SŁOWO I OBRAZ •
MOC W SŁABOŚCI
Niebo to inni. Z Janiną Ochojską rozmawia Wojciech Bonowicz
Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, Kraków 2000, ss. 300.
Kiedy patrzy się na Janinę Ochojską, jak wyrusza z kolejnym konwojem na „koniec świata” albo jak w telewizji zachęca do włączenia się do podjętych przez Polską Akcję Humanitarną działań, jest się pewnym, że jest to osoba konkretna, przedsiębiorcza, skuteczna i twarda. Mimo że pani Janka opiera się na kulach i nigdy nie stara się ich ukryć, nie odnosi się wrażenia, że one w jakiś sposób ją ograniczają. I ona sama w rozmowach z Wojciechem Bonowiczem mówi: „nauczyłam się «nosić» moją niepełnosprawność, tak jak się nosi kurtkę czy rude włosy”. W zdaniu tym warto zwrócić uwagę na słowa „nauczyłam się”, charakterystyczne dla całej książki. Bo rozmowy te są w dużej mierze próbą refleksji nad tym, jak uczyć się żyć z cierpieniem i jak się starać, by w świecie pełnym bólu i nieszczęścia móc jeszcze powiedzieć, że „Niebo to inni”.
Kiedy dorosły wspomina swoje dzieciństwo, mówiąc: „mieliśmy dla siebie ogromny park, niesamowity, z mnóstwem kryjówek, można się tam było bawić w podchody, w Zorro albo w Indian” – widzimy go jako szczęśliwe dziecko biegające między drzewami. Jednak dalsza część opisu dzieciństwa małej Janki nie pasuje do tej pierwszej: „Rehabilitanci uczyli nas wchodzenia na drzewa i przechodzenia przez płoty w aparatach. Odrzucaliśmy kule i czołgaliśmy się wśród żywopłotów”.
Było to dzieciństwo tragiczne: choroba polio w wieku sześciu miesięcy, ośmiomiesięczne podłączenie do aparatury umożliwiającej oddychanie, w rezultacie porażenie układu kostnego; a przy tym trudna sytuacja rodzinna, o której Ochojska otwarcie, choć z bólem, mówi – alkoholizm ojca i ubóstwo rodziny oraz całe miesiące przebywania poza domem: „tęskniłam za bliskimi, ale domem były szpital i sanatorium”. Czy dziecko doświadczone kalectwem, oddaleniem od matki, poddawane licznym okrutnym operacjom i zabiegom pielęgnacyjnym może być szczęśliwe? A jednak dzieci przeżywają świat inaczej niż dorośli – znajdują radość, gdzie inni widzą rozpacz, doznają przyjaźni, gdzie dorośli opłakiwaliby swe odrzucenie – i dlatego pani Janka po latach może powiedzieć: „ilekroć o tym myślę, widzę swoje dzieciństwo jako spełnione”.
Z „oswojonego” świata w sanatorium w Jastrzębiu Zdroju Janka trafia (w siódmej klasie) do szpitala w Bytomiu – tam w ciągu kilku miesięcy przechodzi trzy nieudane operacje. Jednak i w tym przypadku ta beznadziejna na pozór sytuacja odsłoniła nowy wymiar w życiu dziewczynki – pobyt w szpitalu zaważył na jej przyszłości, gdyż wtedy zadecydowała, że będzie astronomem. Jeden z lekarzy pożyczył jej książkę Obrazy nieba i – jak wspomina – „przeczytałam ją z wypiekami na twarzy, a następnie... całą przepisałam do zeszytu. Pamiętam, że ogromne wrażenie zrobiły na mnie opisy teleskopów i świadomość, że człowiek może prowadzić obserwacje na tak niewiarygodną odległość”.
Pragnienie zostania astronomem łączyło się dla niepełnosprawnej dziewczynki z marzeniem o znalezieniu się w lepszym świecie. „Przypominam sobie, jak leżałam na łóżku w Świebodzinie [w tym sanatorium przebywała w szkole średniej – DC], patrzyłam w rozgwieżdżone niebo i myślałam o tym, że astronomia pomoże mi się wyrwać z siebie, z tej niemożności, w jakiej tkwiłam: ciągły ból, szpitale, operacje, unieruchomienie, opór ciała...”
Był jeszcze inny powód takich planów życiowych: nastoletnia Janka – jak sama przyznaje – nie lubiła ludzi. W wieku dojrzewania przeżywała silny bunt przeciw swojemu cierpieniu i ból z powodu ludzkich spojrzeń, nie potrafiła też nawiązać bliskich relacji z rówieśnikami. Wiedza była dla niej gwarancją bezpieczeństwa i pewności we wrogim świecie. Zafascynowana światem rozumu, wyśmiewała się z koleżanek, które uczęszczały na Mszę świętą.
I tu pojawili się ważni ludzie, którzy rozgoryczonej nastolatce, a potem studentce, pokazali inny świat: przede wszystkim dyrektor placówki w Świebodzinie – dr Lech Wierusz. Powiedział on kiedyś Jance „coś, co – wiem to dzisiaj – zaważyło na całym moim życiu i stosunku do samej siebie. Powiedział, że niepełnosprawność jest darem, a dokładniej – że będąc niepełnosprawną, ja mam coś więcej, a nie czegoś mniej”. Takich wspaniałych, niezwykłych osób w życiu pani Janki było wiele – poświęca im w książce wiele uwagi i wspomina z miłością.
Dziecięce marzenie spełniło się – Janka dostała się na astronomię do Torunia. Swój stan na początku studiów Ochojska tak wspomina: „Byłam wtedy jak nie zapisana karta i można powiedzieć, że diabeł i anioł stoczyli krótkotrwałą walkę o to, kto ją zapełni. Trzeba pamiętać, że w znacznym stopniu wychowywana byłam przez państwo i generalnie akceptowałam to, jak ono wyglądało i co oferowało [...]. Na pierwszym wykładzie z fizyki ogólnej rozdawano deklaracje przystąpienia do SZSP. Szczęśliwym trafem dla mnie zabrakło formularza. Miały być znowu rozdawane za tydzień. W ciągu tego tygodnia przyjaciele zabrali mnie do duszpasterstwa, gdzie dowiedziałam się, że nie powinnam się nigdzie zapisywać i dlaczego. Zdecydował więc przypadek, choć ja raczej widziałabym w tym palec Boży”.
Ochojska trafia do środowiska osób głęboko wierzących, a jej przewodnikiem duchowym staje się o. Władysław Wołoszyn. Styka się ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Więzi”, czyta Simone Weil, Tomasza B Kempis (nie rozstawała się z książką O naśladowaniu Chrystusa) i Tomasza Manna. Prawdziwy wstrząs wywołuje w niej Wszechświat i słowo ks. Michała Hellera: „zobaczyłam jak na dłoni, że można zbudować most między astronomią i fizyką a wiarą”. Z perspektywy czasu Ochojska wspomina: „moja droga powrotu do wiary – czy raczej jej rozbudzenia – była drogą intelektualną. To było zresztą charakterystyczne dla duszpasterstw akademickich, a już szczególnie jezuickich. Mój Bóg był «przemyślany» i «przedyskutowany»„.
W tych dyskusjach z o. Wołoszynem powraca kluczowe zagadnienie – powszechności cierpienia i dobroci Boga. Janka stawia sobie pytanie: „Czy Bóg miałby sprawić cud i usunąć wszystkie choroby i wszystkie nieszczęścia?” I odpowiada: „To byłby już inny świat, nie ten, który mamy, który stawia wyzwania człowiekowi. Uznałam, że tej tajemnicy nie zgłębię. I że to, co mogę zrobić, to zmniejszać obszar cierpienia [...] Później też zobaczyłam, że cierpienie może wytwarzać dobro, że przyjmując je i równocześnie je przezwyciężając, człowiek może dawać dobre rzeczy innym”.
Takie podejście do cierpienia – jako trudnego daru, który przyjęty i przetworzony może zaowocować w służbie ludziom – sprawiło, że Janka zaakceptowała swoją niepełnosprawność. Kiedy pierwszy raz, jako studentka, przyszła z pieszą pielgrzymką na Jasną Górę, a tam zobaczyła wiszące wota: kule i laski – ogarnął ją lęk, że też może zostać uzdrowiona! „To byłoby tak, jakby mi odebrano całe dotychczasowe życie. I potem wręcz unikałam takich miejsc. Nigdy Boga o coś podobnego nie prosiłam”. I dodaje: „lubiłam swoje życie takim, jakie było, zaakceptowałam siebie taką, jaka jestem, więc dlaczego miałabym pragnąć zmiany?”
Takie postawienie sprawy wielu może się wydać zbyt piękne. I doświadczonym w bólu trudno byłoby je przyjąć, gdyby tych słów nie wypowiadała ich „siostra w cierpieniu”. Prowadzący tę rozmowę również widzi pewne ryzyko oskarżenia Ochojskiej o zbytni optymizm: „niektórzy zapewne w duchu powtarzają: «Łatwo jej mówić». Stoisz w świetle jupiterów, masz wpływowych przyjaciół, zbierasz nagrody, osiągnęłaś sukces, a oni próbowali raz i drugi, i nie udało się...” Odpowiedź pani Janki jest jednocześnie podsumowaniem jej drogi życiowej, a także próbą wzmocnienia nadziei tych, którzy w różnoraki sposób zmagają się ze swoim bólem: „Chciałabym zarazić ludzi moim optymizmem. Ale powinni wiedzieć, że za tą pogodą ducha kryją się dziesiątki wieczorów przepłakanych w poduszkę, godziny, miesiące, a nawet lata życia z bólem, ogromny wysiłek rehabilitacji, obawy, depresje, momenty załamania... Zaakceptowanie własnej niepełnosprawności to była walka. Do miejsca, w którym jestem, szłam długo i nie była to droga usłana różami”.
Dorota Cieślik
|