ŻYCIE DUCHOWE  •  ZIMA 2001 

ŚLADY JEDNEGO ŻYCIA •


 

LEON KNABIT OSB

Moje przygody z telewizją

 


 

 

Nie jestem aktorem, ale od kiedy sięgnę pamięcią, zawsze coś przedstawiałem. A to w trzeciej klasie „powszechniaka” (bo tak się mówiło w roku szkolnym 1937/38) książkę zniszczoną przez niegrzeczne dzieci, a to „Macieja” – (Macieju, Macieju, a gdzie ty jedzies?) – na koloniach zuchowych, a to Żyda czy Śmierć w jasełkach, a to Pustelnika w Balladynie w międzyszkolnym teatrzyku w Siedlcach. Prowadziłem harcerskie ogniska i akademie okolicznościowe. Próbowałem nawet reżyserować jakieś prościutkie „komedyjki” odgrywane potem przez wiejską młodzież w remizie strażackiej w Kosowie Lackim i w okolicznych wioskach. Jeszcze można było wtedy, w roku 1948, tak pracować z młodzieżą. W seminarium duchownym również byłem pierwszy do urządzania okolicznościowych imprez, poważnych i wesołych.

Jako kapłan diecezjalny sporo katechizowałem. Tak też było i w Tyńcu. Lata sześćdziesiąte to były czasy rozpoczynającej się posoborowej reformy liturgicznej. Pomagając dzieciom modlić się podczas Mszy św. i wprowadzając je w misterium Eucharystii, korzystałem przez lat paręnaście z mikrofonu. Komentarz do Mszy św. był konieczny w tym zwłaszcza czasie, kiedy dokonywało się przejście, powolne i roztropne, z języka łacińskiego do polskiego. Poza głoszeniem kazań trzeba było jeszcze pielęgnować i ten „dział łączności z widzami”, którzy mieli się stawać coraz bardziej uczestnikami Liturgii. Wymagało to odpowiedniej wiedzy, a niekiedy nawet zdolności improwizacyjnych i szybkiego reagowania na niespodziewane sytuacje. Benedyktyni byli wtedy środowiskiem przodującym w odnowie Liturgii, jako zwolennicy zdrowego umiaru. Ówcześni Przełożeni mówili: Nie będziemy się wlekli w ogonie, ale też i nie będziemy się zbytnio rwali do przodu. Dlatego też mnie, jako członkowi tego zakonu, zlecano często prowadzenie komentarza liturgicznego także podczas rozmaitych wielkich uroczystości liturgicznych w Katedrze Wawelskiej, na Skałce, przy rozmaitych regionalnych uroczystościach na terenie Archidiecezji, a nawet i poza nią, na przykład w Częstochowie czy w rodzinnych Siedlcach. Byłem więc oswojony zarówno z mikrofonem, jak i z wielotysięcznymi tłumami. Gdy do Polski przybył po raz pierwszy Ojciec Święty, zlecono mi posługę komentatora w Nowym Targu i podczas paru nabożeństw w Krakowie. Chyba też wtedy po raz pierwszy ukazałem się w TVP na moment, gdy przed jubileuszową Mszą św. ku czci św. Stanisława Ojciec Święty, witając się na podium z dyrygentem i z komentatorem, powiedział: Tylko nie obgaduj mnie tam za bardzo.

W tym czasie i do klasztoru zawitał odbiornik telewizyjny. Początkowo budził żywe zainteresowanie, ale potem w konfrontacji z monastycznym stylem życia nie wytrzymał. Ostatecznie telewizję mamy w pomieszczeniu poza klauzurą zakonną, gdzie stoi zamknięty na przysłowiowe cztery spusty i jest otwierany tylko w niedziele i dni świąteczne. Oczywiście, jeśli jest jakiś program wyjątkowo ciekawy czy pożyteczny, można otrzymać pozwolenie na obejrzenie go i w dzień powszedni. Zwykle jednak taki program jest nagrywany na taśmę przez współbrata odpowiedzialnego za media i emitowany w odpowiedniej dla chętnych porze. Nie oglądamy telewizji w porze naszych nabożeństw według dawnej już tynieckiej zasady, że nie będziemy dostosowywali naszego porządku dnia do programu telewizyjnego. Bardzo, bardzo rzadko robi się nadzwyczajny wyjątek dla jakiejś szczególnej transmisji, zwłaszcza papieskiej.

