało wspólnotowo. Ta ogromna, ogólnokościelna odnowa dała wszystkim do ręki Biblię, zachęcając: "Czytajcie, a jak będziecie mieli jakieś problemy, to zgłoście się z nimi, gdzie trzeba. Ale najpierw czytajcie". Odnowa liturgiczna też została niesłychanie podjęta w zgromadzeniach. Jestem benedyktynką, więc już "od początku świata" nasze oficjum składało się z Psalmów i czytań biblijnych. Ale nie we wszystkich zakonach tak było -- zdarzało się, że odmawiano modlitwy zalecone przez założycieli, np. wielokrotne "Zdrowaś Maryjo" w różnych intencjach. Teraz tak nie jest, teraz wszystkie zakony mają pacierze dostosowane długością do swoich warunków pracy, ale złożone właśnie z tekstów biblijnych już w większym wyborze -- w końcu "Zdrowaś Maryjo" to też tekst biblijny. Wzrosła znajomość i zrozumienie dla liturgii, strasznie dużo włożono w to trudu i pracy; były kursy, wykłady, po to właśnie, żeby uświadomić wszystkim zakonnikom i zakonnicom, czym jest liturgia, jak ją należy rozumieć i jak w niej brać czynny udział. To jest niewątpliwie ogromne dzieło i zostało ono dokonane.

 
NAJWYŁĄCZNIEJ JAK SIĘ DA

Dlaczego życie zakonne jest w Kościele nieodzowne? I czy w refleksji nad nim można ustrzec się myśli o wyższości tego powołania nad innymi?

Nieodzowne jest zawsze to, co jest odpowiedzią na potrzebę serca. A życie zakonne to jest faktyczna, stwierdzona potrzeba serca -- szukanie tej wyłączniejszej, najwyłączniejszej jak się da więzi z Chrystusem. A przy okazji, w ramach produkcji ubocznej lub mniej ubocznej, osiąga się mnóstwo różnych innych celów. I tu dopiero można mówić o przydatności życia zakonnego, w tej czy innej jego formie, do takich czy innych celów Kościoła -- wtedy powstaje ogromna lista: ośrodki modlitwy, modlitwa wstawiennicza, działalność taka czy inna... Można jeszcze wspomnieć np. o roli cystersów w krzewieniu rolnictwa w Europie. To wszystko jest prawda, ale to jest produkcja uboczna. Zaczyna się od czegoś innego, zaczyna się właśnie od tej głębokiej potrzeby przylgnięcia do Pana Boga, jeszcze bardziej, jeszcze troszeczkę, jeszcze więcej...

Są ludzie, którzy pytają, czy Kościół w przyszłości przestanie mówić o tej wyłączności, bo przecież wszyscy możemy i powinniśmy być święci. Myślę, że można nawet określić, kiedy to będzie -- jak się udowodni, że Chrystus był żonaty, to wtedy przestanie się mówić, że dziewictwo podjęte dla Królestwa Bożego jest głębszym naśladowaniem Chrystusa niż małżeństwo. I tak samo, jak się oddzieli już wreszcie całkiem seks od prokreacji, to się przestanie mówić, że życie małżeńskie jest głębszym i pełniejszym udziałem w Bożym dziele stworzenia niż celibat. Inaczej mówiąc: każdy rodzaj powołania w Kościele ma jakiś swój szczególny obszar, którego inne nie dzielą. Ja, jako dziewica Bogu poświęcona, nie mogę jednocześnie uczestniczyć w tak pełny sposób w Bożym dziele stworzenia jak każda małżonka i matka, która chodzi po ulicy i nie chwali się nawet tym, jaką wspaniałą rzecz robi. Każdy ma więc jakąś swoją dziedzinę wyłączności. Jest taka tendencja myląca rodzaj życia ze stopniem świętości, a to nie ma ze sobą nic wspólnego.

Czy zatem rady ewangeliczne są przeznaczone dla pewnej tylko części wierzących, czy dla wszystkich?

W jakimś sensie na pewno dla wszystkich, ale jest to zawsze kwestia interpretacji. Trzeba przede wszystkim zapytać, jak ludzie przeżywają czystość, ubóstwo, posłuszeństwo. Jak przeżywają swój rodzaj czystości ludzie żyjący w małżeństwie, a jak przeżywają swój rodzaj czystości -- właśnie jako wyłączność -- zakonnicy? Co to w ogóle jest czystość? Czystość to jednoznaczność; dlatego można mówić o czystym małżeństwie, które jest jednoznacznym małżeństwem, i o czystości zakonnej, która jest jednoznacznością zupełnie wyłącznego wyboru Chrystusa. Jeśli więc rozumiemy czystość jako jednoznaczność i to świadomie przyjętą, może się to stosować do wszelkiego rodzaju powołania. Na stosowny sposób.

Oczywiście, że pełno jest innych skojarzeń; pierwsza rzecz, która sie kojarzy: czystość -- brudy, wobec tego małżeństwo jest brudne. To jest właśnie ten nurt myślenia gorszy, nurt nieewangeliczny, nurt słabości ludzkiej, która się zawsze może przymieszać, narobić bardzo dużo hałasu, ale to jest ten nurt myślenia -- powiedziałabym, jeśli mi wolno -- nieautentyczny.

A posłuszeństwo?

Posłuszeństwo jest przeżywane przez tych, którzy tę radę przyjmują, jako ofiara z własnej woli. Jest bardzo głębokim darem z siebie. Jakiś stopień wzajemnego posłuszeństwa jest oczywiście konieczny wszędzie, ale posłuszeństwo zakonne jest tylko dla zakonników. Chcącemu krzywda się nie dzieje. Dla nas to ma sens nie tylko organizacyjny, ale także jest codzienną ofiarą, którą się składa przez tę swoją zależność.

Największą trudnością jest chyba wyrzeczenie się możliwości kierowania własnym życiem...

Jeżeli ktoś wie, dlaczego to robi, to znajdzie w sobie siły. A w zasadzie posłuszeństwo ślubują ludzie, którzy wiedzą, czego chcą. Może się czasami zdarzyć, że nie obliczyli się z siłami, że jednak nie potrafią -- od tego wtedy są dyspensy, zwalnianie ze ślubów, sekularyzacja. Zresztą to dotyczy nie tylko posłuszeństwa, ale wszystkich ślubów. To jest możliwe, to jest ludzkie zjawisko.

Znowu wszystko się sprowadza do mojego stałego, co chwila odnawianego kontaktu z Chrystusem. Nie tego, który był wtedy, kiedy wstępowałam. Jeżeli z dnia na dzień i z godziny na godzinę żyję dla Chrystusa, to wiem, dlaczego jestem posłuszna i dlaczego źle zrobiłam, jeżeli nie byłam posłuszna, i dlaczego bardzo tego żałuję. Wtedy nie ma problemu -- to znaczy nie ma problemu teoretycznego, praktyczny zawsze może być.

Czy Sobór zmienił coś w rozumieniu posłuszeństwa? Nie używa się w tekście pojęcia kolegialności, ale wypowiedzi Soboru idą jakby w tym kierunku...

Sobór niewątpliwie miał ochotę przykrócić pewne teorie, które były w Kościele, a które zostawiały całe natchnienie wyłącznie przełożonym. Tak samo jak w Kościele nie jest tak, że wszystko, co się w nim wymyśli, musi najpierw wejść do głowy papieża i stamtąd dopiero rozejść się na wszystkich, ale inicjatywa może iść oddolnie (paskudne słowo) -- tak samo i w życiu zakonnym: nie wszystko, co jest dobre, pomyślne, sensowne, musi ulęgnąć się w głowie przełożonego, a potem dopiero stamtąd spłynąć na innych. Otóż były takie tendencje, które wykluczały zupełnie własną inicjatywę. Sobór rzeczywiście trochę to stonował. Inna sprawa, że tu i ówdzie poszło to znowu za daleko i urządzono taką kolegialność, że już w ogóle nikt nie miał nic do powiedzenia, bo dopiero po genialnych i długich konsultacjach oraz zasięgnięciu rady wszystkich zainteresowanych wolno było zadecydować, że będzie się pościć w Wielkim Poście, co i tak by zrobiono.

Jest jeszcze ślub ubóstwa...

Ubóstwo jest -- tak samo jak czystość i posłuszeństwo -- codzienną ofiarą z różnych możliwości, z rozporządzania pieniędzmi. To bardzo wyzwala, po prostu ma się z głowy całe mnóstwo rzeczy i można zająć się czymś innym.

A problem ubóstwa jednostki i bogactwa wspólnoty?

Och, mało było problemów w historii, które by tyle żółci i krwi upuściły, co problem bogactwa i ubóstwa zakonnego. Niewątpliwie podstawą życia zakonnego jest osobiste ubóstwo konkretnego zakonnika. Natomiast problemem jest, czy i ile może i powinna posiadać wspólnota jako całość. Grożą tutaj dwa niebezpieczeństwa: zbytni materializm i fałszywy spirytualizm. Pierwszym niebezpieczeństwem jest to, że "chudy gdy był grzesznikiem, utył na pokucie" -- biedaczyna wstąpił od klasztoru, to mu się dopiero wygodnie żyje, bo on wprawdzie sam nie ma nic, ale klasztor ma tyle... A drugie, że jeżeli się założy, iż zgromadzenie jako całość też nie ma prawa nic posiadać, to nie wiem, w jaki sposób miałoby istnieć. Z czegoś musimy przecież żyć, gdzieś mieszkać, w coś się przyodziać.

Próbowano to rozwiązywać różnie. Jednym ze słynnych rozwiązań było mieszkanie w domu, który nie należał prawnie do zgromadzenia. To był w gruncie rzeczy wybieg prawny, bo przecież wiadomo było, że zakonnicy robili z nim, co chcieli i mieli do tego prawo. Genialna była myśl Tomasza z Akwinu -- wspólnota jako całość może posiadać, ale pod warunkiem, że będzie uważała za obowiązek udzielać ze swoich dóbr potrzebującym. Takie ujęcie rezygnowało z fikcji prawnej, a jednocześnie przeciwstawiało się gromadzeniu bogactw, gdy dookoła jest bieda.

W każdych konkretnych warunkach trochę inaczej to musi wyglądać. Prawie każdy dom, a przynajmniej każdy kraj w dzisiejszej sytuacji musi jakoś to rozwiązać sobie sam, żeby z jednej strony uniknąć przepychu, który rzeczywiście nikomu do niczego nie jest potrzebny, nawet gdyby był możliwy, a z drugiej strony nie robić z siebie dziadów, nie urządzać przedstawienia, w jakiej to my żyjemy nędzy. I zarobić na swoje życie uczciwie, jak każdy inny człowiek, własną pracą. Zupełnie co innego jest standardem ubóstwa czy zamożności u nas, a co innego w Indiach, czy w Brazylii...

Jak się ma do ślubu ubóstwa istniejący do niedawna podział zakonów na dwa chóry?

To nie ma nic wspólnego z ubóstwem. To jest zupełnie inna sprawa. Podział na chóry powstał jako sposób zaradzenia problemowi, co robić z kandydatami do zakonu, którzy nie potrafią nauczyć się czytać ani pisać, a szczerze chcą służyć Panu Bogu.

Czy to nie wiązało się właśnie z...

...pochodzeniem społecznym?

Pochodzeniem i dostępem do nauki...

Gdzie tam! Dostęp do nauki? Konwersi, tzn. drugi chór, zjawiają sie w X wieku -- wówczas rycerz był akurat tak samo analfabetą jak rolnik. Wtedy uczyć się można było w klasztorze. Jeżeli ktoś nie dostał się jako dziecko do szkoły klasztornej, to na resztę życia zostawał analfabetą. No i co z takim robić, jak później przyszedł do klasztoru? Wówczas znaleziono to wyjście -- możliwość zostania mnichem drugiego chóru. Taki mnich nie dostawał obowiązków chórowych, ale miał więcej pracy ręcznej. Ciekawy jest problem u zakonnic. Nie było żadnej potrzeby, żeby siostry dzielić na chóry, bo żadna nie przychodziła z domu z wykształceniem, a kobiety na ogół wstępowały do klasztoru młodo. Uczyły się więc łatwo. Niemniej siła naśladowania była ogromna. Już w średniowiecznych klasztorach cystersek są zwykle konwerski.

Oczywiście jak każda instytucja, tak i ta przechodziła bardzo różne etapy. Początkowo tego drugiego chóru u kobiet było bardzo niewiele, ale później, w XIX wieku zaczęły się przedłużać programy szkolne i zwiększała się liczba uczennic. Powstały ogromne szkoły, po paręset uczennic. Wszyscy w tę szkołę kładli pracę, potrzebna była bezpłatna siła robocza, która by oprała te uczennice, nakarmiła je, opaliła szkołę. I wtedy było konwersek dużo więcej niż sióstr chórowych, bo więcej było potrzeba tej obsługi niż nauczycielek. I w XIX wieku było już dzielenie według stanów, według kwalifikacji. Teraz to już się skończyło, dlatego że im dalej szła historia, tym bardziej ten podział był nierówny w prawach. To jest przykład takiej instytucji w życiu zakonnym, która kiedyś miała swój sens, potem nabrała zupełnie innego, a wreszcie została zniesiona w sytuacji, w której już nic nie rozwiązywała, a tylko utrudniała.

Pośród form życia konsekrowanego istnieje wielka różnorodność. Objawia ona bogactwo Kościoła. Czy ta wielość jest jednak zawsze uzasadniona?

Czy nie lepiej byłoby to wszystko połączyć? Nie, nie lepiej. Proszę wziąć pod uwagę np. to, jak ważne teraz na Zachodzie w gospodarce są małe, drobne inicjatywy. Już się okazuje, że te olbrzymie giganty są coraz trudniejsze w obsłudze, same siebie czasami zżerają, albo się dobrowolnie dzielą, a małe inicjatywy jakoś rosną. Oczywiście, że łatwiej jest zarządzać Luksemburgiem niż Rosją... W mniejszej wspólnocie jest bardziej rodzinna atmosfera, wszyscy się lepiej znają. A poza tym jeszcze jedno -- każde zgromadzenie wynika z jakiejś nagłej fontanny dobra, inicjatywy, która zrodziła się w jakimś konkretnym człowieku...

 
Z DALA OD ŚWIATA?

Wcześniejsze zakony powstawały w oderwaniu od świata, późniejsze dla konkretnych zadań w świecie. Sobór zachęca, by praktykowane przez niektóre wspólnoty oddalenie od świata było służbą światu. Czy zatem definicja życia zakonnego jako wyrzeczenia się świata jest nieaktualna?

Natychmiast nasuwa się pytanie, co rozumiemy przez świat. To pojęcie nawet w Ewangelii jest wieloznaczne, bo raz jest powiedziane, że Syn Boży przyszedł dla zbawienia świata, a raz, że nawet się za świat modlić nie chce -- "za nimi proszę, a nie za światem". Czyli to słowo może znaczyć bardzo różne rzeczy. I radosne żonglowanie kilkoma znaczeniami naraz zawsze prowadzi do kłopotów. A poza tym to pytanie zakłada, że "odejście od świata" kiedykolwiek było sensem życia zakonnego. A to był tylko objaw zewnętrzny. Kiepskim pustelnikiem był ten, który szedł "od czegoś", zamiast przede wszystkim "do Kogoś". Negacją żyć się nie da. Jeżeli ja światem gardzę, bo uważam, że wszystko, co jest na ziemi, to właśnie ten świat, za który Chrystus nie chciał się modlić, to ja przede wszystkim "robię dyzgusta Panu Bogu" -- jak by powiedział pan Zagłoba, czyli powiadam Mu, że myślę o Jego stworzeniu bardzo nieładnie, że właściwie On nic dobrego nie stworzył. W końcu to już wolę wybrać Ciebie, Panie Boże, niż to wszystko. Jeżeli natomiast cenię świat i widzę wszelkie dobro, które w nim Pan Bóg złożył, widzę piękno natury i piękno, które Bóg złożył w rodzinie ludzkiej i w tym wszystkim, czego się wyrzekłam, to znaczy, że mam jakąś większą miłość, która sprawia, że muszę te wszystkie inne miłości odłożyć. I wtedy ten mój wybór jest czymś pozytywnym, a nie tylko jakimś takim złem koniecznym.

Duch Święty budzi w Kościele różne impulsy i są tacy zakonnicy, którzy idą między ludzi i tacy, którzy od ludzi odchodzą. Jedni i drudzy, jeżeli robią to dla Boga, w szczerym przekonaniu, że Bóg ich do tego wzywa, w gruncie rzeczy nie tylko Panu Bogu oddają chwałę, ale także i ludziom się na coś przydadzą. Swojego czasu tłumy pielgrzymów ciągnęły do pustelników egipskich po to tylko, żeby zobaczyć, że takie życie jest możliwe, że są ludzie, którzy aż tak wybrali Boga, że się wszystkiego innego wyrzekli; jechano, żeby zbudować się i odjechać z powrotem.

Dlaczego jednak pójście za Chrystusem w takiej formie musi prowadzić do wyrzeczenia się świata? Czy to jest konieczne?

Jest konieczne w przypadku niektórych powołań, nie dla każdego. Sam Chrystus powiedział, że kto może, ten rozumie. A nie wszystkim jest to zrozumienie dane. Nie chodzi tu o zrozumienie akademickie, bo to może być dane każdemu, ale zrozumienie od wewnątrz. Dlaczego odejście od świata jest konieczne? Wyłączność tłumaczy odejście. Po prostu człowiek chce Panu Bogu dać coś więcej. Tak Ciebie kocham, że wszystko inne staje się nieważne i niepotrzebne. Ale to nigdy nie jest takie odejście do końca... To tylko z zewnątrz i z daleka można sobie wyobrażać, że mnich -- nawet taki najbardziej zakapturzony -- odchodzi od społeczności. Nieprawda, on tylko idzie do drugiej społeczności. I tak będzie miał dookoła siebie bliźnich -- akurat głównie innych mnichów -- i będzie musiał na głowie stawać, żeby tym dookoła siebie dać jak najwięcej dobra i jak najmniej zła.

A czy odejście od świata nie wiązało się niekiedy z negatywnym spojrzeniem na stworzenie?

Często się wiązało. Jeżeli człowiek jest świadom, że powinien coś wybrać, ale nie bardzo ma do tego siły, bo go przeciwna wartość pociąga, to będzie sobie tłumaczył, że ta przeciwna wartość w gruncie rzeczy nic nie jest warta, żeby sobie pomóc wybrać tak, jak myśli, że powinien. Tego jest bardzo dużo. Cała mizogyniczna, wroga wobec kobiet, literatura średniowieczna -- jest tego mnóstwo! -- nikt teraz nie chce jej tłumaczyć, bo wstyd... To jest ten nurt gorszy. Pogardą się daleko nie zajedzie. Czy to pogardą dla płci przeciwnej, czy dla jakichkolwiek dóbr stworzonych przez Boga.

Jaki sens ma nakaz klauzury?

Historycznie miał wiele sensów. Miał nawet sens obronny w czasach szczególnego rozwydrzenia, kiedy jak mur nie bronił, to kobieta była łupem każdego, kto przyszedł. Dlatego klauzura głównie stosowała się do kobiet. I jakkolwiek w regule św. Benedykta z początku VI wieku powiedziane jest, że mnisi nie powinni się plątać poza klasztorem, bo ich duszom nic dobrego to nie przyniesie, ale tamże napisano, że jeżeli się ich posyła w drogę, to jest to normalna rzecz. Klasztory kobiece ujmowano jednak w klauzurę -- prawdę mówiąc, bardzo rzadko skutecznie. Niemniej w zasadzie klauzura kontemplacyjnych zakonów żenskich jest gwarancją skupienia i odosobnienia, które jest potrzebne im do życia modlitwy. A klauzura w zakonach czynnych, obejmująca lokal, w którym siostry mieszkają, zapewnia to minimum spokoju i odosobnienia, którego one potrzebują przy swoim bardzo czynnym i zaganianym życiu, żeby miały gdzie wpaść i wytchnąć na moment.

Czy te wspólnoty, do których należą jednocześnie celibatariusze i ludzie żyjący w małżeństwie, są nową formą życia zakonnego?

To nie jest znowu aż takie nowe. Sięgnijmy do czasów, kiedy św. Franciszek założył tercjarzy. Przecież tercjarze też w dużej mierze żyli w małżeńswie i byli przyporządkowani do zakonów -- franciszkańskiego, dominikańskiego, później także karmelitańskiego. Ruch tercjarski, łączący razem zakonników i świeckich istniał już w Kościele od XIII wieku. Bardzo różne były te formy, np. wielowarstowowa struktura ukrytych zgromadzeń honorackich: ośrodkiem było właściwe zgromadzenie zakonne, dookoła niego siostry świeckie, a jeszcze dookoła nich krąg osób, które one obejmowały swoją działalnością. I nigdzie nie było powiedziane, że to wszystko koniecznie muszą być panienki...

A czy nie ma jednak tej różnicy, że tu członkowie są równoprawni, natomiast tam istniała wyraźna przewaga zakonników?

Oczywiście, to jest niewątpliwie różnica -- zależy zresztą w jakiej grupie. Niektóre grupy są bardziej skoncentrowane na wpływie części zakonnej, w innych przeważają osoby świeckie, to bardzo różnie bywa. Czymś zupełnie nowym są wspólnoty jeszcze bardziej "świeckie", jeszcze bardziej zwrócone na rodziny. Właściwie teraz bardzo trudno stwierdzić, gdzie jest granica między życiem wspólnym -- bo życie wspólne jest w dużej mierze wyróżnikiem -- a "właściwym" życiem konsekrowanym. Żyjemy w czasach, w których rodzą się jakieś nowe formy i one jeszcze nie całkiem się wyklarowały. Ale bardzo dobrze, że te wszystkie formy próbują żyć, a jeśli niektóre z nich nie dadzą rady, to wtedy zmienią się w coś innego.

Jak widziały rolę świeckiego trzecie zakony? Czy nie była to jakaś forma "eksportu" duchowości zakonnej na świeckich?

W pewnym sensie tak. Ale duchowość zakonna była tą duchowością dopracowaną. I nawet dzisiaj jeszcze, mimo opracowywania duchowości życia w małżeństwie, w świecie, są pewne szkoły modlitwy, wypracowane przez poszczególne zakony -- ktoś, kto jest pod wpływem karmelitów, inaczej trochę będzie się modlił niż ktoś, kto jest pod wpływem benedyktynów czy dominikanów. Te szkoły istnieją tradycyjnie w Kościele i nigdzie nie jest powiedziane, że muszą się teraz natychmiast ograniczyć z powrotem tylko do samych członków zakonów.

A czy to w praktyce nie zahamowało dążeń do stworzenia czegoś takiego jak duchowość świeckich?

Naprawdę nie umiem powiedzieć, czy docenienie ludu Bożego -- mówmy w ten sposób raczej niż "świeckich w Kościele" -- było możliwe wcześniej niż w XX wieku, a jeżeli tak, to dlaczego nie zostało dokonane. Nie wiem. To już by trzeba wiedzieć prawie tyle, co Duch Święty! A jeżeli przyjmiemy, że zakonnicy odgrywali ważną rolę w Kościele, to ruch tercjarzy był właśnie w tym sensie dowartościowaniem świeckich. Oni zaczynali się także liczyć -- obierali swoje władze, zaczynali mieć swoją podmiotowość, dochodzili do głosu. Czasami nawet dosyć mocno dochodzili do głosu -- św. Ludwik, król francuski był tercjarzem franciszkańskim!

Sobór postuluje powstanie różnych form współpracy międzyzakonnej. Jakie są jej cele ?

Zasadnicze cele tej współpracy wynikają z tego, że jeśli się żyje w podobny sposób, to ma się podobne problemy i podobne rozwiązania, a więc zawsze dobrze się porozumieć. W Polsce była szczególna sytuacja, bo nasz kochany powojenny rząd zrobił wszystko, żeby "pomóc" polskim zakonom rozwijać się coraz lepiej. Między innymi właśnie z konieczności samoobrony i łączenia sił konferencje międzyzakonne powstały w Polsce wcześniej niż gdziekolwiek na świecie -- zaraz po wojnie. Później zrobiono z tego periodyczny obowiązek. I już 50 lat minęło, jak to się toczy. Jak się wszyscy zaczęli poznawać, to się tym bardziej rozochocili. Rodzą się wspólne inicjatywy, np. kiedyś szarytki się podjęły, że wyszkolą w pielęgniarstwie siostry, które mają być infirmerkami we wszystkich klasztorach klauzurowych. Centralny kurs dla szafarek z ekonomii, prowadzenia rachunków, księgowości; szkolenia dla mistrzyń nowicjatu -- wykłady z psychologii, z historii duchowości, z najrozmaitszych tematów. To bardzo cenne, bardzo dobre inicjatywy. Poza tymi ogólnozakonnymi zrzeszeniami istnieją jeszcze inne -- jedne, które zrzeszają wszystkie klasztory kontemplacyjne, inne -- klasztory podobnych reguł, np. benedyktyńskiej.

Czy takie formy współpracy były znane wcześniej w historii?

Częściowo tak, częściowo nie. Przy dawnej interpretacji klauzury zjazdy były niemożliwe. Niemniej starano się, zwłaszcza po Soborze Trydenckim, o jakieś formy współpracy, np. wszystkich klasztorów benedyktyńskich w elekcji ksieni w jednym z nich. Natomiast nie była wtedy znana współpraca między różnymi zakonami. Normalna życzliwość -- tak, ale nie w formie jakiejś ustalonej współpracy. To jest novum.

 
ZAKONNA EKUMENIA

Czy istnieją kontakty ekumeniczne pomiędzy wspólnotami zakonnymi istniejącymi w różnych Kościołach?

W chrześcijaństwie istnieją Kościoły, które mają ogromną tradycję życia zakonnego (wszystkie wschodnie i rzymskokatolicki) oraz takie, które się tej tradycji wyrzekły w XVI wieku i odkryły ją z powrotem w wieku XIX lub XX. W niektórych Kościołach poreformacyjnych zakony w różnych formach istnieją już 100 lat i dłużej, np. w Kościele anglikańskim czy luterańskim w Niemczech. Inne eksperymentują. Śliczny czas. Wszystko się rodzi od nowa -- ogromny zapał, żadnego doświadczenia. Wiele takich prób na moich oczach rodziło się i upadało.

Czy inspiracją powstania tych wspólnot są istniejące w innych Kościołach zakony?

Bywa bardzo różnie. Są takie, które nawiązują do istniejących w Kościele reguł. Znam np. benedyktynki, klaryski i karmelitanki anglikańskie, ale są tam także zgromadzenia, które mają własną regułę, albo takie, które natchnęły się kilkoma regułami naraz i stworzyły coś jeszcze innego dla siebie.

Jakie są obecnie formy współpracy?

Jesteśmy na etapie przyjaźni. To jest bardzo ważne i piękne. Rozumiemy się wzajemnie, spotykamy, lubimy się, odwiedzamy w miarę możliwości. Po prostu odkrywamy, że ci "inni" są dokładnie tak samo oddani Chrystusowi jak my. My mamy wiecej doświadczenia, a oni mogą mieć więcej tego młodzieńczego zapału. Jakoś się wzajemnie uzupełniamy, możemy sobie wzajemnie poradzić.

Czy te kontakty obejmują też mnichów prawosławnych?

Trochę tak, znam np. dwie Rumunki, mniszki prawosławne, które bardzo często bywają na międzynarodowych zjazdach międzyzakonnych. Trzeba jednak przyznać, że kontakty z prawosławnymi są jeszcze wciąż za mało rozwinięte.

Sobór wzywa do wierności charyzmatowi założyciela zakonu. Jednocześnie stwierdza, iż zakonnicy powinni "coraz ściślej współżyć i współczuć z Kościołem i całkowicie oddać się jego posłannictwu" (DZ 6). Jak znaleźć równowagę między tymi dwoma dążeniami, zwłaszcza gdy potrzeby duszpasterskie Kościoła lokalnego nie odpowiadają misji danego zakonu?

Bardzo rzadko się tak zdarza, żeby Kościół lokalny naprawdę nie potrzebował jakiegoś charyzmatu, żeby mógł powiedzieć: my potrzebujemy tylko tych, a tych to nie. Owszem, to się bardzo często zdarza w przekonaniu poszczególnych księży, ale jest to kwestia niezrozumienia ze strony jakiegoś księdza plebana, a nie nastawienia Kościoła, nawet lokalnego.

A w sytuacji misyjnej?

Klasztor kontemplacyjny to pierwsza rzecz, jaką u siebie zakładają biskupi misyjni. Bo to są tacy dziwni ludzie, którzy wierzą w moc modlitwy... Ileż to jest właśnie takich wezwań! Zdawałoby się -- najpierw będą krzyczeć o pielęgniarki, o katechetki. Nie, oni chcą mieć u siebie np. Karmel klauzurowy.

Pytaliśmy o to także w polskim kontekście lat powojennych...

To prawda, w Polsce mieliśmy trochę skrzywień tego typu. Trudno mi mówić o zakonach męskich, natomiast więcej wiem o zakonach i zgromadzeniach żeńskich. W sytuacji, w której prawie że z dnia na dzień niemal wszystkie zgromadzenia szpitalne wyrzucono z ich szpitali, nasi biskupi zatrudnili wszystkie siostry do tego, do czego mogli: do pracy parafialnej, do katechizacji. Z jednej strony to było bardzo dobre, bo one mogły się czymś zająć, coś robić pożytecznego; z drugiej strony wiele z nich stanęło w sytuacji, w której nie mogły spełniać swego właściwego powołania, faktycznie od niego odeszły. Teraz mamy całe pokolenie zakonnic szpitalnych, które nie mają pojęcia o pielęgniarstwie, a wzywa się je z powrotem do szpitali. W tej chwili mają problem powrotu do ducha założycielek. I na głowie stają, żeby wracać, ale to jest bardzo trudne.

Czy ta chęć powrotu jest tak silna?

To by trzeba badać kolejno każde zgromadzenie. Prawdopodobnie jest różnie. Ktoś może zinterpretować, że skoro tak się potoczyły nasze dzieje, to widocznie tego teraz Pan Bóg od nas chce, i zostańmy przy tym -- na tym torze, na jaki nas skierował, choć to się wydaje tor boczny.

Jaka jest funkcja stroju zakonnego?

Strój zakonny to jeszcze jeden przykład zasady, że każde rozwiązanie jedne problemy stwarza, a inne rozwiązuje. Jeżeli się zakłada, że jest jakiś strój ujednolicony, to trzeba zapytać, jaki. Jeżeli ktoś połowę życia spędza wskakując do tramwaju i wyskakując, to lepiej, żeby ten habit nie był do pięt... A więc kształt konkretny to jest kwestia zupełnie funkcjonalna. My, benedyktynki, chodzimy w starym, tradycyjnym habicie, który ma już te swoje czternaście wieków historii. Nam nie przeszkadza. Oczywiście do pracy fizycznej jest strój lżejszy, ale w domu ten tradycyjny nie stanowi żadnego problemu. W ten sposób mamy to ułatwienie, że -- po pierwsze -- mamy z głowy dobór stroju, żadna z nas nie musi myśleć, w co się ma ubrać. Następnie -- każdy na ulicy wie, z kim ma do czynienia; jest jakaś jawność. Dla ludzi wierzących jest to w pewnym sensie świadectwo wyboru Boga. Za czasów PRL-u mnóstwo ludzi się uśmiechało, gdy widzieli zakonnicę, bo to był dla nich dowód, że komuniści jeszcze nie wszystko załatwili na swoją modłę. Teraz to może być inaczej rozumiane... Zakonnicy nieraz twierdzą, że habit pomaga im w dyscyplinie wewnętrznej. To jest bardzo możliwe, bo np. większy byłby wstyd płacić mandat w habicie niż w cywilu...

Inne z kolei zakonnice, które uważają, że w ich powołaniu bardziej jest potrzebny strój świecki, mają z kolei z głowy to, że nikt się na nie specjalnie nie gapi, giną w tłumie. Zresztą one to robią nie dlatego, żeby mieć większą swobodę ruchu, lecz większą swobodę dotarcia tam, gdzie w habicie dotrzeć nie można. W wielu wypadkach zakony bezhabitowe powstały po prostu dlatego, że była konieczność ukrycia się, a potem, kiedy już można było włożyć habity, stwierdzono, że to jest dobre dla ich rodzaju apostolstwa. I bardzo dobrze. Choć trzeba zdać sobie sprawę, że niektóre zgromadzenia nie powstały jako specjalnie habitowe, tylko potem ich strój, strój ubogiej kobiety ich epoki, przeszedł w habit siłą zwyczaju.

 
WSPÓLNOTA

Czy życie wspólne jest czytelnym znakiem, świadectwem wzajemnej miłości? To jest -- jak rozumiem -- oprócz więzi z Chrystusem druga równie ważna rzecz w życiu zakonnym...

Zgadza się -- jak jest powiedziane: "pierwsze przykazanie i drugie podobne temu". Moja więź z Chrystusem nic by nie była warta, gdyby się nie przelewała na mój stosunek do bliźnich. W końcu Chrystus stworzył nas jako wspólnotę i wiecznie nas w takie czy inne wspólnoty angażuje. Podstawową wspólnotą jest ta, w której każdy z nas żyje, wspólnota tych, z którymi mieszkamy na stałe. Oczywiście różny jest stopień tej wspólności życia. Niemniej, jeśli mowa o zakonach, to jest to ta sama, a nawet większa jeszcze wspólność niż w rodzinie. Bo w rodzinie to jednak jestem w domu, w innym środowisku jestem w pracy, a w innym, jak uprawiam swoje hobby, itd. W zasadzie w klasztorze, zwłaszcza w klasztorze kontemplacyjnym, nasza wspólnota jest środowiskiem i pracy, i domu, i rekreacji, i wszystkiego w ogóle. I bardzo dobrze nas zna... Nie ma nic lepszego, żeby człowiekowi przekłuć jego balonik nadęty niż własna, kochająca wspólnota. Wspólnota na ogół nas docenia, ale nigdy nie przeceni. Poza tym świetnie wie o wszystkich naszych kłopotach -- to jest naprawdę ożywcze.

Z drugiej strony Sobór zdaje się akcentować indywidualne talenty, indywidualne powołanie każdego.

Nie ma nic sprzecznego między jednym a drugim. W każdej grupie są indywidualne powołania. Parafrazując św. Pawła: nie wszyscy są przełożonymi, nie wszyscy sprzątaczkami... Jakie to jest cenne i wspaniałe -- każdy z nas kładzie swoje dary do tego wspólnego kotła i to się tak ładnie wymiesza.

A czy te indywidualne talenty są zawsze doceniane?

Są zakony, które stawiają na wykorzystanie talentów i są, a przynajmniej były, takie, które stawiały właśnie na ich ofiarowanie. Jeżeli ktoś świadomie wstępuje do takiego zakonu, w którym talenty raczej składa się w ofierze, to jest to jedna więcej ofiara. Jeśli ktoś chce ją złożyć, ma prawo, ale trzeba iść z otwartymi oczami i wiedzieć, dokąd się idzie.

No właśnie -- istnieje problem rozeznawania powołań.

To jest bardzo trudny problem, indywidualny i wymagający bardzo delikatnego podejścia. Nie każdy człowiek, który jest przekonany, że powinnien zostać zakonnikiem, rzeczywiście jest do tego powołany. Jest więc obowiązkiem władz zakonnych możliwie szybko rozeznać takie przypadki fałszywego powołania. W świecie zazwyczaj się myśli, że każda zakonnica chciałaby nazbierać do swojego klasztoru jak najwięcej powołań, na zasadzie: wpadłam ja, to wpadnijcie i wy. Jeżeli nawet niekiedy zdarza się takie głupie podejście, to dlatego, że jest jakiś rozpaczliwy brak sił do pracy przy rozkręconym dziele, np. chorzy leżą i nie ma ich kto obsłużyć.

A jak to wygląda w Polsce? Statystyka z ostatnich 20 lat jest imponująca -- aż 90%, prawie podwójny wzrost liczby powołań! Jak to jest teraz? Czy się zmienia?

Nie wiem. To tak strasznie faluje i my naprawdę nie wiemy, dlaczego. Zupełnie nie wiem, z jakiego rozdzielnika Pan Bóg przysyła -- jedno pewne, że nie według cnoty zgromadzenia. Bo czasami przysyła grupę gorliwej młodzieży właśnie tam, gdzie trzeba odrodzić jakieś upadające zgromadzenie. A czasami nie przysyła nikogo przez długi czas tam, gdzie kilka staruszek żyje jak gołąbki dosłownie, mądre i wyćwiczone, i ofiarne, i serdeczne jedna do drugiej.

Podział zadań między zakonnikami i zakonnicami wynika przede wszystkim z różnicy święceń. Jak wyjaśnić jednak to, że siostrom zakonnym przyznaje się często te najmniej eksponowane czy najmniej twórcze zajęcia?

Tu trzeba rozróżnić postawę Kościoła od postawy księży. Bo Kościół jako całość, jako instytucja zrobił wszystko, żeby życie zakonne promować, utwierdzać, ustawiać w jak najlepszy sposób. Natomiast postawa konkretnych księży jest bardzo różna. Bardzo często bywa, że się wykorzystuje pracę sióstr, bywało, że się za nią nie płaciło. A swoją drogą, myśmy naprawdę sobie pozwoliły chodzić po głowie. Jeżeli taki księżulo robił z siebie nieomylnego pana i władcę, to zakonnica potulnie go słuchała -- przecież ćwiczyli ją w pokorze. Więc sama była współwinna, wychowywała go na tyrana. Nieraz bywało tak, że ten sam kapłan był znany swoim konfratrom jako dobry spowiednik i doradca, świeckim jako wspaniały rekolekcjonista, biskupowi jako człowiek, któremu każdą sprawę można zlecić i dobrze ją załatwi; tylko zakonnicom, które pracowały u niego na parafii, był znany jako ten, którego nic nie zadowoli, który żadnej pracy nie uszanuje, który zdjąwszy z siebie stułę ciśnie ją w kąt i codziennie ją trzeba wyprać, żeby porządnie wyglądała.

Czy to się zmienia w formacji zakonnej?

Tak, zmienia się zarówno w formacji zakonnic, jak i kapłanów. Tamto już zdecydowanie odchodzi...

Kardynał Basil Hume na Synodzie Biskupów poświęconym życiu konsekrowanemu powiedział, że kobiety konsekrowane powinny odgrywać szczególną rolę w "promowaniu kondycji kobiecej". Na czym powinna ta rola polegać?

Nie wiem, dlaczego kardynał Hume tak powiedział, bo przecież niekonsekrowane kobiety mogą równie dobrze robić to samo. Może dlatego, że uważał, że gdyby konsekrowane kobiety się częściej odzywały, to częściej byłoby słychać zdrowy nurt feminizmu kościelnego. Bo w końcu feminizm jest zjawiskiem bardzo szerokim i terminem stosowanym bardzo wieloznacznie. Są takie usta, w których słowo "feminizm" jest zawsze pejoratywne i są takie, które rozróżniają feminizm skrajny i feminizm zdrowy. Niewątpliwie, gdyby zakonnice więcej mówiły o tym, jak przeżywają swoją kobiecość w relacji do Chrystusa, to dużo zdrowej informacji znalazłoby się na świecie. Tylko zawsze pozostaje pytanie, czy nie lepiej milczeć. Bo jak ktoś milczy, nie zwraca na siebie uwagi. To jest problem dla nas, zakonnic, które wypowiadają się, czy piszą na ten temat. Może lepiej siedzieć cicho i tylko być, a nie gadać?

 
POLSKA SPECYFIKA?

Czy można mówić o specyfice polskich zakonów? Jak np. reaguje polska zakonnica na swoją współsiostrę bez stroju zakonnego, bo gałąź tego samego zgromadzenia w innym kraju zrezygnowała z noszenia habitu?

- Jednym słowem: czy polskie zakonnice czują się jakoś lepsze od innych zakonnic? Nie, nie czują się, jeżeli im nikt tego nie wmawia. Bo zdarzają się tacy kaznodzieje, którzy twierdzą, że tylko w Polsce jest prawdziwe życie katolickie pod wszystkimi względami, a gdzie indziej nie. A już zwłaszcza jest uroda wyrzekać na zwariowane zakonnice amerykańskie. Z daleka. Bo jak pogadać z dwiema czy trzema, jak poznać ich problemy, o których nam się nie śni, to się zaczyna rozumieć, skąd się te różnice biorą. I że tam także mają dobrą wolę.

Ale możliwa byłaby też druga reakcja -- swoistego kompleksu...

W Polsce zawsze, i to nie tylko w świecie zakonnym, było takie napięcie między ksenolatrią a ksenofobią -- raz cudzoziemiec był zawsze od nas lepszy, a raz zawsze od nas gorszy. Ale na to my, zakonnice, nie mamy monopolu, z tego musimy się wszyscy wyzwalać. I Kościół w Polsce też. Zwłaszcza z niesłychanego przekonania o naszej wyższości, której nie widać w żaden sposób. Rzecz jest w tym, że w różnych krajach są różne problemy. Czasami możemy zupełnie nie rozumieć problemów cudzych i myśleć, że ich nie ma.

A czy jest jakaś specyfika polskich zakonów poza takimi wartościującymi określeniami?

W pewnym sensie jest -- u nas jest lepiej rozumiane życie czynne niż kontemplacyjne. Ale na to nie mamy też monopolu -- to samo jest w Belgii, Austrii... Poza tym u nas wciąż jest jeszcze więcej tradycyjno-barokowych form pobożności. Ludzie, którzy na Zachodzie ćwiczyli się w pobożności liturgicznej i biblijnej już od dobrych przynajmniej 60 czy więcej lat (na pewno już przed Soborem), zupełnie nie mogą zrozumieć naszych nabożeństw. A nam z kolei wydaje się, że u nich jest zimno, bo się nie śpiewa Gorzkich Żali... Znowu trzeba się wzajemnie zrozumieć i wzajemnie akceptować, a nie bezustannie oceniać.

Co sobór obradujący dzisiaj powiedziałby na temat życia konsekrowanego?

Trochę to za wcześnie jak na zakony -- mieliśmy Sobór dopiero co, dwa i pół roku wstecz był Synod Biskupów na ten temat... W końcu gdyby w tej chwili ojcowie soborowi zaczęli znowu akcję pt. "wszyscy rewidujcie ponownie swoje ustawy", przecież byłby tylko bałagan. Nie, to zupełnie nie ma sensu -- prawa zmieniać nie będziemy. Trochę jest za blisko tamtych wszystkich wydarzeń -- Soboru, Synodu -- żeby nagle robić jakąś straszną "nagonkę" na praktykę, jakby wszystko nagle było źle i my to teraz naprawimy.

Natomiast potrzebne jest stałe przypominanie wszystkim -- więc także i zakonnikom: pamiętajcie, kim jesteście, czego się podjęliście i jeżeli wczoraj zgrzeszyliście, to nie grzeszcie dzisiaj, a przynajmniej spróbujcie nie zgrzeszyć jutro. Jeżeli zrobiliście źle, zróbcie dobrze; jeżeli zrobiliście dobrze, zróbcie lepiej... Ale na to wystarczy nam rozdział w jakimś dokumencie dotyczącym Kościoła. Co można jeszcze zrobić? Można ewentualnie zająć się tymi nowymi typami życia konsekrowanego, które już zaczynają dojrzewać do jakiejś kodyfikacji; ale ostrożnie, bo to wszystko są bardzo młode roślinki i jakby je zacząć już w tej chwili szufladkować i dzielić, można by niejedną uszkodzić, a żal, bo może z nich dużo dobrego wyrosnąć. Powiedzmy do nich jakąś specjalną zachętę. Poza tym koniecznie trzeba zająć się problemem kobiety w Kościele, także i kobiety konsekrowanej. I to nawet może warte by było osobnego dokumentu...

Rozmawiała Elżbieta Adamiak

 

  • Anna Borkowska
    ur. 1939, benedyktynka, imię zakonne -- s. Małgorzata, pisarka, historyk. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Autorka wielu książek historycznych o zakonach żeńskich, w tym głównie o benedyktynkach: "Mniszki", "Dekret w niebieskim ferowany parlamencie", "O prawo dla Boga", "Czarna owca". Zajmuje się również przekładami z języków obcych: m.in. "Doroteusz z Gazy. Nauki ascetyczne", "Księga starców", "Halo, pan Bóg? Tu Anna...". Pisze powieści: "Bożek templariuszy" i "Gar Ingawi, wyspa szczęśliwa". Autorka książki "Abba, powiedz mi słowo..." (o Ojcach Pustyni) i comiesięcznych medytacji w miesięczniku "Więź" z cyklu "Jednego potrzeba". Od 1964r. mieszka w klasztorze w Żarnowcu na Pomorzu.

 

 

 

P O P R Z E D N I N A S T Ę P N Y
DZIELIĆ LUDZKIE DRAMATY
Rozmowa z bp. Józefem Życińskim
DOJRZALI DUCHEM I ROZUMEM
Rozmowa z ks. Tomaszem Węcławskim

początek strony
(c) 1996-1999 Mateusz