ŻYCIE DUCHOWE  •  ZIMA 2001 

PO CO DIALOG? •


 

JESTEŚMY PRZEDE WSZYSTKIM CHRZEŚCIJANAMI

Rozmowa z ks. prof. Konradem M. Pawłem Rudnickim

 


 

 

STANISŁAW OBIREK SJ: Ksiądz Profesor jest wykładowcą astronomii na Uniwersytecie Jagiellońskim i jednocześnie jednym z czynniejszych duchownych Kościoła Mariawitów w Polsce (o którym przeciętny Polak niewiele wie), jednocześnie Księdza tradycja rodzinna wskazuje na raczej luźne związki z chrześcijaństwem...

KS. KONRAD MARIA PAWEŁ RUDNICKI: Widzę, że się sam muszę przedstawić. Jestem emerytowanym profesorem zwyczajnym astronomii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Czasem prowadzę tu jeszcze wykłady monograficzne z astronomii lub biorę udział w egzaminach magisterskich, w doktoratach, habilitacjach, współpracuję też z dwiema wyższymi uczelniami poza Krakowem, ale w zasadzie moja intensywna praca dydaktyczna to już przeszłość. Natomiast nie przestaję pracować naukowo. Publikuję przyczynki, piszę i redaguję książki z zakresu astronomii i teologii, biorę udział w sympozjach i naradach roboczych. Właśnie powróciłem z posiedzenia pewnego ciała naukowego w Szwajcarii, i zaraz potem brałem udział w naukowej naradzie roboczej, jaką się u nas nazywa brzydko z angielska „workshopem” – w Pradze. Jako astronom i kosmolog pracuję metodą geotheanistyczną, to znaczy świadomie poszukuję prawdy przyrodniczej, naukowej, która jest zawsze tylko drugą stroną prawd duchowych, i moja praca dla Kościoła będąca służbą dla prawdy duchowej jest naturalnym dopełnieniem mojej pracy astronomicznej i filozoficznej.

Można się zastanowić, czy moja tradycja rodzinna była tak daleka od chrześcijaństwa. To prawda, że moja matka była terrorystką. Współpracując z „towarzyszem Wiktorem” (Józefem Piłsudskim) produkowała bomby na carskich dostojników dla bojówek PPS i dostarczała broń na miejsce akcji. Potem przeszła do SDKPiL, a później konsekwentnie należała do KPRP, KPP, PPR i PZPR. Mój ojciec był współzałożycielem Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, ale nie należy zapominać, że w młodości był ministrantem, zaś matka, zanim się zajęła rozwożeniem rewolucyjnej broni, śpiewała w chórze kościelnym przy kościele farnym w Radomiu pod dyrekcją – jeśli dobrze pamiętam nazwisko – Pawlikowskiego. Oboje przeszli dość długi okres ateizmu i ja byłem wychowywany ateistycznie. Ale to była tylko pewna epoka w życiu rodziców. Byli to ludzie żywej idei i pracy nad sobą. Zrażeni do sformalizowanego życia Kościołów końca XIX wieku, chcieli zbudować sprawiedliwość poprzez rewolucyjną zmianę systemu społecznego. Działanie dla innych nie było dla nich nigdy sloganem, ale cechą świadomie wpajaną w siebie, póki nie przeniknęła aż do charakteru. Konieczność pomagania Żydom, a w końcu przechowanie w naszym domu Żydówki w czasie likwidacji getta były dla matki czymś tak oczywistym, że i ona, i ja byliśmy szczerze zdziwieni, że po wojnie ktoś to nazywał bohaterstwem. Gdy przyszła Polska Ludowa, ojciec z taką samą energią starał się o dobro zapomnianych biedaków, jak i czynił starania w NKWD (niestety bezskuteczne) o zwolnienie wywiezionych do ZSRR AK-owców. Brzydził się wstępującymi z oportunizmu do partii, a kontynuował przedwojenną przyjaźń z księdzem prałatem Borowskim z Sulejowa – tak jak on idealistą, choć z odmiennego kierunku. Rodzice żyli na co dzień życiem bardziej chrześcijańskim niż niejeden dzisiejszy „chrześcijański działacz”. Wnętrze było umiecione i czyste. Brakowało w nim tylko Chrystusa. I On sam zastukał do drzwi. Najpierw do mnie, potem i do nich. Może to paradoks, ale moją religijność zawdzięczam w znacznej mierze rodzicom z okresu ich ateizmu. W domu uczyłem się praktycznego chrześcijaństwa. A matka, gdy się zraziła do komunizmu, odbyła spowiedź z całego życia i również na moich prymicjach przystąpiła do Komunii świętej, zaś ojciec przed samą śmiercią pobłogosławił mnie znakiem Krzyża.