Kiedyśmy jeszcze dawno temu (w minionym okresie) oglądali niektóre programy rozrywkowe, stwierdzaliśmy z o. Karolem Meissnerem, że właściwie mogliśmy z powodzeniem zaprezentować coś analogicznego na niezłym poziomie. Ale wtedy była to utopia...

A gdy wreszcie pozwolono Kościołowi na niejaki udział w mediach, popularnym stał się program dla dzieci Ziarno, prowadzony przez ks. Wojciecha Drozdowicza. W 1993 roku podczas urlopu ks. Wojciecha zlecono Poznańskiemu Ośrodkowi TVP opracowanie kilku odcinków wakacyjnych na temat: początki państwa polskiego, Kościoła i ewangelizacji w Polsce. Jeśli ewangelizacja w jedenastym wieku, to wiadomo, że benedyktyni. Byłem wtedy oddelegowany z Tyńca na parę lat do wielkopolskiego klasztoru benedyktyńskiego w Lubiniu k. Kościana. Przełożeni zlecili mi opracowanie tego programu. Z mojej strony wymagało to minimalnego przygotowania, bo często oprowadzałem wycieczki, mówiąc przy tej okazji o roli benedyktynów także w głoszeniu Ewangelii. Nasz odcinek programu to było po prostu oprowadzanie grupy bardzo miłych dzieci ze Śremu po tych miejscach w klasztorze i jego najbliższym otoczeniu, gdzie może wejść człowiek świecki. Z dziećmi, które brały udział w emisji, nie widziałem się wcześniej, by przekaz był bardziej autentyczny. Popróbowałem tylko swoich talentów poetyckich oraz kompozytorskich i ułożyłem prostą pioseneczkę, której refren miał zostać w uczestnikach programu i w telewidzach jako streszczenie ducha benedyktyńskiego. Przytoczę go w całości:

Módl się i pracuj, by zachować wiarę,
Módl się i pracuj, jeśliś dobry człowiek,
Módl się i pracuj – szepczą mury stare,
Módl się i pracuj – szemrze kasztanowiec.

Dlaczego kasztanowiec? Bo przed opackim kościołem w Lubiniu rośnie bardzo stary, olbrzymi kasztan, będący ozdobą całego zespołu sakralnego. Gdy piosenkę tę zaadaptowałem potem dla Tyńca, zmieniłem ostatnie słowa na „szemrze w krąg listowie”. W Tyńcu na dziedzińcu przykościelnym kasztanowca nie uświadczysz. Jest wierzba, akacja i lipa. Wszystkie piękne, ale trudno byłoby ubrać w szatę poetycką frazę, dajmy na to „takiej lipy, jak w Tyńcu, to nigdzie nie ma”. Dzieci śremskie nauczyły się tej piosenki wcześniej i podczas oprowadzania mogły współpracować przy tworzeniu programu. Atmosfera przy nagrywaniu była swobodna i niewymuszona. Mali uczestnicy byli jak najbardziej naturalni i zupełnie nie przejmowali się kamerą. Wypadało, by i prowadzący był „jako dzieci”. Ostatecznie wyszły z tego dwa odcinki. Zostały one ciepło przyjęte przez młodych i starszych telewidzów i otrzymały pozytywną ocenę krytyki. Nawet ksiądz arcybiskup Jerzy Stroba pochwalił program, choć jednocześnie musiał mi po swojemu dogryźć, że bardzo wychwalałem benedyktynów, a nie wiadomo, czy dzieci z tego wszystko zrozumiały. Sam zresztą występując w tym samym cyklu na zapytanie dziewczynki z czwartej klasy: A czy Ksiądz Arcybiskup się kiedy kochał? celnie odpowiedział: Tak, w takiej jak ty!

Obchody 950. rocznicy fundacji Opactwa Tynieckiego wzbudziły zainteresowanie mediów tym bądź co bądź nieprzeciętnym zjawiskiem, jakim jest żyjące od prawie tysiąca lat i nie zniszczone, mimo zawieruch oraz kasaty, jedyne opactwo benedyktyńskie w Polsce. Wróciłem już wtedy do Tyńca i Przełożony zlecał także i mnie odpowiadanie przed kamerami na pytania dziennikarzy różnych ośrodków. Na serio zaczęło się jednak dopiero od Swojskich klimatów. Ten bardzo dobrze przyjmowany przez telewidzów program zajmował się sprawami ludzi, przyglądał się rodzinom i rodzinom chciał służyć w formie „rozrywki z oddechem”. Redaktorów, którzy byli ciekawi, co to znaczy „rodzina zakonna”, zainteresował Tyniec. Uzgodnili więc z Ojcem Opatem, co i gdzie nagrają, by oglądający mieli jakiś pojęcie życia w klasztorze monastycznym, bardziej jednak autentyczne od tego, które prezentuje Umberto Eco w Imieniu róży. Przygotowany bardzo ciekawy materiał miał być komentowany żywym słowem mnichów podczas kolejnych wejść, a było ich w każdej emisji chyba trzy. Ojciec Opat wyznaczył do tego zadania wybitnego znawcę życia monastycznego, ówczesnego dyrektora biblioteki i wydawnictwa Tyniec, o. Włodzimierza Zatorskiego i mnie („ojciec nie bał się i przed Papieżem występować..”). Jechaliśmy pełni radości, że o tym, co jest treścią naszego życia, będziemy mogli opowiedzieć szerszej publiczności. Oczywiście InterCity spóźnić się musiał tego dnia akurat dziewięćdziesiąt minut. Na peronie czekali podenerwowani członkowie Redakcji, bo do wystąpienia na żywo zostało już tylko trzy kwadranse. Nie było więc czasu na spokojną adaptację i odpowiedni instruktaż. Starczyło go ledwo na dyskretny makijaż. Patrzyłem z pewnym rozbawieniem na bardzo przejętych współtworzących program, jak spoceni (przynajmniej niektórzy) nerwowo powtarzali „na stronie” swoje kwestie. O. Włodzimierz natomiast bardzo spokojnie mówił o tym, co jest przecież jego chlebem powszednim, a ja pogodnie i na luzie po prostu znów... oprowadzałem po klasztorze. Zarówno tych, którzy byli w studio, jak i telewidzów przed odbiornikami. Nasze wystąpienie przyjęto z aprobatą. Z tym że o. Włodzimierzowi się upiekło, mnie zaś powiedziano: Przecież ojciec jest postacią telewizyjną, my ojca jeszcze wykorzystamy! Nastąpiło to przed Wielkanocą, kiedy to zaproszony zostałem do udziału w programie świątecznym Swojskich klimatów, jako współprowadzący.

Bardziej na serio zaczęło się, gdy grupa dziennikarzy telewizyjnych, niezbyt zachwyconych przesłaniem wielu talk shows, zaczęła myśleć o jakimś trochę innym programie w tej konwencji. Wpadli oni na pomysł, że może by właśnie zrobić talk show z mnichem. Nie była to prosta sprawa. Podjąć się całego cyklu programów w redakcji rozrywkowej i żeby to właśnie było z oddechem, a nie przemoralizowane (wiadomo, księżowskie skrzywienie zawodowe), nie wydawało się zbyt łatwe. Ojciec Opat wobec bezprecedensowej sytuacji zwołał swą radę, zwaną u benedyktynów senioratem. Wobec tej rady panowie Tadeusz Chudecki i Andrzej Paulukiewicz przedstawili zasady funkcjonowania takiego programu. Po otrzymaniu zgody przełożonego zaczęliśmy przygotowywać pierwszy odcinek serii, która otrzymała tytuł: Ojciec Leon zaprasza. Jako benedyktyn i trochę polonista postanowiłem wziąć na pierwszy ogień słowo. Słowo brzydkie, a tak ich wiele, i słowo piękne, a tych zauważamy trochę mniej. Tytuł roboczy brzmiał: „Słowa, które rzuca się na wiatr” (zresztą ze szlagieru – tanga z lat czterdziestych). Zajęcia klasztorne nie pozwoliły mi poświęcać nowemu zajęciu zbyt wiele czasu, poza bezpośrednim przygotowaniem i ewentualnym koniecznym telefonem czy korespondencją. Gości programu dobierała za moją aprobatą redakcja. Na początek zaproponowano mi Liroya. A kto to taki? – pytam. Skąd mnich może wiedzieć, kto to Liroy. Raper – odpowiadają. A będzie klął? – Będzie. – No to poproście, żeby tam nie było tego za wiele. A nie boi się występować z księdzem? – Nie, taką reklamę będzie miał za darmo... – No to ja proszę do tego o odpowiednio mocny fragment przemówienia Papieża. Musi iskrzyć.

Zaproszono jeszcze artystkę, panią Joannę Szczepkowską, gaździnę z Głodówki, panią Zofię Bigosową, znaną już z programu WC Kwadrans, którą pamiętałem jeszcze z lat pięćdziesiątych, kiedy to duszpasterzowałem w Brzegach (ej, łza się w oku kręci... – można powtórzyć za Janem Pawłem II) i profesora – znawcę problemów językowych, pana Jerzego Bralczyka. Do tego i grupę nastolatków płci obojga ze spokojnego i mniej spokojnego warszawskiego liceum – jako publiczność wyrażającą temperaturę nastroju. Program, jak i większość następnych, emitowany był na żywo. W tym pierwszym odcinku emocje były tak wielkie, że nawet przekroczyliśmy do granic możliwości limit czasowy. Reakcje były bardzo interesujące. Moja rodzina ruszyła na mnie ostro: Dla kogo właściwie robisz ten program?! A ja nie wiedziałem. Dopiero kiedy mi kapelan wojskowy powiedział, że nagranie pokazywał żołnierzom, a potem rozwinęła się dyskusja, paru zaś wychowawców wzięło telewizyjną rozmowę o języku jako osnowę lekcji wychowawczej; kibice, z którymi jechałem do Katowic (oni na mecz do Chorzowa), zaczęli wołać: Ojciec Leon, on miał program z Liroyem! i potem rozmawiali ze mną, prosząc na odchodnym o modlitwę; a wreszcie niewiasta, która podeszła do konfesjonału mówiąc: Dawno nie byłam u spowiedzi, ale ojca się nie boję. Oglądam ojca programy – wiedziałem, że program jednak dla kogoś był. Gdy to tego jeszcze potem jeden młodzieniec dzięki temu talk show odnalazł Tyniec i w nim jest do dzisiaj, to czego więcej trzeba? Nie brakło i recenzji prasowych. Otrzymałem około setki listów (do końca cyklu, który miał osiem odcinków, przyszło ich ponad tysiąc), z których trzydzieści było krytycznych – z prawa i z lewa, reszta aprobujących, niekiedy z entuzjazmem, pomysł takiego programu. Opinie piszących odnośnie do tych samych problemów były niekiedy diametralnie różne:

Skąd u mnie taka swoboda i znajomość realiów warsztatu telewizyjnego – pomysł dobry, ale za to musi się wziąć ktoś, kto się na tym zna, a nie ktoś, komu się wszystko w rękach rozłazi z powodu nadmiaru materiału.

Wspaniale, że Liroyowi przeciwstawiono Papieża z Jego wspaniałym tekstem – jakiż to nietakt dawać Ojca Świętego w zestawieniu z „takim”. Rzucanie pereł przed wieprze!

Wspaniała nasza kochana Szczepkosia! – zgrywająca się i mizdrząca aktoreczka (!).

Bigosowa – tak! Nadzwyczajna! (nawet bardzo chłodno obiektywna przedstawicielka telewizyjnej władzy, wtedy już zmienionej na „lewo”, jeśli to słowo oddaje dobrze układy), życzyła sobie, „żeby pani Bigosowa była w każdym odcinku”) – proszę nie brać więcej tej baby, ona zdominuje program!

Jak to dobrze, że „czarni” rzucili pięknie uprawiane grządki i poszli na ugory – niech się Ojciec w to nie miesza, Ojciec nie wie, co to telewizja, ona Ojca zniszczy!

Widać, że mnisi umieją się zachować nie tylko przy śpiewaniu pobożnych piosenek, ale i przy „takich” – jak można było po takiej piosence (a rzeczywiście były tam chyba trzy siarczyste przekleństwa) nie zareagować! A Ojciec mu jeszcze rękę podał i podziękował!

Ktoś nawet groził procesem sądowym, jako że przeklinanie publiczne jest (podobno!) prawnie zabronione, a tu się promowało taki styl.

Natomiast Siostry Franciszkanki Służebnice Krzyża z warszawskiej ul. Piwnej powiedziały: „Ech, tylko trzy przekleństwa... Gdybyście mieszkali na Starym Mieście i słyszeli, co się tu mówi o każdej porze dnia i nocy... A Siostry Karmelitanki (kontemplacyjne!) z Kodnia nad Bugiem, obejrzawszy program z taśmy powiedziały: „O, już on (Liroy) się nie uchowa, my go weźmiemy na warsztat naszej modlitwy...”

Dla mnie najważniejszą była opinia Ojca Opata, a ta brzmiała: Najważniejsze, że mnich nie okazał się chamem.

Szły więc następne odcinki w liczbie jeszcze siedmiu i mówiły o marzeniach i życzeniach, o rodzinie, o rodzinach wielodzietnych, o Ojcu Świętym, o miłości itp. Brało w nich udział wiele ciekawych osobistości, które przychodziły do studia lub nagrywały swe wypowiedzi na taśmę. Wspomnę między innymi artystki i śpiewaczki. Panie: Hannę Banaszak i Joannę Rawik z osobami towarzyszącymi, Maję Komorowską, Hannę Bakułę, posłankę Teresę Liszcz, Grażynę Nieduszyńską-Sołtyk z urzędu premiera do spraw rodzin. Profesorów: panów Adama Schaffa i Lwa Starowicza, o. Karola Meissnera, benedyktyna z Lubinia, panów Zbigniewa Zamachowskiego, Bogusława Bagsika, piłkarza Marka Citkę, Wojciecha Fibaka, z którym przeprowadzaliśmy na żywo rozmowę telefoniczną z Palm Beach. Do tego były i gdańskie pięcioraczki ze swoją matką, panią Leokadią Rychert, kolędniczy zespół Kumotrów z Tarnowa-Mościc, zespół 2 Tm 3, 4 i wielu innych tak zwanych zwykłych, a przecież wspaniałych ludzi, z którymi zastanawialiśmy się, w lekkiej nieraz formie, nad trudnymi nawet problemami naszego życia. Prowadzący taki program jest z natury rzeczy zobowiązany do bezstronności. Oczywiście, gdzie wchodziły w grę kwestie etyczne, mnich nie mógł zaprzeć się swych poglądów. Starałem się jednak robić to bez atakowania człowieka. Pokazywałem przeciwne, nieraz skrajne postawy, zachęcając do obiektywnej oceny i wypracowania własnego rozsądnego zdania. Nie wypytywałem natomiast o ilość zdrad małżeńskich, kochanków czy przerwanych ciąż, o ulubione pozycje czy też preferencje seksualne. Myślą programu było apelować do tego, co jest dobre w każdym człowieku. Telewidzowie, a wielu z nich zna uczestników programu lepiej ode mnie, sami mogli ocenić, czy ktoś się zgrywa, czy też wydobywa z siebie dobro, którego by się po nim nieraz trudno było spodziewać.

Wśród wielu programów, które kończyły swój telewizyjny żywot, znalazł się i mój. Z powodów dla mnie do końca nieodgadnionych nie wznowiono programu po wakacjach. Wiele było listów i telefonów do telewizji i do mnie, nawet braliśmy udział z panem Tadeuszem Chudeckim w posiedzeniu Rady Programowej, wyjaśnialiśmy sprawę, złożyliśmy odpowiednie wyjaśnienie na piśmie, wszyscy uznali, że program był dobry i... koniec. Okazało się, że miejsce mnicha jest w telewizji raczej w „kojcu” katolickim niż rozrywkowym.

Toteż nie było przeszkód ze strony władz zakonnych i telewizyjnych, gdy pan Krzysztof Żurowski (autor nagrodzonego filmu dokumentalnego o świętym Andrzeju Boboli) zaproponował mi krótkie opowiadania o rozmaitych świętych czy świątobliwych postaciach, głównie ze średniowiecza. Nie jestem historykiem, więc przyjąłem to zaproszenie bez entuzjazmu, ale skoro takie trochę komiksowe a nie koturnowe przedstawianie świętości miało dopomóc do jej przybliżenia przeciętnemu człowiekowi, byłem gotów służyć. Pewną trudnością był dla mnie fakt, że reżyser dramatyzuje poszczególne odcinki, używając ekspresyjnych akcesoriów ilustracyjnych, jak kije, pochodnie, miecze czy nawet komputer, co ma zwiększyć wrażenie i plastykę przekazu. Niezależnie od waloru charyzmatu danego świętego, niektórzy telewidzowie odbierali taką konwencję z rozbawieniem, a niekiedy... ale niech tu przemówi list, który niedawno otrzymałem: „Przypadkiem trafiłam w ubiegłym, tygodniu na fragment Czasów. [Chyba chodziło o Credo] Maskarada była iście karnawałowa – dziwił mnie tylko znajomy głos. Coś się komuś pomyliło, albo trzeba trafić wraz z tym reżyserem – do psychiatry! Proszę wybaczyć, ale błazenada dezawuuje wszelkie poważne Ojca wypowiedzi. Albo był to przez kogoś zamierzony skandal? Z wyrazami poważania... (jednak!)”. Nie wiem, czy słusznie, ale przyszła mi na myśl zgorszona Mikal, córka Saula, gdy zobaczyła Dawida, podskakującego przed Arką Przymierza na chwałę Pana. A ona została niepłodna aż do samej śmierci. Miłej zaś Nadawczyni zaproponowałem w odpowiednim czasie wspólną wizytę u psychiatry, bo podobno ludzie dzielą się na tych, co siedzą w zakładach zamkniętych i na... nieprzebadanych. Ale była też i inna reakcja: „Wczoraj w Credo podziwiałam wspaniałego pielgrzyma. Był jednak ujmujący i przekonywający. Brawo!” Obie opinie wyszły spod pióra Pań – wiekowo „z górnych warstw stanów średnich”.

No i Salomon! Teleturniej wiedzy religijnej. Prowadzony początkowo przez artystę, potem dziennikarza, księdza profesora, dostał się na końcu w moje ręce. Nie przerażało mnie meritum sprawy, gdyż mogłem sobie odświeżyć praktykę katechetyczną, ale – z ocenianiem zawsze miałem problemy. W dodatku stanowiłem jednoosobowe jury. Musiałem więc bardzo pilnie uważać, zwłaszcza że tempo było żywe, bo liczy się, jak to w turniejach, także czas. A tu szybkość reakcji i spostrzegawczość starszawego katechety już nie ta sama, co ongiś. Nie ustrzegłem się też dwóch przynajmniej pomyłek rzeczowych, które wytknęli mi telewidzowie. Kwestionowano też jeden werdykt, spowodowany niezbyt precyzyjnym postawieniem pytania. Ponieważ jednak interwencja nadeszła jakiś czas po nagraniu programu, nie dało się już naprawić. Bardziej więc na przyszłość uważałem, konsultując pytania, jak i możliwe odpowiedzi z tynieckimi biblistami. Niektórzy telewidzowie uważali, że pytania były zbyt łatwe, inni zaś prosili, by mieć trochę litości dla występujących rodzin i nie śrubować za bardzo poziomu, bo i tak nie za wiele się zgłasza. Wiadomo, reakcje z pozycji jamnika i żyrafy. Na ogół jednak opinie były pozytywne, a nawet sam ks. profesor Janusz Tarnowski, któremu jestem wdzięczny za wzięcie udziału w programie, powiedział że teraz jest „Salomon serdeczny”. W jednym z ostatnich rankingów był wprawdzie Salomon na ostatnim, dziesiątym miejscu spośród teleturniejów, ale oglądało go jednak ponad milion trzysta tysięcy osób i to jedynie ten turniej miał w maju oglądalność wzrastającą.

Na planie nawiązywała się bardzo serdeczna więź z występującymi rodzinami. W rozmowach przygotowawczych, bezpośrednio przed nagraniem, cała ekipa z panią redaktor Agnieszką Wielgus na czele, wprowadzała atmosferę swobodnej rozmowy, by przegrani nie czuli się za bardzo dotknięci czy upokorzeni. Oczywiście, sprawa nie była tak prosta, bo jednak, choć wszyscy otrzymywali upominki od sponsorów, to jednak zwycięska ekipa wyjeżdżała z pokaźną sumą, ostatnio 3000 PLN. Dlatego tak bardzo dbałem o to, by uniknąć jakiejkolwiek niesprawiedliwości. Jednocześnie bardzo się cieszyłem, gdy padały trafne odpowiedzi na trudne pytania, a zwycięskiej ekipie gratulowałem z całego serca z uściskiem i ucałowaniem wszystkich jej członków. Oczywiście, byłoby dyskryminacją zostawić ekipę, która zajęła „zaszczytne drugie miejsce”, bez podobnych oznak życzliwości. Niektórzy młodsi księża mówili mi: „A, ojciec jest starszy, to ojcu wypada...” Jakoś się nad tym za bardzo nie zastanawiałem. „Doskonała miłość usuwa lęk” (1 J 4, 18). Nie wiem, czy moja miłość do człowieka jest doskonała, ale serdeczne potraktowanie bliźniego uważam za odpowiedź na wynaturzenia choćby amerykańskie, gdzie swobody seksualnej jest tyle, że każdy serdeczny gest może być utożsamiany z seksem. Pan dyrektor, jeśli spontanicznie dotknie ramienia uroczo dzisiaj wyglądającej sekretarki, panny Betsy, może za taką nieroztropność zapłacić, jeśli ma, 5 milionów dolarów, bo... molestował ją seksualnie. Paranoja! Ile ja bym musiał zapłacić! A przecież w tych turniejowych rodzinach były także dzieci... Ludzie, nie dajmy się zwariować! Nie wydaje mi się, bym był niedopieszczony i musiał to sobie na starość rekompensować. Mamusia doskonale wiedziała, kiedy przetrzepać skórę, a kiedy przytulić, i wszystko było jasne i normalne. Zresztą ta serdeczność była odbierana przez telewidzów z sympatią. Jeden tylko zacny prostolinijny obywatel protestował przeciwko dotykaniu „ciała (księdza) do ciała”, a ktoś inny lękał się, bym się nie zaraził podczas panującej kiedyś tam grypy. Przeciętny, normalny człowiek chyba zdaje sobie sprawę z tego, kiedy gest niszczy, kiedy jednoczy, a kiedy uskrzydla i jest wyrazem wielkiego zaufania i do siebie i do drugiego człowieka.

Słyszę nieraz pytanie: a jak klasztor patrzy na tego rodzaju zajęcia mnicha? Muszę tu piać pochwały pod adresem Przełożonego. Nie ma w Nim ani cienia zawiści. Przeciwnie – popiera wszystkie osiągnięcia swoich współbraci i cieszy się, jeśli dzięki nim obraz mnicha jest w dzisiejszym świecie czytelniejszy. W Tyńcu jest tylu rozmaitych ludzi, którzy coś umieją dobrze – trzech profesorów Papieskiej Akademii Teologicznej, ktoś od ikebany, ktoś od rozkręcenia niemal z niczego wydawnictwa, ktoś od komputerów, od administracji czy odbudowy – a każdy znany dobrze i ceniony w kręgach fachowców – że jeszcze jeden taki specjalnie nie dziwi. Jeśli nawet jakiś współbrat ma w sobie odrobinę zawiści czy zazdrości, to panuje nad tym tak doskonale, że tego zupełnie nie odczuwam. Owszem, jeśli trzeba, zwracają mi uwagę na to czy na tamto albo proszą o wyjaśnienia. Nawet kiedyś urządzono w klasztorze taką sympatyczną parodię programu Ojciec Leon zaprasza w ramach sylwestrowej monastycznej rozrywki. Gdy pokazałem scenariusz w telewizji, powiedzieli: Dajcie nam takich, wspaniale napisane!

Niektórzy znów dziwią się, jak można pogodzić ze skupieniem w Bogu i oddaleniem od świata stosunkowo częstą obecność na małym ekranie i związaną z tym popularność. Na pewno nie jest to zbyt łatwe. Nie byłbym w prawdzie, gdybym nie zdawał sobie sprawy z tego, że moja próżność jest tym wszystkim mile połechtana. Jest na to lekarstwo – nie przejmować się takimi sprawami. Paradoksalnie, ale do klasztoru nie wstępuje się ani dla milczenia, ani dla mówienia, ani dla ukrycia, ani dla bycia w świecie, ale dla szukania Pana Boga „pod Regułą i opatem” (Reguła benedyktyńska, rozdz. 1, w. 2). Przełożony decyduje o proporcjach zajęć w opactwie. Gdy porównam ilość czasu spędzonego w klasztorze i na zewnątrz, nie ma wątpliwości, że poza nadzwyczajnymi okresami, jak Wielki Post czy należny wypoczynek, nieobecności w klasztorze stanowią zdecydowanie mniejszą część mojego monastycznego bytowania. Jednocześnie odkrywam w sobie większą potrzebę skupienia, zwłaszcza podczas modlitwy. I nawet łatwiej mi z tym niż kiedykolwiek. A to, że na ulicy czy w środkach transportu publicznego sporo ludzi uśmiecha się czy pozdrawia; że kiedyś kierownik pociągu ekspresowego zafundował mi kawę, taksówkarz przewiózł za darmo, a nawet KSIĄDZ (proszę sobie wyobrazić!) dyrektor domu rekolekcyjnego nie chciał wziąć zapłaty za kilkudniowy pobyt – życzyć by sobie należało: więcej takich księży, odbieranych jako przyjaznych ludziom! Mniejszy będzie problem z antyklerykalizmem! Gdy słyszę o dobrych, życzliwie przyjmowanych i słuchanych księżach, cieszę się nadzwyczajnie. Każde dobro raduje. A jeśli to się właśnie nawet mnie przytrafiło, no to wspaniale! Zamiast się gryźć i zastanawiać, czy to mi szkodzi, czy to mnie łechce, najzwyczajniej w świecie podziękować Panu Bogu i spokojnie robić tak dalej. Ojciec Opat kiedyś publicznie w zgromadzeniu naszym powiedział, że ta cała popularność ojca Leona może się skończyć od jednego kaprysu przełożonego, który ma prawo powiedzieć: Od dzisiaj jest ojciec bardziej potrzebny wewnątrz. Z pewnością by mi się nie nudziło i czułbym się dobrze, bo wyznaję po cichu, że po prostu kocham Tyniec.

A jak mnie przyjmują w telewizji? Tylko dobrze. Nie miałem żadnej nieprzyjemności. Poza jednym odcinkiem, trochę cierpko przyjętym, nie było żadnych ograniczeń czy merytorycznych sugestii. Chyba tylko fachowe i techniczne, a za te mogłem być jedynie wdzięczny. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, zapewniali mnie o swej życzliwości – i byli życzliwi. A że czasem niewiele mogli albo mówili, że nie mogą, to już ich rzecz. Ci, którym moje programy nie odpowiadały, ze mną się nie spotykali. Nie widziałem, by habit benedyktyński wprawiał kogoś w zakłopotanie na korytarzu, w gabinecie lub w studio. Od początku spotykałem się z pozdrowieniem chrześcijańskim, częściej niż na ulicach naszych miast. Tyle się zresztą po budynku przy ulicy Woronicza kręci różnych przebierańców, że dzisiaj, kiedy jednak religia nie jest aż tak jak dawniej związana z polityką oraz ideologią, strój zakonny nie jest utrudnieniem. W ogóle jestem za tym, by duchowni występowali zawsze w swoim stroju, a przynajmniej w koloratce. Strojem swym odróżniają się dzisiaj na ulicach policjanci, żołnierze, przedstawiciele różnych organizacji religijnych, nawet sataniści!, zakonnice (także w wielkie upały i za kierownicą), dlaczego ma zabraknąć duchownych płci męskiej? Oczywiście, nie absolutyzuję problemu. Już w średniowieczu mówiono: „Nie habit czyni mnicha”. Są zakony bezhabitowe, są tajniacy w policji, może istnieje potrzeba i bezhabitowych tajniaków wśród duchowieństwa diecezjalnego i zakonnego. Trzeba umieć i chcieć odpowiedzieć sobie szczerze (za ks. Karolem Wojtyłą sprzed czterdziestu z górą laty), w jakiej intencji zakładam taki właśnie strój.

Czy tak, czy tak cieszymy się, że dzisiaj w telewizji, mimo jej braków, można zobaczyć księdza. Obyśmy to wykorzystali mądrze i skutecznie dla dobra wszystkich. Jak Żydzi, zobaczywszy u siebie żywego Papieża i katolickie nabożeństwa, stwierdzili, że to jednak niezupełnie tak, jak im dotąd o tym mówiono, tak niech i przeciętny człowiek ujrzawszy dzisiaj postać duchowną w okienku telewizyjnym, nie zamyka go z niechęcią, ale stwierdzi, że jednak warto się zastanowić...

 

Tyniec, 21 lipca 2000

 

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY