DEKRET O EKUMENIZMIE Bóg się nie powtarza Z ks. Wacławem Hryniewiczem rozmawiają Ewa Jóźwiak i Teresa Terczyńska |
Jak zdefiniowałby Ksiądz Profesor ekumenizm? Czy dotyczy on jedynie podzielonych chrześcijan, czy też szerzej -- innych religii, czy może wszystkich ludzi, nawet niewierzących? W sensie ścisłym ekumenizm należałoby ograniczyć do wzajemnych relacji Kościołów chrześcijańskich. Często jednak używa się tego pojęcia w odniesieniu do dialogu z judaizmem, z innymi religiami, a nawet czasami w stosunku do niewierzących. Dla mnie o wiele ważniejsze w tym pytaniu jest przyjrzenie się temu, co nazywamy ekumenizmem. Sama końcówka "-izm" mogłaby sugerować, że jest to pewna ideologia -- jak wszystkie "-izmy", które już powstawały i upadały w ciągu dziejów. Trzeba się zdystansować od takiego rozumienia. Sądzę, że termin "ekumenia" lepiej wyraża sens dążeń do jedności. Chodzi przede wszystkim o proces przezwyciężania podziałów i obalania murów, które wyrosły między chrześcijanami. |
UCZYĆ SIĘ SIEBIE NAWZAJEM Jak każda prawdziwa idea, ekumenizm porusza umysły i serca. Jest ruchem i dążeniem. Wnosi ducha pojednania i zgody w proces scalania świadomości chrześcijańskiej. Jest otwarciem na całość doświadczenia chrześcijańskiego. Rozbicie sprawiło, że różne Kościoły w ciągu wieków nagromadziły bogate doświadczenie duchowości i myśli wnikającej w głąb tajemnic wiary. Jest to ogromny skarb. Dzięki otwarciu przezwyciężamy poczucie obcości, przestajemy być agresywni, nie chcemy zawłaszczać tego, co należy również do innych. Otwartość sprawia, że stajemy się wrażliwi jedni na drugich. Dlatego ekumenizm staje się wielką szkołą uczenia się siebie nawzajem. Czego możemy się nauczyć? Nowego stylu bycia chrześcijanami! Ciasna postawa konfesyjna w przeszłości owocowała antagonizmami i konfliktami. Budowała mury, które nas dzieliły. Ekumenizm jest dziełem ludzi o wrażliwych i otwartych sercach. U jego początków nie stali ludzie obojętni, lecz tacy, którzy mieli ogromną wytrwałość i potrafili drugich zapalać... Ekumenizm jest uczeniem się nowego myślenia, które potrafi nie tylko dawać, ale i przyjmować od innych. Stąd wyrasta nowy typ poznania religijnego. Poznaje się po to, aby lepiej uczestniczyć w tym, co mamy w chrześcijaństwie wspólnego i wielkiego. A jednak źle rozumiany ekumenizm często prowadził na Zachodzie do zacierania różnic konfesyjnych. Jak można uniknąć tego niebezpieczeństwa, pozostając otwartym ekumenicznie katolikiem? Oczywiście, źle pojęty ekumenizm może prowadzić do zatarcia własnej tożsamości, a w końcu do indyferentyzmu. Ale jeżeli zna się własną tradycję wyznaniową i ją ceni, dzięki ekumenizmowi można doświadczyć skutków otwartości na duchowe bogactwa innych Kościołów. Dzięki ekumenii czuję się bardziej chrześcijaninem i katolikiem. Każdy z Kościołów chrześcijańskich postrzegam po trosze jako swój Kościół, jako dobro wspólne. Wychodzę poza wąskie ramy konfesjonalizmu i myślę szerzej. Mam prawo myśleć także kategoriami drugiego, siostrzanego Kościoła. Ale to nie znaczy, że zatracam samego siebie i swoją tożsamość. Dlaczego ekumenizm jest tak ważny? Ekumenizm nie jest zawieszony w próżni. Dialog jest ważnym faktem ogólnoludzkim i kulturowym. Opiera się na szukaniu sposobów przezwyciężania tego, co zacieśnia i dzieli. Ekumenizm musi stać się jednak osobistym doświadczeniem. Nie może być bezosobową ideologią. Dzięki niemu przybywa wszak coraz więcej ludzi wolnych od podziałów -- wolnych od tego, co nas zamyka w sobie, co nie pozwala dostrzec wartości poza naszą wspólnotą religijną. To pomaga odzyskać zmysł całości i powszechności. Ta całość wciąż jest jednak porozrywana, spękana i skłócona ze sobą. Co można uczynić, aby była piękniejsza? Nadawanie piękniejszego kształtu całości, którą nazywamy chrześcijaństwem, jest realizacją bardzo ważnej wizji. Fragmentaryzacja niesie ze sobą zubożenie dla wszystkich. Nie przeczę, że każdy z Kościołów tworzy własne wartości i wnosi pozytywny dynamizm w ludzkie dzieje. Ale z drugiej strony, odcinając się wskutek podziałów od innych Kościołów, pozbawia się żywej komunikacji. Ekumenizm zaś przezwycięża bariery, łączy i scala. Dzisiaj widzimy w tym ruchu łaskę Ducha Świętego. Dekret o ekumenizmie wielokroć to potwierdza. Jest to inspiracja idąca od samego Boga, który nie jest Bogiem podziału, rywalizacji, Bogiem wnoszącym skłócenie czy fanatyzm, lecz Bogiem bogactwa, Bogiem różnorodności. Dostrzegamy, że ekumenizm nie może być uniformizmem. Bóg się nie powtarza. Boża jedność daje szansę rozwoju temu, co jest różnorodne, odmienne i wielokształtne. A czy można mówić o "ekumenizmie wewnątrzkościelnym"? Myślę, że w tym przypadku bardziej odpowiednie byłoby pojęcie dialogu. Chodzi tu raczej o otwartość i tolerancję. Niektóre postawy ważne dla ekumenizmu są niezbędne wewnątrz każdego z wyznań, np. wrażliwość na innych... Czy ekumeniczne zalecenia mają zastosowanie w relacjach z Kościołami unijnymi? Naturalnie. Katolicy wschodniego obrządku, zwani potocznie unitami, mają nieraz dużo zastrzeżeń i urazów z tego powodu, że chciano ich podporządkować centralistycznej wizji Kościoła. Często proces latynizacji szedł tak daleko, że nie doceniano bogactwa ich własnej tradycji, wziętej z macierzystego Kościoła prawosławnego. A więc w postawie wobec tych, którzy są w pełnej jedności z nami, należy zachować szacunek i otwartość, tak istotne cechy ekumenizmu jako takiego. Ksiądz Profesor wspomniał, że w przeszłości Kościół katolicki nie zawsze stosował ekumeniczne zasady nawet w relacjach wewnątrzkościelnych. Jaki był stosunek Kościoła katolickiego do ekumenizmu przed II Soborem Watykańskim? Myślę, że był -- delikatnie mówiąc -- bojaźliwy i nieufny. Ekumenizm rodził się poza granicami Kościoła rzymskokatolickiego, który w owym czasie uważał siebie za jedyny prawdziwy Kościół Chrystusa i wszystko, co się rodziło poza nim, odbierane było jako pewnego rodzaju zagrożenie. Dlatego encyklika Piusa XI "Mortalium animos" (1928) zakazywała katolikom brania udziału w spotkaniach ekumenicznych. Postawa taka pogłębiała nieufność ze strony innych chrześcijan. O nieobecności katolików podczas pierwszego zgromadzenia Światowej Rady Kościołów w Amsterdamie (1948), wybitny teolog protestancki Karl Barth mówił: "Wasz Kościół nie chciał po prostu usiąść obok nas, lecz (widzialnie czy niewidzialnie) wysoko ponad nami, gdzieś na tronie. (...) Jest to zbyt wiele brać z całą powagą wasze roszczenia do wyższości i jednocześnie oczekiwać waszej obecności wśród nas". Tymczasem Boży Duch jednak przynaglał chrześcijan, aby iść naprzód, realizować wizję scalania chrześcijaństwa -- pomimo oporów i podejrzeń. |
DLACZEGO ZMIANA? Skoro było tyle nieufności, dlaczego Kościół tak diametralnie zmienił swe nastawienie do innych chrześcijan i ruchu ekumenicznego w czasie Soboru? Był to proces wewnętrznego dojrzewania. Po II wojnie światowej, a nawet wcześniej, powstawały w Kościele tzw. ruchy odnowy biblijnej, patrystycznej, liturgicznej. Hasłem był "powrót do źródeł", do pierwszego tysiąclecia Kościoła nie podzielonego. Dokonywał się proces odkrywania Biblii, nauki Ojców, bogactw liturgii. Siłą rzeczy Kościół otwierał się, zwłaszcza na tradycję wschodnią. Patriarcha Bartłomiej I, w czasie pobytu w Belgii jesienią 1994 r. przypominał, że bolesny dla prawosławia problem uniatyzmu skłaniał teologów rzymskokatolickich do zajmowania się wschodnimi Ojcami Kościoła. Proces ten, początkowo inspirowany intencją przeciwstawienia się teologii Kościoła prawosławnego, doprowadził do odkrycia nauki Ojców. Wielu przekonało się, że jest tam ogromne bogactwo, po które trzeba sięgać niezależnie od doraźnych celów polemicznych. A więc dokonująca się przed Soborem zmiana wizji Kościoła oraz cierpliwa praca teologów pociągnęły za sobą ekumeniczne otwarcie. Także to, co się dokonywało poza Kościołem rzymskokatolickim, było pewnego rodzaju wyzwaniem. Może nawet Sobór tak "diametralnie" nie zmienił wszystkiego, ale na pewno zmienił patrzenie na Kościół. Pojawiła się kategoria Ludu Bożego. Odstąpiono od wyłącznej identyfikacji Kościoła rzymskokatolickiego z Kościołem Chrystusa. Znamienne było większe otwarcie w stosunku do innych chrześcijan. Ono siłą rzeczy rzutowało na proces scalania, a tym samym obalania tych murów, które wyrosły w drugim tysiącleciu. A czy w czasie Soboru obserwatorzy niekatoliccy mieli jakiś wpływ na kształtowanie się tej nowej postawy wobec ekumenizmu? Mieli wpływ dyskretny, ale stanowczy. Dyskretny w tym sensie, że potrafili oddziaływać pośrednio poprzez spotkania z ojcami soborowymi, z ekspertami, którzy chętnie zapraszali obserwatorów na spotkania, słuchali ich. W czasie spotkań soborowych dla niejednego z uczestników była to pierwsza poważna szansa zetknięcia się z myślą i z duchowością innych chrześcijan. Poprzez obserwatorów, którzy byli ludźmi otwartymi, znającymi Kościół rzymskokatolicki i swoją własną tradycję, zarysowywały się postawy głębszego otwarcia wśród samych ojców soborowych. Byli oni potem bardziej skłonni do zaakceptowania zmian, które w trakcie obrad soborowych musiały się dokonywać. Nie należy zapominać, że miało tam miejsce ścieranie się opinii i różnych tendencji. Nieraz trzeba było znaleźć jakieś rozwiązanie pośrednie, kompromisowe. Jakie nadzieje wzbudził powstały w ten sposób Dekret o ekumenizmie wśród chrześcijan niekatolików? Inaczej oceniali Dekret i dzieło Soboru prawosławni, a inaczej chrześcijanie z Kościołów wyrosłych z reformacji. Dla tych pierwszych na pewno doniosłe były twierdzenia inspirowane większą wrażliwością na Ducha Świętego oraz pojawiające się elementy synodalne i kolegialne. Duże nadzieje budziło uznanie Kościoła Wschodniego w jego godności kościelnej, a zwłaszcza pojawienie się kategorii Kościołów siostrzanych. Jeśli chodzi o ewangelików, bardzo istotny był akcent położony na rolę Pisma Świętego. Dla Oscara Cullmanna, teologa ewangelickiego, najbardziej rewolucyjna była idea hierarchii prawd -- odzyskanie spojrzenia na to, co jest w samym centrum wiary chrześcijańskiej, co kształtuje duchowość chrystocentryczną. Elementem docenianym przez obie strony było położenie akcentu na Kościół lokalny, na jego charyzmaty i bogactwa. Każdy odbiera pewne prawdy według swych własnych uczuleń wyznaniowych. Dlatego właśnie to, co było bliskie i drogie chrześcijanom w ich własnych tradycjach, a co jednocześnie odnajdywano w Dekrecie, budziło duże nadzieje. Czy te nadzieje doczekały się spełnienia? Nie śmiałbym odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie. Na pewno Sobór obudził duże nadzieje, był pewnego rodzaju entuzjastycznym momentem w dziejach chrześcijaństwa, ale stopniowo ten entuzjazm został przygaszony. Późniejsze wydarzenia osłabiły zapał pierwszych lat posoborowych. Przed 30 laty panował jednak zapał... Jakie znaczenie miało wówczas dla innych chrześcijan, już uczestniczących w ruchu ekumenicznym, włączenie się doń Kościoła katolickiego? Nadawało większą wiarygodność samemu ruchowi. Przychodził nowy partner i deklarował gotowość dialogu. Pokazywał, że docenia wartości duchowe innych Kościołów. Także dla samych katolików włączenie się w ruch ekumeniczny było nową szansą. Dawało możliwość otwartego angażowania się. Pamiętamy przecież o tych, którzy za śmiałe poglądy i postawy ekumeniczne musieli znieść cierpienie zadawane przez własny Kościół. Niektórych nie ominęło zesłanie. Jednak po jakimś czasie okazało się, że to właśnie ci teologowie i ekumeniści mieli rację i to ich właśnie powołano na soborowych ekspertów. Sobór stwierdził, że ten ruch jest od Bożego Ducha, że możemy pracować dla jedności razem. Myślę, że włączenie się Kościoła katolickiego było błogosławieństwem dla wszystkich -- dla tych, którzy przełamali swoje opory i swoją nieufność oraz dla tych, którzy stali się partnerami Kościoła rzymskokatolickiego. A jakie było najważniejsze ekumeniczne ustalenie Dekretu czy też całego Soboru? Z ekumenicznego punktu widzenia najważniejsze było dostrzeżenie eklezjalnego statusu innych Kościołów i Wspólnot chrześcijańskich oraz odejście od ekskluzywizmu, od przypisywania tylko sobie godności Kościoła Chrystusowego. Druga ważna intuicja Soboru to uznanie, że Kościół jest w drodze, jest Kościołem pielgrzymującym, zmierzającym do swego ostatecznego przeznaczenia, którym jest Trójjedyny Bóg i nowy świat Jego Królestwa. Tym samym Kościół nie jest celem samym w sobie. Nie jest społecznością doskonałą, lecz domaga się ustawicznej odnowy: Ecclesia semper reformanda. Dotykamy tu podstawowego postulatu reformacji. Do odkryć soborowych należy także wspomniana już idea hierarchii prawd. Postuluje ona odnalezienie zmysłu proporcji. Uczy odróżniać to, co jest naprawdę ważne i co stanowi centrum wiary chrześcijańskiej, od tego, co jest drugorzędne i peryferyjne. Świadomość proporcji zmienia bardzo wiele w patrzeniu na chrześcijaństwo. Czy słusznie nowa, soborowa eklezjologia z jej kręgami przynależności do Kościoła Chrystusowego jest wciąż postrzegana przez teologów z innych Kościołów jako próba zawłaszczenia sobie Kościoła Chrystusowego przez katolicyzm? Jest to zagadnienie bardzo delikatne. Nieszczęście naszych relacji ekumenicznych zaczyna się wtedy, gdy zaczynamy zawłaszczać coś dla siebie i odmawiać drugim. Nie mamy do tego prawa. Soborowa wizja kręgów przynależności, gdzie w centrum jest Kościół rzymskokatolicki, była ostro krytykowana. Do dzisiaj budzi zastrzeżenia ze strony innych Kościołów chrześcijańskich. Jest postrzegana jako próba zawłaszczenia nie tyle Kościoła Chrystusowego w całości dla siebie, ile umieszczenia siebie w uprzywilejowanej pozycji. Ekskluzywizm został o tyle przezwyciężony przez Sobór, że jednak dokonało się uznanie godności innych Kościołów czy Wspólnot chrześcijańskich. Zresztą i to rozróżnienie czeka na śmielszą refleksję. Myślę, że wizja kręgów przynależności nie jest słowem ostatnim. Jest wyrazem otwartości, pierwszym krokiem w kierunku pełnego wzajemnego uznania. JAKA JEDNOŚĆ? A jednak, mimo swej niedoskonałości, soborowa eklezjologia w jakiś sposób inspiruje modele jedności kościelnej. Które z nich bierze się dzisiaj pod uwagę? Jest ich wiele, ale chyba trzy szczególnie wzbogacają nasze rozumienie Kościoła. Pierwszy -- to widzenie chrześcijaństwa jako wspólnoty soborowej. Jeżeli chrześcijaństwo ma być bardziej zjednoczone, musi w nim funkcjonować idea synodalności, a więc dochodzenia do prawdy razem, drogą soborową. Drugim modelem, który wciąż zasługuje na uwagę i mobilizuje dążenia ekumeniczne, jest pojednana różnorodność. Mówiliśmy już, że ekumenizm nie dąży do uniformizmu, lecz pragnie zachować różnorodność i bogactwo tradycji wspólnot eklezjalnych. Jak pojednać ze sobą różne dary, jak doprowadzić do takiej wizji Kościoła i chrześcijaństwa, która byłaby otwarta na różnorodność? Co sprzyja temu, że będziemy mogli mówić o różnorodności pojednanej? To model wciąż prowokujący do myślenia. Ma on w sobie zasadniczą intuicję, że jedność musi iść w parze z różnorodnością, że jest bogactwem darów Ducha Świętego. Trzeci model -- wspólnoty Kościołów siostrzanych -- otwiera szerokie perspektywy. Biblijne pojęcie koinonia pozwala odkryć na nowo dogmat trynitarny, zakorzenienie Kościoła w prawdzie o Trójcy Świętej. Stawia nas w samym sercu chrześcijaństwa i koncentruje na tym, co najbardziej istotne. Ten model mówi, że Kościoły nie muszą się wyrzekać swojej tożsamości i swojego bogactwa. Mogą stanowić komunię Kościołów siostrzanych. Potrzebne jest jednak wzajemne uznanie. Nie ma mowy o podporządkowaniu jednego Kościoła drugiemu. Patrząc od strony modeli jedności, mówimy dziś nie tyle o samym akcie zjednoczenia, ile raczej w kategoriach dynamicznych -- o ustawicznym dążeniu do jedności z zachowaniem różnorodności i wielości. Co sprawiło, że zostały przesunięte akcenty: ze zjednoczenia na dążenie do jedności? Wydaje się, że słowo "zjednoczenie" zbyt łatwo przywołuje na myśl dzieje różnych unii kościelnych, które nie doprowadziły do jedności. Rzeczywistość współczesna świadczy o zdążaniu do wspólnoty Kościołów siostrzanych. Ale czy chrześcijaństwo wschodnie i zachodnie zdąża do tej samej wspólnoty? Czy nie ma między nimi różnic? Nowe widzenie Kościoła, które zarysowało się na II Soborze Watykańskim -- zwłaszcza w jego orientacji eschatologicznej oraz w jego wrażliwości na Kościół lokalny -- sprzyja pewnej interakcji, wzajemnemu oddziaływaniu. Katolicyzm i prawosławie będą akcentowały ciągłość Tradycji. Protestantyzm bardziej skłonny jest widzieć chrześcijaństwo w kategoriach wydarzenia. Nie jest ono doktryną, systemem, ani nawet najbardziej doskonałą organizacją. Nauka Soboru bliska jest rozumieniu chrześcijaństwa jako tego, co się wydarza ustawicznie pomiędzy Bogiem a ludźmi, pomiędzy każdym człowiekiem a Bogiem. Nie zmienia to jednak faktu, iż istnieje napięcie pomiędzy zasadniczą wrażliwością Kościołów typu "katolickiego", które są skłonne do akcentowania ciągłości tradycji, a chrześcijaństwem reformowanym. To w nim właśnie kształtowało się przekonanie, że Duch Święty może skłonić do zerwania ciągłości, jeżeli ona nie okazuje się autentyczną ciągłością, że Duch Święty może wzbudzić coś nowego i trzeba to przyjąć jako Jego dar. Napięcie między tymi postawami pozostanie jeszcze przez długie lata czy nawet stulecia. Uwrażliwia ono nas bardziej na drugich, na ich myślenie, priorytety i reakcje. I to wzajemne oddziaływanie pozwala iść naprzód, mieć nadzieję na zbliżanie się do wizji, która bardziej będzie sprzyjała przezwyciężeniu podziałów w przyszłości. Być może dlatego Sobór, myśląc o przyszłej jedności Kościoła, określił ją jako "świętą tajemnicę" (DE 2)? To, co się wydarza między Bogiem a ludźmi, jest tajemnicą, jest misterium rozgrywającym się pomiędzy ludzką wolnością i Boską wolnością, między działaniem Boga i działaniem ludzi. Wyrażenie "tajemnica jedności" sugeruje, że to, co się dzieje z Kościołem, ma w sobie coś z misterium samego Boga. Święta tajemnica jedności -- to, co jest z Boga, to co jest Jego świętością w Kościele -- nie może być zniszczona. Nasze grzechy, nasze podziały nie są w stanie zniszczyć tego, co święte i Boże w misterium Kościoła. Istnieje jedność ontyczna, pierwotna, bosko-ludzka. Ta święta tajemnica, istniejąca wciąż w Kościołach, przynagla do odnajdywania jedności widzialnej, przezwyciężania naszych barier na płaszczyźnie instytucjonalnej, kanonicznej i administracyjnej. Granice Kościołów są granicami kanonicznymi, jurydycznymi, wytyczonymi przez ludzi. Boży dar jedności dla Kościoła jest nieodwracalny. Paralelą do tego sformułowania jest dla mnie także tajemnica podziałów w chrześcijaństwie. Nie zawsze podział wyrasta ze złej woli. Ma on także w sobie coś ze szlachetnej intencji ocalenia wartości. Trzeba nieraz odejść, aby coś ocalić. Być może jest to wielka pedagogia Boga, który pozwala, aby Kościół doświadczył tajemnicy podziału; aby zobaczył, że oprócz ciemnej strony podział ma także i stronę jaśniejszą. Podział przecież owocuje, przynosi pewnego rodzaju bogactwo. Nie można czysto pejoratywnie i negatywnie patrzeć na to zjawisko w Kościele. Jest być może coś opatrznościowego w tym, że podziały są przez Boga dopuszczone w dziejach Kościoła. Ale czy to musiało przebiegać aż tak dramatycznie, czy aż musiało dojść do podziału, abyśmy się zreflektowali? Nie musiało, ale nie były to czasy, w których istniało uwrażliwienie na dialog i wolność religijną. Były to czasy, kiedy Kościół rzymskokatolicki uważał się za jedyny prawdziwy Kościół. Wszyscy inni mieli odnaleźć drogę powrotu do "prawdziwej owczarni Chrystusa". Mówiono nawet: compelle intrare -- przymuszaj do wejścia (zob. Łk 14, 23). Gdyby w owych czasach istniał wytrwały i cierpliwy dialog, wielu dramatów można byłoby uniknąć. Jednak dzieje człowieka musiały dopiero dorosnąć do uszanowania ludzkiej wolności. Zdajemy sobie sprawę z tragicznych owoców podziału, takich jak wojny religijne, dziejowe antagonizmy, wrogość i nienawiść, męczennicy wyznaniowi... Czy Bóg potrzebował łez i krwi? Nie! To sami chrześcijanie przyczyniali dziejom ludzkim i Kościołowi męczenników po obu stronach. Trzeba sięgnąć w głąb wydarzeń i zobaczyć, dlaczego dokonywał się podział, dostrzec jego przyczyny i skutki, a wszystko po to, aby znaleźć skuteczniejsze sposoby przezwyciężania konfliktów. |
CZY WYKORZYSTANO MOŻLIWOŚCI? Obserwatorzy oceniający dynamikę współczesnego ruchu ekumenicznego twierdzą, że stracił on wiele ze swego pierwotnego napędu. Czy aggiornamento, soborowe wołanie o reformę, nie zatrzymało się w pół drogi? Czy możliwości ekumeniczne otwarte przez Sobór zostały w pełni wykorzystane? Niektórzy byli skłonni określać Sobór jako wiosnę Kościoła. Rzecz jasna, takie hasła jak aggiornamento czy reforma są narażone na to, że z czasem tracą swój dynamizm. Patrząc na 30 minionych lat, trzeba dostrzec wielowarstwowość dokonujących się procesów. Na pewno były także momenty zahamowania czy nawet przerażenia tym, co się dokonuje. Większa wolność dana teologom katolickim owocowała nieraz radykalizmem i krytycyzmem. Łatwo wówczas posądzać ich o protestantyzację, co z kolei budzi pewne reakcje nieprzychylne w stosunku do samego ruchu ekumenicznego. Ekumenizm jest procesem powolnym. Można zaobserwować dziś pewne falowanie, zmęczenie, a nawet rozczarowanie. Były także niefortunne decyzje podejmowane na bardzo wysokich szczeblach. List o Kościele jako wspólnocie, wydany w 1992 r. przez Kongregację Nauki Wiary stwierdzał, że inne Kościoły są okaleczone i "zranione", ponieważ nie mają wspólnoty ze Stolicą rzymską. W formie reakcji na takie stanowisko pojawiło się oskarżenie, że Kościół katolicki wraca do starej wizji eklezjologicznej, jakby się nic nie zmieniło wskutek nauki Soboru. Kategoria zranienia, okaleczenia została bardzo negatywnie przyjęta zarówno przez prawosławnych, jak i przez ewangelików. Wszystko to, co kojarzy się z nawrotem do potrydenckiej, centralistycznej eklezjologii, będzie z całą pewnością postrzegane jako zahamowanie ruchu ekumenicznego i reformy soborowej. Z kolei pytanie o to, czy możliwości współpracy zostały wykorzystane, jest bardzo szerokie. Na pewno można było zrobić więcej. Nie wykorzystano do maksimum możliwości otwartych poprzez Sobór. Nie jest on jednak ostatnim ekumenicznym krokiem Kościoła rzymskokatolickiego, lecz wciąż aktualnym wyzwaniem... A jakie znaczenie mają dyrektoria ekumeniczne wydawane przez Kościół po Soborze? Czy są one wynikiem tego "falowania uczuć"? Jaka jest relacja między ich treścią a rozumieniem ekumenizmu przez Sobór? Dyrektoria są bardziej praktyczne, mają charakter formacyjny i duszpasterski. Nieraz odnosi się wrażenie, że w rozumieniu ekumenizmu istnieją pewne rozbieżności pomiędzy duchem Soboru a dyrektoriami. Dyrektoria muszą się liczyć z prawem kanonicznym, które w wielu miejscach nie nadąża za nowym widzeniem Kościoła; jest w wielu przypadkach restryktywne. Tendencja do ustalania norm wyznaniowych kłóci się często z szerokim tchnieniem wolności chrześcijańskiej, która potrafi cieszyć się wolnością drugiego chrześcijanina. Trzeba uznać również prawa jego sumienia, jego prawo do własnych priorytetów, niekoniecznie zgodnych z naszymi. Uszanowanie sumienia innych wierzących powinno być widoczne w dyrektorium. Dotyczy to m.in. sprawy małżeństw mieszanych. Pewne wymagania powinny być bardziej elastyczne ze względu na dobro konkretnych ludzi i ich rodzin. Małżeństwa różnowyznaniowe mogą być szansą dla ekumenizmu, bodźcem do budowania nowych relacji konfesyjnych. Tracimy wiele, zaniedbując te sprawy i nie dostrzegając ich znaczenia. Jednym z najbardziej widocznych braków w nowym dyrektorium ekumenicznym jest obawa przed samym pojęciem Kościołów siostrzanych. Nie pojawia się ono ani razu. A przecież nie chodzi tylko o zwrot grzecznościowy, ale o podstawową kategorię ekumeniczną eklezjologii. Na niej winny się opierać relacje pomiędzy wszystkimi Kościołami... Tak mówił Jan Paweł II w Białymstoku do prawosławnych w 1991 roku. Nie słuchamy jego głosu. Niekiedy pewne fakty wyprzedzają normy, tworzą precedensy. Weźmy konkretny przykład polskiej praktyki ekumenicznej: duchowni innych wyznań od lat głoszą homilie podczas Mszy świętej sprawowanej w intencji jedności chrześcijan. Nowe dyrektorium na to nie pozwala, wychodząc z założenia, że homilia należy integralnie do celebracji eucharystycznej i musi ją głosić celebrans lub inny duchowny rzymskokatolicki. A my nad Wisłą mamy własną tradycję, na którą wyraził zgodę śp. kard. Stefan Wyszyński jeszcze w latach siedemdziesiątych. Dekret soborowy mówi -- w punktach 5. i 8. -- o zaangażowaniu całego Kościoła w odnowienie jedności. Jaka powinna być rola świeckich w tym ekumenicznym dziele? Moim zdaniem, rola świeckich jest niezastąpioną rolą oddolną. Świeccy mają mniej zahamowań doktrynalnych i większe poczucie swobody. Mam na myśli, oczywiście, świeckich świadomie przeżywających swoje chrześcijaństwo. Tego rodzaju oddolny ruch kształtuje świadomość ekumeniczną, niesie ze sobą nowe formy współpracy i kontaktów z innymi chrześcijanami. Tego nie da się niczym zastąpić! Bez tego nie ma przyszłości dla ekumenizmu. Prędzej czy później stałby się on jedynie pustą ideologią. A na czym, z kolei, ma polegać "odgórna" rola biskupów w ekumenicznym zaangażowaniu? Jest ona bardzo ważna, choć wciąż nie zrealizowana. Wielu biskupów nie przekonało się jeszcze do sprawy jedności. Papież w encyklice "Ut unum sint" wzywa swych braci w biskupstwie, aby na wszelkie sposoby popierali dążenia ekumeniczne. Przypomina, iż troska o jedność wchodzi w zakres misji biskupiej i jest powinnością wynikającą bezpośrednio z wierności Chrystusowi, Pasterzowi Kościoła. Czy można więc powiedzieć, że biskup nieekumeniczny jest niewierny woli Chrystusa? Tak, jest niewierny Chrystusowi! W Kościele katolickim potrzebna byłaby praktyka, że biskup nieekumeniczny, nie spełniający swojej ekumenicznej powinności, a więc niewierny -- powinien odejść. Byłby to z pewnością skuteczny bodziec do tego, ażeby biskupi stawali się bardziej ekumeniczni. Jeszcze jedna rzecz związana jest z rolą biskupów: kler niższej rangi ogląda się na swoich biskupów. Jeżeli duchowieństwo wie, że biskup nie przepada za ekumenizmem, to też się nie angażuje. Jakże ważne są ciepłe słowa biskupa o ekumenizmie! Jak wiele można zmienić przez zwykłe braterstwo biskupa w stosunku do biskupa innego Kościoła, przez nawiązane kontakty i przyjaźnie! Niestety, rzadko ma to u nas miejsce. Czy jest możliwa jedność między Kościołami bez zobowiązywania siebie do przyjmowania orzeczeń dogmatycznych sformułowanych w sytuacji podziału? Dogmaty ogłoszone bez udziału innych chrześcijan muszą być poddane reinterpretacji. Trzeba odkryć to, co w nich jest istotnie religijnego, co znalazłoby oparcie w świadomości i teologicznej wrażliwości innych Kościołów. Nie do pomyślenia jest zobowiązanie innych do przyjęcia wszystkich dogmatów w takiej formie, w jakiej zostały sformułowane w naszym Kościele. Przykładem może być przede wszystkim prymat papieski. Kard. Joseph Ratzinger, zanim został prefektem Kongregacji Nauki Wiary, stwierdził, że wystarczyłoby uznać prymat w takiej formie, w jakiej funkcjonował on w pierwszym tysiącleciu, bez zobowiązywania Wschodu do przyjęcia jego późniejszej formy. Myślę, że jesteśmy blisko tego wątku encykliki Jana Pawła II "Ut unum sint", w którym Papież mówi o poszukiwaniu nowej formy sprawowania prymatu, w nawiązaniu do tradycji pierwszego tysiąclecia. Wówczas była to rola przede wszystkim "apelacyjna": Stolica rzymska -- za zgodą zainteresowanych stron -- była mediatorem w sporach. Odwoływano się do papieża jak do życzliwego pomocnika, który zostaje zaznajomiony ze sprawą i bezstronnie ją rozstrzyga. A więc papież sprawował wówczas władzę opierającą się przede wszystkim na autorytecie? Tak, autorytet Stolicy rzymskiej był autorytetem wielkiej tradycji, autorytetem Kościoła męczenników, Kościoła apostołów Piotra i Pawła. Oczywiście ważny był także autorytet moralny samych papieży. Wzrastał on w pewnych wiekach, a nieraz ogromnie malał. Mądre decyzje sprzyjały temu, że autorytet moralny papiestwa stawał się widoczny dla innych. |
PRYMAT PIOTROWY -- POSŁUGĄ NA RZECZ JEDNOŚCI Jak dzisiaj postrzegany jest urząd papieski przez innych chrześcijan? Na obecnym etapie dialogów Kościoły skłaniają się do uznania roli "posługiwania Piotrowego". Problemem jest, w jaki sposób powinno się ono urzeczywistniać. Istnieje pilna potrzeba odkrycia ściśle religijnego wymiaru prymatu. Sama kategoria władzy nie jest kategorią rdzennie religijną. Władza potrafi niszczyć. Chrystus przestrzega przed nią uczniów: pośród was nie będzie tak. Stawia przed oczy model służby: Ja jestem pośród was jako ten, który służy (zob. Łk 22, 24-27). Starochrześcijańska, doksologiczna koncepcja dogmatu mogłaby tutaj podpowiedzieć, że najbardziej religijną treścią prymatu nie jest sama władza, lecz posługiwanie na rzecz jedności. Pewien dramat prymatu polega na rozbieżności pomiędzy posługiwaniem a władzą. Czy jednak możliwy jest prymat bez władzy? W jaki sposób papież miałby realizować posługę na rzecz jedności? 150 lat temu Pius IX wzywał prawosławnych do zjednoczenia z Rzymem. W 1848 roku patriarchowie Konstantynopola, Aleksandrii, Antiochii i Jerozolimy odpowiedzieli encykliką. Dali w niej wyraz przekonaniu, że podział zostanie kiedyś przezwyciężony. Jednocześnie nakreślili sylwetkę papieża przyszłości, który przejmie się modlitwą Chrystusa za Piotra i to go przemieni. Wiemy ze słów Pana -- pisali patriarchowie -- że powinien nadejść czas, kiedy ta modlitwa poruszy któregoś z jego [Piotra] następców. Jak Piotr zapłacze on gorzko i zastanawiając się nad sobą, będzie umacniać z tym większym autorytetem nas, swych braci w prawowiernym wyznaniu wiary, które dziedziczymy po naszych przodkach. W encyklice "Ut unum sint" Jana Pawła II widzimy pewną zbieżność wizji. Jest w niej wątek, który mówi o nawróceniu Piotra. Katolicy przywykli do tego, że Piotr ma utwierdzać braci, ale zapomnieli o drugiej części zdania Jezusa: ...prosiłem za tobą, żeby nie ustała twoja wiara. Ty nawróciwszy się, utwierdzaj twoich braci (Łk 22,32). Posługa prymatu wymaga wielkiego uwrażliwienia na miłosierdzie. Piotr doznaje miłosierdzia ze strony Chrystusa. Nawrócony postępuje inaczej aniżeli ten, kto nie doświadczył na samym sobie miłosierdzia Bożego. W rozważaniach Jana Pawła II o prymacie kilkakrotnie pojawia się słowo "miłosierdzie". Dzięki kategoriom biblijnym możemy już inaczej spojrzeć na kwestię przewodnictwa w Kościele. Coraz wyraźniej musi być uwzględniana zasada synodalności i dochodzenia do prawdy razem z innymi. Model wspólnoty soborowej pomaga zrozumieć, że prymat ma swój odpowiednik w postaci synodalności i kolegialności biskupów. Anglikanie w dialogu z rzymskimi katolikami mocno podkreślali, że równowagą dla prymatu i jego "zdrowiem" jest właśnie synodalność. Tego rodzaju intuicje ukształtują kiedyś wizję prymatu przyszłości. A czy jest możliwe, że zaproszenie Papieża do bezpośredniej z nim rozmowy, sformułowane w encyklice, zostanie podjęte? Być może jest to jakaś nowa forma dialogu. Dlaczego nie stworzyć nowej platformy porozumienia? Niech to będą sesje robocze głów Kościołów. Niech rozmawiają otwarcie ze sobą na dany temat, każdy ze swoimi doradcami. A może wystarczyłoby, gdyby głowy Kościołów przynajmniej uczestniczyły w jednej czy w drugiej sesji komisji ekumenicznej? Byłaby to pewnego rodzaju lekcja myślenia razem z drugimi. Wydaje się, że wszyscy przewodzący Kościołom mają za mało okazji do prawdziwie dialogicznego myślenia, "myślenia razem". Jest to jednak pieśń przyszłości. Również wystąpienia hierarchii kościelnej w sprawach społecznych miałyby większą rangę i skuteczność, gdyby zwierzchnicy Kościołów występowali wspólnie. Jakie są wobec tego przeszkody dla realizacji takich wystąpień? Dlaczego tego nie czynią? Pewnym zaangażowaniom społecznym przeszkadzają względy doktrynalne. Nie zawsze stoimy na tym samym stanowisku. Rozumiemy się lepiej w sporach o aborcję, ale różnimy się, gdy zaczynamy mówić o antykoncepcji. Niektóre Kościoły zostawiają te sprawy sumieniu małżonków. Są bariery, które nie pozwalają na wspólne wystąpienia. W sprawach społecznych takich jak narkomania, alkoholizm, wychowywanie do etyki pracy można więcej zrobić wspólnie. Przez długi czas w Polsce, kiedy nie byliśmy wolni, trudno było rozmawiać ze sobą swobodnie. Kościoły były zdominowane polityką wyznaniową, która dzieliła i wygrywała jednych przeciw drugim. Niestety nie nauczyliśmy się jeszcze w pełni wykorzystywać daru odzyskanej wolności. Wiele zmian jeszcze nie nastąpiło. Potrzebna jest chyba zmiana pokoleń. Muszą przyjść nowi ludzie, mniej obciążeni przeszłością, którzy będą mieli mniej urazów i uprzedzeń. Wtedy łatwiej będzie podejmować wspólne inicjatywy. Na przykład na Konferencję Episkopatu można by zaprosić biskupów prawosławnych? Na takim etapie braterstwa w Polsce jeszcze nie jesteśmy! Szkoda, że nie mamy odwagi szukania nowych form. Biskupi są najbardziej zobowiązani do odbudowywania relacji braterskich. Na nich szczególnie ciąży ten obowiązek. Powinni angażować się, szukać nowych dróg działania. Powinni być ludźmi najbardziej charyzmatycznymi pod względem ekumenicznym. To oni powinni nas zarażać ekumenicznym entuzjazmem. Zachęcają do tego dokumenty kościelne. Od słowa pisanego do czynu daleka jednak droga. |
"DYŻURNI" EKUMENIŚCI W spotkaniach ekumenicznych, sesjach, sympozjach, modlitwach uczestniczą często ci sami ludzie. Czy nie niesie to pokusy tworzenia "kółka wzajemnej adoracji"? Jakie są przywileje i niebezpieczeństwa bycia "dyżurnym ekumenistą"? Ekumenia jest dla Kościoła swoistą terapią. Podobnie, jak w każdym szpitalu potrzebni są "dyżurni" do pomocy chorym. Problem polega nie na tym, że są tacy dyżurni, ale na tym, że jest ich wciąż za mało. "Dyżur" często przekształca się w służbę bez zmienników. Świadomość ekumeniczna jest nadal bardzo słaba w wielu diecezjach. Wystarczy przyjrzeć się, kto zostaje referentem ekumenicznym. Są to często ludzie z przypadku, nie mający serca do tej działalności. Nie przejawiają do niej głębszego zainteresowania. Jak więc mają przejąć się tą sprawą szczerze i z oddaniem? "Sposób formułowania wiary katolickiej żadną miarą nie powinien stać się przeszkodą w dialogu z braćmi" (DE 11) -- taki był postulat Soboru. Jak jest on spełniony w np. Katechizmie Kościoła Katolickiego? Dlaczego ten dokument tak mało miejsca poświęca ekumenizmowi? Szkoda, że tego miejsca jest tak mało, tym bardziej że Katechizm ma być narzędziem formowania świadomości. Ani dyrektorium, ani nawet Dekret soborowy nie dotrze tam, gdzie dociera Katechizm. Ma on większy zasięg, ma w sobie coś z większej powszechności; wchodzi w nauczanie religii, w katechezę. Więc naprawdę szkoda, że ekumenizmowi poświęcono tak mało miejsca. A jeśli chodzi o sposób formułowania wiary -- czy jest on zadowalający w Katechizmie? Oczekiwałbym nieco więcej elementów, które czyniłyby go bliższym chrześcijanom z innych wyznań. Patriarcha ekumeniczny Bartłomiej I udzielił w 1993 r. wywiadu na temat Katechizmu dla włoskiego miesięcznika "30 Giorni". Wyraził sporo uznania, ale przekazał także swoje zastrzeżenia. Między innymi powiedział, że Katechizm prezentuje czternastowieczną eschatologię, opartą na konstytucji Benedykta XII "Benedictus Deus" (1336) mówiącej o natychmiastowym rozstrzyganiu się losów ludzkich w momencie śmierci. A co z oczekiwaniem Paruzji? Co z eschatologią dziejów świata? Dlaczego nie ma najmniejszej wzmianki o tym, że istnieje w chrześcijaństwie także nurt myślenia o nadziei powszechnego zbawienia? Patriarcha powołał się na Ojców Kościoła, którzy wyrażali tę nadzieję: św. Grzegorza z Nyssy, św. Izaaka Syryjczyka, św. Ambrożego z Mediolanu, wspomniał o czternastowiecznej mistyczce angielskiej Juliannie z Norwich oraz o teologach współczesnych, jak np. Hans Urs von Balthasar. Na tym przykładzie widać, iż większe otwarcie na bogactwo całej tradycji chrześcijańskiej uczyniłoby Katechizm pełniejszym i bardziej ekumenicznym. Miejmy nadzieję, że przyjdzie kiedyś czas na katechizmy bardziej ekumeniczne. Tymczasem trzeba budować świadomość ekumeniczną w oparciu o takie narzędzia, jakie posiadamy w naszym Kościele. Współczesna świadomość była budowana w dużej mierze w oparciu o dokumenty II Soboru Watykańskiego. Jak w naszym kraju wyglądała recepcja Dekretu o ekumenizmie w czasach Polski komunistycznej? Co zmieniło się po 1989 r.? Nie jest łatwo odpowiedzieć na tak ogólne pytanie. Trzeba wziąć pod uwagę, że recepcja Dekretu nie jest recepcją samego dokumentu. Nie chodzi o znajomość samej zapisanej treści, chociaż i pod tym względem też nie jest dobrze. Owszem, sporo katolików zna Dekret o ekumenizmie. Podejrzewam jednak, że nawet wielu kleryków i księży nie poświęciło mu poważnej refleksji. Nauczanie ekumenizmu w seminariach ciągle jest szczątkowe, zredukowane do pewnej liczby godzin. Jest raczej historią ruchu ekumenicznego i znajomością dat, aniżeli przekazaniem pewnego etosu czy duchowości ekumenicznej. Po roku 1989 otwarły się nowe możliwości, ale niewiele się zmieniło, jeżeli chodzi o recepcję ducha Dekretu. Inicjatywy, które były już podjęte, trwają nadal. Głęboka recepcja Dekretu jest wciąż zadaniem nie dokończonym i pozostanie nie dokończoną symfonią jeszcze przez długie lata. Soborowy nurt myślenia podejmuje encyklika "Ut unum sint" Jana Pawła II. Miejscami jest bardziej otwarta, miejscami powtarza tradycyjne postulaty ekumeniczne. Ona również jest wyzwaniem dla naszego ekumenizmu, zaproszeniem. A co nowego wnosi ta encyklika jako dokument naszego Kościoła? Encyklika papieska jest pierwszym w historii tego rodzaju dokumentem. Uznała ekumenizm za jeden z priorytetów duszpasterskich. Wystarczy pomyśleć o tym w odniesieniu do naszych parafii, do całego stylu duszpasterstwa i ekumenicznej formacji ludzi. Przecież to jest ogromne zadanie! Encyklika stawia wyraźnie kwestie priorytetów. Mówi o ekumenii jako imperatywie chrześcijańskiego sumienia. Jeżeli jest to kwestia sumienia, jeżeli dialog ekumeniczny wiąże się z rachunkiem sumienia -- to stoimy w obliczu powinności moralnej! Nowość polega na tym, że ekumenizm zostaje zadany jako pewnego rodzaju szkoła bycia chrześcijaninem. Zjawia się także nowy język. Papież mówi: "inni chrześcijanie", "inni ochrzczeni", "wszyscy chrześcijanie", "chrześcijanie z innych wspólnot". Osobiście nigdy nie używam określenia "bracia odłączeni", bo wtedy zjawia się pytanie, kto od kogo się oddzielił. W encyklice widać odważne posługiwanie się kategorią Kościołów siostrzanych, w przeciwieństwie do dyrektorium. Papież podkreśla też, że Sobór Watykański II był opatrznościowy, bo dokonał zwrotu w naszym myśleniu o innych chrześcijanach. Przyznajemy się do tego, że Bóg zmusił nas do wkroczenia na inną drogę. Musimy tą drogą iść. Sprawa jedności jest "znakiem nadziei i pocieszenia". Papież użył tu bardzo pięknego, nowotestamentalnego określenia. Chrześcijaństwo niesie pocieszenie, daje poczucie sensu; nie jest tylko moralizowaniem, nie jest zestawem nakazów i zakazów ani tylko doktryną. Urzeczywistnianie jedności zwiększa parakletyczny charakter chrześcijaństwa jako religii dającej nadzieję i pocieszenie dla ludzi zagubionych, zdesperowanych, kuszonych nihilizmem i niewiarą. Jest w encyklice sporo świeżych i mobilizujących akcentów. Myśl teologiczna w coraz większym stopniu korzysta z teologii bratnich Kościołów, coraz pełniej głosi się postulat myślenia wspólnego. Dlaczego więc w Polsce brak jest współpracy teologów (wspólnych seminariów, opracowań podręcznikowych) w takich dziedzinach jak teologia pastoralna, biblistyka, liturgia? Nie ma szerokiej współpracy teologów, bo teologia pastoralna, biblistyka i liturgia jest tworzona w izolacji. Zalecenia Dekretu i innych dokumentów dla wyższego nauczania katolickiego, które mówią o ekumenizmie jako wymiarze wszystkich dyscyplin teologicznych gubią się i przepadają. W koniecznej potrzebie przywołuje się "dyżurnych" ekumenistów, by głosili wykłady i organizowali sympozja... Nie jesteśmy sami w stanie tworzyć podręczników biblistyki, liturgii, teologii pastoralnej i wszelkich innych. Bibliści katoliccy, protestanccy i prawosławni powinni to robić razem. Problemem jest u nas nieobecność silnych partnerów, którzy by zmuszali do współdziałania. Specyfika polska jest taka, że dominuje Kościół większościowy. Jeżeli np. biblistyka katolicka jest mocna, to potrzebny byłby jej dynamiczny partner, który poprzez własne dokonania naukowe stanowiłby ciągłe wyzwanie i zaproszenie do współpracy. Ale czy nie zbyt często -- dla swojej wygody lub usprawiedliwienia -- odwołujemy się do wspomnianej przez Księdza Profesora "specyfiki polskiej"? Skoro już mówimy o biblistyce w Polsce, warto wspomnieć, że to właśnie bibliści rzymskokatoliccy byli ostatnimi, którzy się włączyli do ekumenicznych tłumaczeń Pisma Świętego. Niestety, często brak jest u nas takiej refleksji teologicznej, która z natury swojej byłaby otwarta, szeroka i wrażliwa na innych. Dlaczego np. pastoraliści nie mogliby zapraszać na swe spotkania niekatolickich pastoralistów czy ludzi zaangażowanych w duszpasterstwo i dokonywać wymiany doświadczeń? To są rzeczy do zrobienia -- trzeba mieć tylko więcej wyobraźni i więcej serca do tych spraw. Owszem, pewne formy współpracy już istnieją, szczególnie między takimi uczelniami jak ChAT, ATK i KUL. Odbyliśmy w ciągu ostatnich lat szereg wspólnych sympozjów. Zapraszamy się wzajemnie z wykładami, współpracujemy w pisaniu recenzji, czujemy się normalnie u innych. Wiem z doświadczeń międzynarodowego dialogu między Kościołem katolickim i Kościołem prawosławnym, jak nieraz katoliccy przedstawiciele czują się nieswojo w gronie duchownych prawosławnych. Nie wiedzą, jak rozmawiać z tymi ludźmi. Gdy nie ma przyjaźni biskupów i teologów z różnych wyznań -- trudno jest mówić o żywej współpracy teologicznej. W początkach ruchu ekumenicznego wyłoniły się dwa nurty współpracy: praktyczny i doktrynalny. Wydaje się, że praktyczny poszedł dalej, bo "nie trzeba siedzieć i dyskutować nad znaczeniem pojęć", nie trzeba brać pod uwagę barier doktrynalnych. W Światowej Radzie Kościołów istnieje silna tendencja do zaniechania debat teologicznych. Czy można zgodzić się z poglądem, że ekumenizm jest ruchem czysto praktycznym? Nie potrafiłbym się z nim zgodzić. Być może tendencja do zaniechania dialogów teologicznych jest wyrazem przerażenia tym, co się dzieje w świecie, oznaką bezsiły Kościołów w obliczu tego wszystkiego, co ludzi przeciwstawia sobie i co kaleczy relacje międzyludzkie. Światowa Rada Kościołów bardzo zaangażowała się w tego rodzaju problemy praktyczne. Ale przecież Komisja "Wiara i Ustrój" nie została zlikwidowana. Nadal pracuje, jest doktrynalnym ramieniem Rady. Jej właśnie zawdzięczamy "Dokument z Limy". Jej zawdzięczać będziemy wkrótce dokument o wspólnym wyznaniu wiary. Te dwa nurty ekumenizmu -- doktrynalny i praktyczny -- mają prawo ścierać się i spierać ze sobą. Sytuacja świata nieraz przechyla szalę w jedną czy drugą stronę. Niemniej dla Kościoła prawosławnego i rzymskokatolickiego nurt doktrynalny jest niezbędny. Być może niektóre Kościoły gotowe są pomniejszać wagę debat teologicznych i "dogadywać" się tylko poprzez praktyczną współpracę. Nie sądzę, że jest to tendencja, która byłaby w stanie trwale przezwyciężyć wielkie podziały wyrosłe w ciągu wieków. Myślę, że te dwa nurty są swego rodzaju dobrodziejstwem i błogosławieństwem. |
CZY NADCHODZI TYSIĄCLECIE JEDNOŚCI? Jan Paweł II twierdzi ostatnio stanowczo, że trzecie tysiąclecie będzie czasem jedności. A jakie Ksiądz Profesor widzi perspektywy rozwoju ekumenizmu w przyszłości? Papież w "Tertio millennio adveniente" mówi z pewną nadzieją, że wejdziemy w trzecie tysiąclecie przynajmniej o wiele bliżsi przezwyciężenia podziałów powstałych w drugim tysiącleciu. Rok 2000 przynagla do rachunku sumienia. Czy całe trzecie tysiąclecie okaże się czasem wielkiego pojednania wszystkich chrześcijan? Tego nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć. Trzeba dokonać razem głębokiego namysłu nad doświadczeniami drugiego tysiąclecia, jakże często negatywnymi i bolesnymi. Przyszłość może być czasem większego pojednania. "Dla Boga nie ma nic niemożliwego". W Ewangelii Łukasza kontekstem tego twierdzenia są sytuacje bardzo trudne: przy scenie zwiastowania i w odniesieniu do zbawienia bogatych (Łk 1, 37; 18, 27). Przysłowie mówi, że Bóg potrafi pisać prosto po krzywych liniach. Trzecie tysiąclecie też będzie czasem działania Bożego Ducha. Wszystko zależy od naszej odpowiedzi. Inne przysłowie zapewnia, że: "Bóg jest mocniejszy niż nadzieja". Ośmielamy się, wybiegając w przyszłość, ufać, że trzecie tysiąclecie będzie czasem pojednania. Taka jest nasza ludzka nadzieja. Bóg jest mocniejszy niż najśmielsze nadzieje. On sam jest zainteresowany najbardziej tym, ażeby podziałów i konfliktów było coraz mniej. Od tego zależy wiarygodność chrześcijaństwa w świecie. Rozmawiały Ewa Jóźwiak i Teresa Terczyńska
|
|
początek strony (c) 1996-1999 Mateusz |