Byłem więc w młodości komunistą (od grudnia 1943 w lesie: najpierw w Gwardii Ludowej, potem Armii Ludowej, a na ostatku – do 14 stycznia 1945 – w więzieniu gestapo) i bojowym ateistą, dopóki się osobiście i bezpośrednio nie przekonałem o istnieniu wyższych światów. Moja droga do katolicyzmu (mam na myśli starokatolicyzm mariawicki) to sprawa bardzo osobista; temat na inną rozmowę. Nie da się o tym mówić mimochodem wśród formalnych pytań, jakie mi ojciec zadaje. Po zaocznym ukończeniu mariawickiego seminarium duchownego, od roku 1959 jestem kapłanem. Jako kapłan prowadzę jedną z najmniejszych placówek mariawickich w Polsce, filię parafialną w Krakowie, w którym mieszka obecnie 21 mariawitów, a na nabożeństwa przychodzą również chrześcijanie innych wyznań. Ponadto wykładam dla mariawitów teologię mistyczną na Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie, a w roku 1979 zostałem wybrany ministrem generalnym Zgromadzenia Mariawitów, jednej z gałęzi Zgromadzenia założonego w roku 1893. Nasza gałąź nosząca tę najprostszą nazwę (inne gałęzie mają w nazwie dodatkowe określenia) jest ekumeniczna i jednoczy wyznawców siedmiu różnych Kościołów w kilku krajach. Wydajemy po polsku pismo „Praca nad sobą”, którego jestem redaktorem wykonawczym.

Początki Kościoła Mariawitów przypominają początki Kościołów protestanckich. Intensywne poszukiwanie własnej tożsamości, któremu towarzyszy dość krytyczne spojrzenie na wspólnotę, w której się żyło do tej pory...

Mogę się całkowicie zgodzić z takim ujęciem. Wszystkie wyznania religijne powstały w sposób tu opisany przez ojca. Bardzo ładnie napisała o tym kiedyś pani Tatiana Romenko („Praca nad sobą”, zeszyt 17/2000, s. 25-29). Abraham i towarzyszący mu abrahamici odłączyli się od religii babilońsko-chaldejskiej tworząc zaczątek Synagogi, chrześcijanie odeszli od Synagogi tworząc Kościół Powszechny, rzymscy katolicy od tegoż Kościoła, czyli od prawosławia (dla pani Romenko to było właśnie tak, ojciec zapewne powiedziałby, że to się prawosławie odłączyło od rzymskiego katolicyzmu; ale nie tu miejsce na dyskusję z panią Tatianą), ewangelicy od rzymskich katolików, a wolne Kościoły ewangeliczne od ewangelickich. Niewątpliwie zawsze szło przy tym o zachowanie „tożsamości” (czasem ledwie o jej poszukiwanie). Mariawici nie są tu wyjątkiem. Nie są wyjątkiem również i pod tym względem, że nie tyle oni się odłączyli, ile ich na siłę wyłączono w roku 1905, bo takich wyłączeń całych grup kościelnych było też w historii wyznań religijnych wiele. To, co mariawitów wyróżnia, zarówno spośród innych grup wyłączonych, jak i z własnej inicjatywy się odłączających, to drobny ale istotny fakt, że nie usiłowali i nie usiłują stworzyć oddzielnego wyznania, oddzielnej doktryny. Przyjmują doktrynę Kościoła Powszechnego, a swoje organizacje czy to kościelne, czy zakonne traktują jako naczynia do przechowywania i narzędzia do wcielania w życie impulsu Dzieła Miłosierdzia Bożego.

Dzieło Miłosierdzia Bożego objawione Założycielce Zgromadzenia Mariawitów św. Marii Franciszce Kozłowskiej w roku 1893 w Płocku uważamy za właściwy impuls, który ułatwia przetrwanie obecnego, ciężkiego, przejściowego okresu pomiędzy dotychczasowym światem a rodzącą się epoką automatyzmu – „myślących” maszyn. Dziś sprawy przełomu są po prostu w świecie widoczne. W roku 1893 była to niedostrzegalna jeszcze przyszłość i trudno się dziwić, że Dzieło Miłosierdzia zostało wówczas przez większość świata odrzucone. Ludzie się pasjonują objawieniami katastroficznymi lub objawieniami zachęcającymi do zewnętrznego działania i zewnętrznej dewocji. Natomiast objawienia Dzieła Miłosierdzia mówiły o tym, jak katastrofy można uniknąć lub przynajmniej złagodzić jej skutki i zachęcały nie do zewnętrznej tylko dewocji, ale do realnej pracy nad sobą, do wewnętrznego wysiłku, do reformy siebie samego. Takie hasła bywają mało komu miłe, bo łatwiej reformować świat wokół siebie niż siebie. Ale że jest to sprawa ważna dla świata, widać choćby z tego, że pewna część objawień Dzieła Miłosierdzia została, już po jego pierwszym odrzuceniu, objawiona ponownie innym ludziom. Stosunkowo najwięcej treści Dzieła Miłosierdzia zostało powtórzone w objawieniach św. Marii Faustyny. Ze względu na te właśnie objawienia mówienie o Dziele Miłosierdzia jest dziś dużo łatwiejsze.

Czy sądzi Ksiądz, że nasz polski katolicyzm sprzyja poszukiwaniom nowych dróg religijności przy zachowaniu nienaruszonego depozytu wiary Kościoła Powszechnego?

W Polsce katolicyzm to przede wszystkim Kościół Rzymskokatolicki i Greckokatolicki oraz Prawosławny. Natomiast Kościół Polskokatolicki, Kościół Starokatolicki w Polsce oraz oba działające tu Kościoły mariawickie nie mają w społeczeństwie polskim większej wagi ze względu na małą liczebność wyznawców, choć dla jednostek miewają duże znaczenie.

Prawosławie uznawane jest czasem za Kościół skostniały, nie dający możliwości poszukiwań. Znam ten Kościół dość dobrze i uważam, że taki sąd jest nieporozumieniem. Owszem, ustalone i w znacznej mierze niezmienne są tu podstawowe formy liturgiczne, natomiast głębia teologii pozwala na najrozmaitsze drogi rozwoju duchowego człowieka. Impuls Chrystusowy może poprzez prawosławie w pełni działać na każdą duszę, która tego pragnie, w sposób nie ograniczony przepisami. Kto zaś się czuje zbyt słaby, kto ma lęk przed drogą indywidualną, a nie wystarcza mu pozostawanie pobożnym parafianinem, może się odnaleźć w szczegółowych przepisach małej lub wielkiej schemy.

Nie ma tej pełni oddechu w Kościele Greckokatolickim, który w Polsce raczej się musi koncentrować na zachowaniu zewnętrznej tożsamości, aby się ani nie rozpłynąć w rzymskości, ani nie powrócić do prawosławia.

Rzymski katolicyzm był dla mnie osobiście zawsze trudny do pojęcia ze względu na kodeksy i paragrafy, które stoją na drodze do Chrystusa. Ale rozumiem, że jurystyczny duch dawnego Rzymu może być dla wielu błogosławieństwem. Sporo ludzi tego właśnie pragnie. Takie jednostki mogą w szczególny sposób ćwiczyć samodzielność duszy poprzez systematyczne, ale łagodne i zgodne z pragmatyką pokonywanie stojących na ich drodze przepisów prawa kanonicznego. Za mistrza w tej dziedzinie, za człowieka, który genialnie wykorzystał rzymskość dla wewnętrznego rozwoju, uważam św. Alfonsa Liguoriego. Metoda św. Alfonsa jest w tej mierze godna wszelkiej uwagi. Znam jednostki rozwijające się na tej właśnie drodze. Mniej mnie natomiast zachwycają próby tworzenia tak zwanych grup charyzmatycznych, gdzie często zamiast Chrystusowego rozwoju jaźniowego praktykuje się pławienie w uczuciowości i rozpływanie w grupowej bezjaźniowości. Wychowankowie takich grup są raczej przygotowani do różnych typów jogi lub zenu niż do prowadzenia mistyki chrześcijańskiej. Spotkałem się wśród tych grup z wprowadzaniem pewnych praktyk pięknych, lecz niestety przedchrześcijańskich, a więc dziś mało użytecznych, pod nazwami chrześcijańskimi, z usiłowaniem – że tak powiem – „uchrześcijanienia” orientalnych dróg rozwoju duszy. Za właściwsze uważałbym orientalizację dróg chrześcijańskich, szerzenie na Wschodzie dróg Chrystusowych pod nazwami orientalnymi.

Wracam do postawionego pytania. W różnych katolickich Kościołach w Polsce można znajdować właściwe dla dzisiejszych czasów drogi rozwoju wewnętrznego. Ja znalazłem taką możliwość w Kościele Mariawitów.

Jak Ksiądz ocenia nadzieję na pogłębienie jedności, zwłaszcza w Polsce?

Cieszę się, że ojciec nie pyta o budowanie jedności, ale o jej pogłębienie. Jedność chrześcijan jest faktem. Ktokolwiek uczestniczy w Eucharystii, jest w jedności ze Zbawicielem, a wszyscy będący w jedności z Nim, są w jedności ze sobą. Należy tylko pogłębiać świadomość tej jedności. Myślę, że ta świadomość przenika do coraz większej liczby ludzi. Mówi się już w Polsce o oddolnej ekumenii i ta jest najważniejsza. Chciałoby się, aby każdy chrześcijanin oprócz tego wyznania i obrządku, do których należy, które uważa za najlepsze, znał i inne Kościoły, umiał się zachować na ich nabożeństwach, czuł się w nich niekoniecznie jak we własnym domu, ale jak w domu swoich krewnych. To się staje, wprawdzie powoli, ale coraz powszechniejsze.

Obecnie są prowadzone rozmowy w Komisji Mieszanej Katolicko-Mariawickiej; czy istnieje możliwość powrotu do utraconej jedności?

Jestem członkiem Komisji Mieszanej Kościoła Rzymskokatolickiego i Kościoła Starokatolickiego Mariawitów, mającego wyznawców głównie w Polsce i Francji. Jedność organizacyjna nie jest tematem naszych rozmów. Natomiast chcemy się nawzajem poznać, bo się okazało, w czasie kilkuletniej działalności naszej komisji, że często się zupełnie nie rozumiemy, że musimy sobie wyjaśniać rzeczy dla jednej strony oczywiste, dla drugiej zgoła niepojęte. Chcemy ustalić, czy tak samo rozumiemy wszystkie sakramenty i warunki ich ważności. Celem jest coraz głębsze zrozumienie tego, co nas jednoczy, i omówienie możliwości zewnętrznego wyrażenia tej wewnętrznej, już istniejącej, jedności. Formalne sprawy organizacyjne mają, jak dotąd przynajmniej, minimalne znaczenie dla rozmów.

Pojednanie nauki z wiarą dokonało się już dawno temu. Dylematy chrześcijaństwa z darwinizmem czy teorią kopernikańską mamy już za sobą. A co dzisiaj jest problemem?

Nie można wierzyć w coś bez wiedzy i nie można wiedzieć czegoś zupełnie bez wiary. Wiem, że jest Bóg i wierzę, że te wszystkie doświadczenia z cząstkami elementarnymi, o których stoi w podręcznikach, ktoś rzeczywiście wykonał, bo ja sam nigdy ich nie powtórzę. Biblia używając słowa „wiara” (B4FJ4H) choćby w takiej frazie jak „jeśli mielibyście wiarę jak ziarno gorczycy...” (Mt 17, 20), nie mówi o „wierzeniu na słowo mimo braku wiedzy”, lecz o wyższym stopniu wiedzy, o wiedzy przenikającej aż do uczuć i woli, aż do odruchów, o wiedzy zespolonej trwale z człowiekiem. Wcale nie jestem przekonany, czy problemy z darwinizmem i kopernikanizmem mamy już całkowicie za sobą. Mam kolegów, wierzących naukowców, którzy nie umieją zupełnie połączyć wiedzy – również tej o ewolucji gatunków i tej o Ziemi krążącej wokół Słońca, ale i o wielu innych rzeczach – z chrześcijańską wiarą. O kwarkach to oni wiedzą niezupełnie wierząc w ich istnienie, a w Boga wierzą, starając się o Nim zbyt wiele nie wiedzieć, bo to by mogło rzekomo zaszkodzić wierze. Pewna pani profesor, przystępująca często do sakramentów, powiedziała mi wprost: „lepiej o tym nie myśleć”. Ci ludzie żyją jakby podwójnym życiem. Z jednej strony jaskrawo materialistyczna nauka, na przykład przekonanie, że celem fizyki jest stworzenie teorii całkowitej unifikacji oddziaływań, co pozwoli zawrzeć w jednym układzie równań matematycznych sens całego Wszechświata, a z drugiej – podświadoma potrzeba duszy pójścia w niedzielę na Mszę świętą, jakaś mglista wiara w jakieś jeszcze bardziej mgliście ujmowane zbawienie... Jeśli nie rozdwojenie, to w każdym razie rozdzielenie świadomości nie pozwalające być ani trzeźwym naukowcem, ani świadomym chrześcijaninem.

Dzisiejszy człowiek, nawet ten, co cały dzień siedzi zawodowo za kierownicą lub w okienku z biletami, jest intelektualistą, chce poznawać przez intelekt, nie tylko przez uczucie. Dlatego ogromnym dzisiejszym problemem jest prawdziwa wiedza ducha, która w badanych problemach teologicznych, społecznych, fizycznych, kosmologicznych i wszelkich innych pozwala widzieć powiązania „tego świata” ze światami wyższymi. Znam w Polsce zaledwie kilkudziesięciu naukowców, którzy potrafią w ten sposób ustawiać swoje badania naukowe. Cieszę się, że jest ich choć tylu. To zresztą też temat szeroki – na oddzielną rozmowę.

Proszę pozwolić na pytanie osobiste. Ksiądz Profesor przyjaźni się z księżmi rzymskokatolickimi, a syn Księdza Profesora przygotowuje się nawet do rzymskokatolickiego diakonatu w USA. Jak Ksiądz przeżywa dramat podziału chrześcijaństwa, uczestnicząc tak intensywnie w działaniach ekumenicznych?

Dramat chrześcijaństwa, to – jak już powiedziałem – brak świadomości jedności. Ten dramat był chyba najsilniej odczuwany w drugiej połowie XIX wieku, gdy poszczególne wyznania chrześcijańskie żyły oddzielnym, zamkniętym w sobie życiem, a jednocześnie powstawało przeczucie, że to jest błędem. Idee ekumeniczne powstały jeszcze w XIX wieku, ale na dobre rozwinęły się dopiero w wieku XX. W Polsce od chwili powstania, w czasie okupacji hitlerowskiej, konspiracyjnej Rady Ekumenicznej, sytuacja powoli przestawała być dramatyczna. Chrześcijanie wyznań należących do Światowej Rady Kościołów zaczęli się czuć jedną rodziną, której członkowie rozmaicie tylko urządzili swoje „domostwa”. Powoli i Kościoły chrześcijańskie do Rady nie należące bądź przyjmują postawę ekumeniczną, bądź przynajmniej niektóre jej aspekty. To cieszy i pozwala sądzić, że dramat stał się po prostu zadaniem, które należy kontynuować.

Wewnątrz mojej ziemskiej rodziny zupełnie nie odczuwamy tego dramatu. Mój najstarszy syn urodził się, gdy byłem jeszcze bezwyznaniowy, czego konsekwencją (mówię poważnie – warunki polskie!) jest jego przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego. Będąc uczniem uczęszczał, jako rzymski katolik, na religię mariawicką, bo to było wówczas najłatwiejsze do zorganizowania. Na jego ślubie w kościele farnym w Piotrkowie Trybunalskim byli przy ołtarzu (specjalna zgoda biskupów mariawickiego i rzymskiego) ojciec chrzestny (Benedykt Piotrowski OP), ojciec rodzony czyli ja, katecheta panny młodej i czwarty ksiądz, który się przedstawił jako przyjaciel mego ojca (komunisty!). Niestety zapomniałem nazwisk tych ostatnich. To podobno rzadkość w obrządku rzymskim, żeby w imieniu Kościoła małżeństwo błogosławili ojciec chrzestny wraz z rodzonym. Syn ma sześcioro dzieci i teraz się przygotowuje do rzymskokatolickiego diakonatu. Mój trzeci syn, urodzony już w Kościele Mariawitów, studiuje teologię starokatolicką, a syn najmłodszy jest trębaczem jazzowym. Dwóch pozostałych synów w tragicznych okolicznościach przeszło przez próg śmierci i są już z tamtej strony. Wszyscy kochamy Boga i ludzi. Kochamy się wzajemnie. Jesteśmy dalecy od twierdzenia, że to wszystko jedno, czy się na tym świecie jest starokatolikiem, czy rzymskim katolikiem, ale jesteśmy przede wszystkim chrześcijanami i chcemy zarówno w tym życiu, jak i po przejściu przez próg świata duchowego trwać przy Chrystusie.

A sens działań ekumenicznych jest właśnie taki, aby uświadamiać ludziom, że istotna jest przynależność do Chrystusa, istotne jest korzystanie z łask Bożych, z sakramentów, zaś formalna przynależność do takiej lub innej organizacji kościelnej jest ważna tylko w tej mierze, w jakiej te rzeczy ułatwia, bo niewątpliwie istnieją i takie organizacje kościelne, które to utrudniają – same tego nie dostrzegając.

 

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY