DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •
W co wierzy ten, kto nie wierzy?
STANISŁAW OBIREK SJ
Drogi Janie,
Umówiliśmy się, że przyślę Ci „kilka pytań do niewierzącego”. Niestety, sprawa wydaje mi się coraz trudniejsza, by nie rzec: beznadziejna. Na nowo wróciłem do Pięciu dialogów prowadzonych na łamach miesięcznika „Więź” w latach 1998-1999 pomiędzy Gustawem Herlingiem-Grudzińskim i arcybiskupem Józefem Życińskim, które ostatnio ukazały się również w formie książkowej. Przejrzałem też W co wierzy ten, kto nie wierzy? – tomik wydany w serii Biblioteka „Życia Duchowego” a zbierający listy Umberto Eco i Carla Marii Martiniego, przed paru laty opublikowane we włoskim czasopiśmie „liberal”. To właśnie ta ostatnia książka złączyła nas kiedyś w krakowskim KIK-u. Tego pamiętnego dla mnie wieczoru mówiłeś o racjach, dla których nie wierzysz, a raczej dla których straciłeś wiarę. Ja ze swej strony próbowałem przedstawić powody „trzymania z Kościołem”. Tej atmosfery poszukiwania połączonego ze świadectwem zabrakło mi w książce polskich rozmówców. Owszem, zarówno Gustaw Herling-Grudziński, jak i Józef Życiński zadziwiają przenikliwością analiz, ostrością i śmiałością ocen, lecz czynią to z pozycji kogoś, kto już wie, kto nie ma wątpliwości.
Nie chciałbym pójść drogą moralizatora, którym się nigdy nie czułem. Zbyt wiele we mnie samym pytań, bym śmiał wystawiać oceny innym. Również Twoje pytania, które stawiałeś w KIK-u, jak i przy innych okazjach zresztą, są poniekąd moimi pytaniami. Przyznam, że bliższa mi jest postawa Carla Marii Martiniego, który swój list we wspomnianej książce kończył słowami: „chciałbym przypomnieć, że moją szczerą intencją był dialog. Nie zamierzałem ani «pouczać», ani «rozprawiać», ani «polemizować», lecz przede wszystkim pytać, pytać, żeby wiedzieć, żeby zrozumieć, w jaki sposób laik uzasadnia teoretycznie swe pryncypia moralne”.
Piszę do Ciebie w Wielki Czwartek, co nie musi dla Ciebie być czymś szczególnie znaczącym. Dla mnie wszak jest to dzień wyjątkowy. To dziś właśnie zastanawiam się nad moim powołaniem, nad moim – jak to nieco żartobliwie określam – „księdzowaniem”. Oprócz doświadczeń dobrych, które każą mi z wdzięcznością myśleć o chwili, w której poczułem się pociągnięty w tę stronę, staje mi przed oczyma wiele bolesnych, a nawet dramatycznych wyborów moich znajomych i przyjaciół, którzy nie zmieścili się w Kościele; są wśród nich byli jezuici i wielu byłych księży. Boli mnie, że Kościół jako instytucja nie potrafi (czy nie chce) otoczyć ich taką samą miłością jak tych, którzy zostali, którzy trwają. Irytuje mnie kaznodziejstwo, które skupia się na tych przykazaniach, które w żaden sposób nie dotykają głoszących je. Jakoś nie przypominam sobie kazań poświęconych problemom bezrobocia, krytycznych wobec stylu życia i rządzenia w samym Kościele. A przecież to topos nader często obecny w kaznodziejstwie dawniejszym, gdy krytyka i wezwanie do oczyszczenia należały do stałego repertuaru kaznodziejskich „exemplów”. No, ale to może zagadnienie na osobną rozmowę, poza tym to pewnie bardziej mój niż Twój problem.
Jeśli pozwolisz, to w tym pierwszym liście chciałbym Cię zapytać właśnie o Kościół jako instytucję, o Twój stosunek do Kościoła. Mnie Kościół daje poczucie bezpieczeństwa, którego nie znalazłem na uniwersytecie, a już na pewno nie dostrzegłem go w zaangażowaniu politycznym (na wstąpienie do zakonu decydowałem się wprawdzie w roku 1976, ale dzisiejsza sytuacja zarówno w polityce, jak i w szkolnictwie nie zmieniła mojej oceny). Poza tym to właśnie Kościół, a zwłaszcza zakon jezuitów (znałem go zresztą głównie z książek) wydawał mi się upragnioną przestrzenią wolności, w której będę mógł nie tylko myśleć, ale również mówić i robić to, co uznam za słuszne. Jak do tej pory te nadzieje nie zostały zniweczone. Przeciwnie – wmyśliwanie się w najgłębsze motywy moich codziennych zachowań właśnie w doświadczeniu religijnym (sam na sam z Niewyrażalnym) każe mi widzieć źródło sensu, a może nawet spełnienia i szczęścia. Inna rzecz, że właśnie to doświadczenie w jakiś przedziwny sposób otwiera mnie również na człowieka, i to niezależnie od tego, w co i jak on wierzy, a nawet na tego, który po prostu deklaruje swoją niewiarę.
I jeszcze jedno. W angielskiej edycji wspomnianej książki Eco i Martiniego nie zamieszczono innych wypowiedzi, z których składał się tak zwany Chór. Znacznie zubożyło to całość. Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw temu, abym do dyskusji zaprosił też innych. Po prostu czasami mam odczucie, że zgadzam się z Tobą w punktach, które budzą sprzeciw innych wierzących. Może i nasz dialog uzupełnią także i inne głosy...
Czy mógłbyś opowiedzieć o Twoich przestrzeniach bezpieczeństwa i wolności?
Kończę, serdecznie Cię pozdrawiając.
Stanisław Obirek SJ
Kraków, Wielki Czwartek 2000
JAN WOLEŃSKI
Drogi Staszku,
Pytasz o dwie, a nawet trzy sprawy: (a) o moje przestrzenie bezpieczeństwa i wolności, oraz (b) o mój stosunek do Kościoła (katolickiego, jak rozumiem, i nim będę dalej zajmował się). W sprawie (a właściwie sprawach) (a) niewiele mam do powiedzenia. Nie czuję, by moja wolność czy bezpieczeństwo były jakoś szczególnie zagrożone. Żyję w miarę normalnym społeczeństwie. Jako filozof zajmuję się tym, czym chcę, i tak, jak chcę. To uważam za fundament wolności intelektualnej. Gdy pytasz o bezpieczeństwo, to rzecz nie ma dotyczyć, jak mniemam, sensu potocznego, powiedzmy zagrożenia ze strony przestępcy, który chciałby mnie na przykład okraść. Zapewne chodzi o bezpieczeństwo egzystencjalne w sensie bardziej transcendentalnym. Nie mam odpowiednich doświadczeń w tym zakresie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że mój koniec jest nieunikniony. Na razie myślę o tym bez zbytnich rozterek.
A jak to będzie kiedyś, gdy stanę oko w oko z nieuchronnością? Po prostu nie wiem. Nie wiem, czy chciałbym śmierci natychmiastowej i niespodziewanej, czy też takiego stanu, w którym będę mógł się dobrze przyjrzeć drodze ku spełnieniu. Nie chciałbym oczywiście cierpieć, ale powiem szczerze, że pociąga mnie możność poznania samego siebie w okolicach chwili ostatecznej. Nie wiem jednak, jak to przyjmę. Czy ze spokojem, czy z paniką? A może będę spokojny zewnętrznie, ale podległy przemożnemu strachowi wewnętrznemu, którego jednak nie okażę. Nie wykluczam, że zmienię światopogląd, bo dobrze wiadomo, że w chwili ostatecznej „nie ma mocnych”. Często jednak powtarzam, że faktów nawróceń się na łożu śmierci nie traktuję jako porażki lub zwycięstwa kogokolwiek lub czegokolwiek. Stwierdzenia w rodzaju „Taki był pewny siebie za życia, a zmiękł w obliczu śmierci. Jak trwoga to do Boga” uważam za małostkowe. Gdy je niekiedy słyszę, to na ogół przebija z nich nuta mściwej satysfakcji: „A jednak odmieniec nie dotrwał”. Ale dość już o tym.
Przechodzę do (b). Pomijając przypadki, gdy ktoś jest kształcony na ateistę, wolnomyśliciela czy agnostyka (będę tych słów używał zamiennie) od dzieciństwa, to mamy do czynienia z typową drogą odchodzenia od religii. Wiek młodzieńczy charakteryzuje się skłonnością do wątpliwości w sprawach religijnych. Jan Parandowski nazwał to „niebem w płomieniach”. Powody są dwojakie: pojawiają się wątpliwości intelektualne, na przykład tyczące się zrozumiałości dogmatów czy kłopoty z akceptacją argumentów na istnienie Boga, lub też sprzeciw wobec praktyk duchowieństwa (jedne nie wykluczają pozostałych). W moim wypadku było jedno i drugie. Miałem kłopoty ze spójnością tez „wszechmocny i wszechwiedzący Bóg stworzył świat” i „człowiek odpowiada przed Bogiem za swe czyny”. Byłem bardzo dumny (w wieku 16 lat) z odkrycia problemu, aczkolwiek nie wiedziałem, że nie mogłem sobie rościć prawa do oryginalności (dodam, że do dzisiaj nikt nie udzielił mi jasnej odpowiedzi, jak tę trudność pokonać; wiele razy słyszałem, że w to trzeba po prostu uwierzyć). Nie miałem osobistych złych doświadczeń z księżmi, poza tym, że mój ksiądz katecheta z podstawówki miał wyraźne skłonności sadystyczne. W powieści Szerszeń (oglądałem też film na jej podstawie nakręcony) napisanej przez Ethel Voynich przeczytałem o złamaniu tajemnicy spowiedzi w celu politycznym. Bardzo mnie ten fakt oburzył. Potem wielokrotnie słyszałem, że owa powieść i film były celowo polecane młodzieży w celach „dywersji” wobec religii. Zapewne tak było. Książka powstała pod koniec XIX wieku i była oparta na wydarzeniach autentycznych, a jej autorka była córką Jerzego Boole'a, jednego z pionierów logiki matematycznej (gdybym był przesądny, to powiedziałbym, z uwagi na moje zainteresowania logiką i jej historią, że to nie przypadek, lecz przeznaczenie). Może powinienem w jakimś stopniu odczuwać dyskomfort psychiczny z powodu stania się „ofiarą” celowej działalności laicyzacyjnej. Niemniej, jak łatwo sprawdzić, to, co mnie tak bardzo oburzyło, wcale nie było zbyt rażące w świetle praktyk powszechnych w Kościele (to nie ja powiedziałem, że nie ma grzechu, którego nie dopuścił się Kościół – to chyba słowa papieża).
Piszę o tych szczegółach nie bez powodu. Postawa agnostyczna kształtuje się w wyniku buntu intelektualnego lub rozczarowania moralnego. Trudno w tej sytuacji oczekiwać, żeby wolnomyśliciel miał zbyt pozytywny stosunek do Kościoła (pomijam przy tym notoryczne zniewagi, jakich doznajemy od większości wierzących; nie zaprzeczam przy tym, że i ateiści nie pozostają dłużni). Taka jest socjologiczna i psychologiczna prawda, a nie można jej ignorować, gdy rozpatruje się konteksty sporów wierzących z niewierzącymi. W szczególności nie można (to dotyczy zresztą obu stron) powiadać tak: „Krytykuje, bo jest uprzedzony”. To prawda, agnostyk jest uprzedzony, ale jak wskazywałem wyżej, taka jest jego historia. Problem tkwi nie w uprzedzeniach, lecz w argumentach. Moja pretensja do wierzących adwersarzy jest taka, że często ignorują argumenty powiadając o takich jak ja, że im i tak już nic nie pomoże, bo są właśnie uprzedzeni (przykład autentyczny). A to nie uprzedzenie, lecz argumenty są ważne. A jest i druga sprawa, znacznie zresztą ważniejsza. Zawsze zwracam uwagę na pewną trudność w sporach wierzących z niewierzącymi. Często słyszę, co następuje: „Pan nie bierze pod uwagę transcendentalnego wymiaru Kościoła, tego, że nie jest z tego świata”. Przepraszam, ale jak mam brać, skoro właśnie to kwestionuję. Musiałbym się zaprzeć sam przed sobą, gdybym uwzględnił to, że Kościół ma ów wymiar transcendentalny. Mogę tylko przyjąć, że Kościół mówi, że ma ów wymiar transcendentalny i stosownie do tego postępuje (lub nie). Oczywiście, wierzący ma na to natychmiastową odpowiedź: „Żąda Pan rzeczy niemożliwej, bo jeśli pominę tezę o transcendentalnym wymiarze Kościoła, to stracę własną tożsamość”. Sytuacja jest więc w pewnym stopniu bez wyjścia: żadna ze stron nie może zgodzić się na stanowisko drugiej bez utraty własnej tożsamości ideowej lub, mówiąc prościej, sprzeniewierzenia się własnym zasadom. My mamy rozmaite argumenty za naszym stanowiskiem (w rozważanej tutaj kwestii). Interesuje nas oczywiście to, skąd wiadomo o transcendentalnym atrybucie Kościoła. Teolog wyjaśnia nam, że jest to rezultat Bożych czynów erygujących Kościół. Drążymy kwestię nadal i pytamy, dlaczego mamy wierzyć teologii. W odpowiedzi słyszymy, że prawda głoszona przez Magisterium Kościoła jest właśnie pochodzenia transcendentalnego. Kolistość bądź tak zwane petitio principii (założenie prawdziwości tego, co dopiero ma być okazane) tego argumentu bije w oczy. Kościół ma wymiar transcendentalny, bo został stworzony przez Boga, ale wiemy o tym z nauki Kościoła, transcendentalnie utwierdzonej. Mówi się nam (przykład autentyczny), że dopóki poruszamy się tylko w obrębie „wewnętrznej logiki” jakiegoś systemu pojęć, to niczego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Aby to osiągnąć, słyszymy dalej, musimy zgodzić się na metodykę teologicznej interpretacji. Proszę zrozumieć, że ktoś, kto przykłada normalne kryteria poprawności argumentacyjnej, nie może zgodzić się na tego rodzaju zabiegi. Być może jest tak, iż teologia i religia podlegają „swoistej logice”, ale jest to przyznanie się do porażki. Z tych względów i dla uniknięcia zbędnych sporów o „właściwą logikę dyskursu”, proponujemy dyskusję o historii, wskazując równocześnie, że w tym stanie rzeczy trzeba po prostu zawiesić transcendentalne wyjaśnianie i usprawiedliwianie postępków Kościoła, wśród których znajdujemy sporo rzeczy nader różnych, w tym i pospolite zbrodnie. Typowa odpowiedź jest taka: zbrodnie popełniali ludzie, którzy nie byli katolikami naprawdę, lub nawet, że mamy święty Kościół grzesznych ludzi, by użyć alegorii, która posłużyła za tytuł książki pewnego polskiego hierarchy. Tłumaczenie to w istocie rzeczy jest skorzystaniem z idei transcendentalności Kościoła (obudowanej rozmaitymi dodatkami w sprawie Kościoła widzialnego i mistycznego) i cofa nas do punktu wyjścia. Nie będę kontynuował tej kwestii, bo dalsza dyskusja i tak do niczego nie doprowadzi. Zamiast tego niżej wyłożę krótko swe stanowisko wobec Kościoła, a raczej pewnego aspektu jego działalności. Z góry zaznaczam, że moja wypowiedź odnosi się do (niektórych) spraw, które oceniam negatywnie, czy też krytycznie. Nie znaczy to wcale, że podważam jego Kościoła rolę w rozmaitych dziedzinach, na przykład w podtrzymywaniu i krzewieniu kultury (niejedno wielkie dzieło sztuki powstało z inspiracji religijnej) i oświaty, w misjonarstwie czy działalności charytatywnej (udział w szpitalnictwie). Kościół pełni ponadto istotne funkcje w życiu codziennym zwykłych ludzi, w ich socjalizacji, w wychowaniu moralnym, niesie im pociechę i nadzieję, nadaje swoiste piętno ważnym wydarzeniom, jak narodziny, śluby czy zgon. To wszystko prawda, ale olbrzymia rola Kościoła dawniej i teraz nie uchyla faktów negatywnych. Moje uwagi będą dotyczyć przede wszystkim działalności publicznej, czy też politycznej Kościoła katolickiego. W pełni przyznaję, że całkowite oddzielenie obu sfer aktywności Kościoła, tj. publicznej i prywatnej, nie jest możliwe. Jednak proporcje mogą być tutaj różne. I takie bywają: Kościoły protestanckie są znacznie mniej upolitycznione od katolickiego. A więc nawet w ramach chrześcijaństwa mamy do czynienia z odmiennymi praktykami. W tej sytuacji wyodrębnienie publicznej działalności Kościoła katolickiego jako przedmiotu analizy uważam za w pełni dopuszczalne.
Nie mogę traktować Kościoła inaczej niż instytucji od początku do końca doczesnej, która kiedyś powstała, ma historię, teraźniejszość i przyszłość (dla prostoty nazwę to „naturalistyczną koncepcją Kościoła i religii”). Nie będę tutaj rozważał przyczyn pojawienia się Kościołów i religii. Nie ma wątpliwości, że sprawiły to rzeczywiste, ważne i powszechne potrzeby ludzkie. Tradycyjny wolnomyśliciel, na przykład oświeceniowy, uważał religię za przesąd, a Kościół za instytucję zasadniczo szkodliwą. Myślę, że obecnie to się zmieniło, a w każdym razie traktowanie Kościoła jako instytucji „wyłącznie z tego świata” wcale nie implikuje negatywnej jego oceny. Ale nie implikuje i oceny pozytywnej. Naturalistyczne podejście do Kościoła wymaga tylko jednego: jeśli już ktoś dokonuje ocen, to winien oceniać Kościół podobnie jak inne instytucje, na przykład państwa czy partie polityczne, wedle konkretnych okoliczności i działań. Nie wiemy, czy religia jest zjawiskiem wiecznym. Jest zjawiskiem dość powszechnym i na razie nie zanosi się na jej obumarcie, aczkolwiek postępy laicyzacji są znaczące. Agnostyk mojego pokroju, a więc taki, który uznaje cywilizacyjną funkcję religii, nie ma powodu negować trwałości Kościołów i wiary religijnej, aczkolwiek przyszłość pozostawia rzeczywistemu biegowi spraw, a nie transcendentalnemu przeznaczeniu. W świetle powyższych uwag jasne staje się, że nie można twierdzić a priori, iż Kościół spełniał (spełnia, będzie spełniał) zawsze funkcję pozytywną lub zawsze negatywną. Trzeba dopuścić, że raz taką, a innym razem inną. Niektórzy gorszą się, że Kościół zajmuje się działalnością polityczną, aczkolwiek „królestwo jego [raczej Chrystusa] nie jest z tego świata”. Dla naturalisty byłoby rzeczą dziwną, gdyby Kościół stronił od polityki, bo niby dlaczego miałby tak czynić. (W tym miejscu czytelnik zechce zauważyć, że jakoś łatwiej wierzącemu zaakceptować naturalizm i jego konsekwencje, gdy nie dotyczą jego własnego Kościoła, tylko innych. Dość ciekawy paradoks.) Taka optyka znakomicie ułatwia analizę historyczną. Zżymamy się na to, że Watykan namawiał Austriaków w XVIII wieku, by zagarnęli jak najwięcej ziem polskich przy rozbiorach. Oczywiście z punktu widzenia interesów Polski była to polityka wroga wobec upadającej Rzeczypospolitej. Wszelako Watykan kierował się interesem nie Polski, ale katolicyzmu, bo dla tej religii było rzeczą korzystną, by jak najwięcej „katolickiego narodu” znalazło się w państwie katolickim, a nie luterańskim czy prawosławnym. Przykładów podobnych, mniej lub bardziej zawiłych, konfiguracji i sojuszy politycznych można podać bez liku i nie będę ich mnożył. Ponadto trudno sobie wyobrazić pełnienie funkcji cywilizacyjnych bez aktywnego udziału w polityce. Rzecz jednak w tym, że bardzo często ów udział miał na uwadze cele dalekie od religijnych, w końcu definicyjnie priorytetowych dla Kościoła. Każda sprawa musi być zatem rozpatrywana w konkretnym kontekście historycznym.
Naturalistyczne traktowanie Kościoła wymaga, jak sądzę, by był rozumiany szeroko, tj. obejmujący duchownych, wiernych i rozmaite instytucje. Granice nie zawsze są jasne. Radio Maryja jest na pewno instytucją kościelną, bo prowadzą je redemptoryści. „Nasz Dziennik” stanowi gazetowy odpowiednik wyżej wymienionej rozgłośni, aczkolwiek jest to przedsięwzięcie świeckie. Nie widać jednak żadnego powodu, by oba te media traktować odmiennie: albo oba mieszczą się w Kościele, albo nie. My staramy się Kościół rozumieć raczej szerzej niż węziej, bo to sprzyja pełniejszej jego analizie. Inny ważny punkt: Kościół ma intencje uniwersalne, ale działa w konkretnych społeczeństwach, m.in. w polskim. W istocie rzeczy, większość moich uwag krytycznych jest adresowana do Kościoła polskiego, czy też bardziej do niego niż jakiegokolwiek innego. Sprawy wyglądają inaczej w Europie Zachodniej, o innych kontynentach nie wypowiadam się. Nie odkryję żadnej tajemnicy, gdy powiem, że Kościół polski ma w świecie nie najlepszą prasę, a w swoim kraju też całkiem krytyczną (najlepiej świadczy o tym niska pozycja księży w skali społecznego prestiżu). W tym miejscu jeszcze raz chciałbym wrócić do sposobu oceniania Kościoła. Wcale nie wypiera się on swych grzechów, a ostatnio nawet przeprasza za nie, nad wyraz zresztą obficie, co od razu sugeruje, że jest za co (do tej kwestii jeszcze wrócę). Często jednak słyszy się coś takiego: To prawda, że Kościół grzeszył, ale czynili to ludzie, którzy nie byli prawdziwymi katolikami, na przykład ci, którzy palili heretyków na stosach, w istocie sprzeniewierzyli się religii i jej zasadom. Nie mogę przyjąć tego argumentu. Oczywiście jest tak, że jedni bardziej przestrzegają zasad swej wiary, a inni mniej. Niemniej jednak, czyny popełnione przez katolików i w imię religii lub z religijnych motywacji trzeba zaliczać na konto Kościoła, niezależnie czy były dobre, czy złe. Do historii Kościoła należą nie tylko o. Kolbe (z różnych zresztą okresów swej biografii) i ks. Popiełuszko, ale również o. Rydzyk i abp Ziółek (ten, który odmówił profesorowi Decowi katolickiego pochówku); nie tylko jezuici organizujący w Andach republiki indiańskie, ale i ci, którzy ich zabijali z polecenia kościelnej hierarchii; nie tylko ks. Hryniewicz wierzący w zbawienie wszystkich, ale i kardynał Ratzinger ze swoją deklaracją Dominus Iesus; nie tylko „Tygodnik Powszechny”, ale i „Nasz Dziennik”; nie tylko ks. Musiał walczący z antysemityzmem, ale i ks. Jankowski, otwarcie głoszący ten pogląd; nie tylko ks. Nowak bezinteresownie ratujący „hifowców”, ale i ks. Paleczny, najwyraźniej chcący zrobić interes materialny dla swego zakonu na opiece nad bezdomnymi; nie tylko ci, którzy wahali się, czy zabijać albigensów, ale i ci, którzy wołali: „Rżnijcie wszystkich, Bóg i tak rozpozna swoich”; nie tylko ci, którzy bronili Galileusza, ale i ci, którzy go sądzili, itd.
Próby rozgrzeszania Kościoła wedle zasady: „Co dobre, to prawdziwy katolicyzm, a co złe, to w ogóle nie jest katolicyzm”, bynajmniej nie zaskakują, bo tak powszechnie czynią instytucje pewnego typu. W ten sposób dochodzę może do centralnego punktu tego szkicu, tj. próby odpowiedzi na pytanie: czym jest Kościół jako instytucja społeczna? Kiedyś wielkie wrażenie zrobiła na mnie książka Alberta Camusa Człowiek zbuntowany, w szczególności rozdziały o terrorze ideologicznym i państwowym. Sugerują one pewien ogólny model zideologizowanej instytucji autorytarnej; dla prostoty będę mówił po prostu o instytucji autorytarnej, co niczego nie zmienia, bo każda organizacja tego typu jest zideologizowana. Jeśli ma ona rzeczywistą władzę polityczną, to wymusza swoje zasady siłą, aczkolwiek na ogół wydaje tylko wyroki, a wykonawstwo należy już do administracji państwowej, a jeśli jej nie ma, to przynajmniej stara się wpływać na kształt spraw społecznych kanałami parlamentarnymi, głównie za pośrednictwem partii politycznych hołdujących danej ideologii (jeszcze raz zaznaczam, że nie ma w tym nic nagannego). Dalej, instytucja taka mieni się uosobieniem Historii, Prawdy i Dobra; uważa się też za Nieomylną. Gdy oponenci wskazują, że owe roszczenia trudno pogodzić ze zwykłą logiką, to zaraz słyszą, że właściwa jest tutaj logika szczególna. Choć instytucja autorytarna często deklaruje sympatię do demokracji, to w krytycznych momentach otwarcie przyznaje, że demokratyczna nie jest, a w końcu okazuje się, że najbardziej odpowiada jej demokracja „prawdziwa”, tj. zgodna ze stosowną ideologią. Gdy taka instytucja jest prześladowana, broni ludu lub narodu, ale zapomina o nich, gdy sprawuje władzę. Głosi zakaz obojętności w sprawach wiary, przy czym surowiej traktuje zdrajców od tych, którzy myślą inaczej od urodzenia, ale jedni i drudzy są charakteryzowani albo z lekceważeniem, albo jako osobnicy ubodzy w człowieczeństwo. Utrzymuje, że Szczęśliwy Kres Historii można na pewno osiągnąć tylko w jej ramach, a poza nią tylko przypadkowo i szczęśliwym trafem. Ma skanonizowaną doktrynę, niewzruszalne autorytety, jest scentralizowana z wyraźnie wyróżnioną rolą urzędniczej hierarchii, ale od czasu do czasu toczą ją typowe spory o to, kto jest ważniejszy: doktrynalnie wyróżniony przywódca czy reprezentacja ogółu. Na ogół wygrywa jedynowładztwo, a aktualny przywódca ma zawsze rację i naucza. Doktryna zawsze idzie z góry na dół, często po to, by temperować interpretatorów. Gdy instytucja autorytarna przegrywa, uważa, że została zdradzona, a nigdy winy nie szuka u siebie, ewentualnie przyznaje się do niej po latach czy nawet stuleciach. Uważa, że samo przyznanie się do błędów je znosi; takowe przyznanie, podobnie jak doktryna, idzie z góry na dół. Instytucja autorytarna często dzieli się na lewicę (reformatorów), prawicę (konserwatystów) i zdrowe centrum. To oczywiście nie jest nic szczególnego, ale struktura taka funkcjonuje w sposób szczególny. W miarę potrzeby albo obcina się skrzydła, albo też chwali się je obydwa, tj. gdy ktoś z lewicy jest wyróżniony, to dodaje się dla równowagi pochwałę kogoś z prawicy. Dalej, naruszanie kompetencji zwierzchników jest surowiej traktowane niż same tylko błędy doktrynalne. Instytucje autorytarne chętnie zawłaszczają historię uznając, że to one stworzyły (lub tworzą) prawdziwą cywilizację. Reszta jest tylko prehistorią lub marginesem. Niech to wystarczy, aczkolwiek rzecz można by kontynuować jeszcze długo.
Twierdzę, że polityczno-publiczna działalność Kościoła katolickiego (zwłaszcza w Polsce) ma typowe znamiona autorytaryzmu. Gdy Kościół był rzeczywistą potęgą polityczną, posługiwał się państwem jako swym ramieniem świeckim, a gdy przestał nią być, stara się oddziaływać za pośrednictwem innych metod, na przykład przez parlamentarną grę sił. Nie ma wątpliwości, że uważa się za Nieomylne Uobecnienie Historii, Prawdy i Dobra, obficie posługując się swoistą logiką (por. wyżej). Demokrację popiera, ale nie u siebie (por. oficjalne stwierdzenie Jana Pawła II, że Kościół nie był, nie jest i nie będzie demokratyczny). A oto charakterystyczny przykład. Pewien teolog argumentował, że oddanie sprawy rozdzielenia owych nieszczęsnych sióstr syjamskich (z uwagi na posiadanie pewnych organów tylko przez jedną, obie nie mogły żyć; trzeba było rozstrzygnąć, czy obie mają umrzeć, czy też jedną trzeba poświęcić na rzecz drugiej) sądowi brytyjskiemu, jest przemienieniem demokracji w totalitaryzm. Znaczy to, że demokracja w rozumieniu owego teologa ma miejsce wtedy, gdy jest zgodna z katolickimi zasadami tyczącymi się ochrony życia. Kościół prześladowany był na ogół solidarny z ubogimi, gdy rósł w siłę, to zapominał o nich; bronił (Kościół polski, bo powszechnemu było to obojętne) polskości w okresie zaborów, ale niekoniecznie wcześniej. Tenże sam Kościół był wyjątkowo solidarny z wszystkimi Polakami w latach 1981-1989 i to niezależnie od ich przekonań w sprawie istnienia Boga, ale znacznie zmienił postawę, gdy zdobył szeroki wpływ na rządy. Teza, że nie ma zbawienia poza Kościołem, ma długą historię (św. Cyprian: „Extra Ecclesiam nulla salus”, III wiek, a potem potwierdzenie tego przez wiele soborów i dokumentów). Deklaracja kardynała Ratzingera z września 2000 roku o tym, że jedyna i pewna droga do zbawienia wiedzie przez Kościół (jako jeden pełny Kościół Chrystusowy) nie zaskakuje, ponieważ jest to typowy przejaw funkcjonowania ideologii autorytarnej. Kościół zawsze gorzej traktował heretyków niż innowierców, a język, którym posługiwał się przy tej okazji, był nader daleki od elegancji (przecież my, agnostycy, ciągle słyszymy, że czegoś nam brakuje, nie tylko piątej klepki, ale również pełnej osobowości). Doktryna Kościoła jest krystalicznym przykładem kanonu, jego struktura stanowi jeden z wyraźniejszych przykładów centralizmu, biskupi są typowymi urzędnikami o wysokiej pozycji w całej hierarchii, ale mimo wszystko od czasu do czasu odżywa spór koncyliarystów (przewaga soborów) z papalistami (przewaga papieża), przy czym papaliści zwykle wygrywają, a aktualny papież zawsze głosi prawdy niewzruszone. Doktryna jest głoszona z góry, także po to, by temperować nowatorów w rodzaju Hansa Künga czy o. de Mello. Od czasów Oświecenia Kościół uważa, iż został zdradzony przez świat. To świat jest winien, a nie Kościół, zwłaszcza obecnie. Owszem, Kościół przyznaje się do błędów, ale bardzo selektywnie (Galileusz, ale nie Giordano Bruno) i do bardzo dawnych. Czyni to w wyjątkowo uroczysty sposób, co razi nawet niektórych duchownych (jeden z moich przyjaciół w sutannie, bo mam i takich, zauważył, że przeprasza się w worku pokutnym i z głową posypaną popiołem, a nie w szatach ociekających złotem). W kręgach kościelnych uważa się, że przyznanie się do dawnych win wystarczy za rozgrzeszenie. Charakterystyczna jest droga owych przeprosin: zaczął papież, a za nim poszczególne Kościoły lokalne. Czynią to w bardzo różny sposób, na przykład przeprosiny Kościoła polskiego były nader oszczędne i, co ciekawe, w dużej mierze dotyczyły win cudzych, a nie własnych (kuriozalne twierdzenie: przepraszamy, że nie przeciwstawiliśmy się wystarczająco złu). To nie dziwi, gdyż im większy stopień autorytaryzmu, tym trudniej wyznać własne winy. Kościół przegrał politycznie w czasach Oświecenia i natychmiast obraził się na świat (Pius IX i Syllabus); trwa to zresztą do dzisiaj w postaci zdumiewająco absurdalnej krytyki Oświecenia i jego protoplastów z Kartezjuszem włącznie. Kościół ma swych lewicowców, prawicowców i centrowców. Gdy trzeba, to tnie po skrzydłach, a gdy trzeba – wyróżnia się i lewicę, i prawicę (równoczesna beatyfikacja Piusa IX i Jana XXIII jest w pełni zrozumiała w tym świetle), bo przecięcie się tych opcji wyznacza owo centrum. Reformatorscy teologowie są traktowani z „ojcowską” wyrozumiałością, ale tylko dopóty, dopóki wyraźnie nie sprzeciwią się stanowisku oficjalnemu. Arcybiskup Lefebvre został dopiero wtedy wyklęty, gdy zaczął konsekrować biskupów, a więc przywłaszczył sobie kompetencje papieża. Bractwo Piusa XII, głoszące podobne poglądy jak francuski konserwatysta, ma względny spokój, bo „nowinkuje” w szczegółach, wcale nie uszczuplających imperium kurii rzymskiej. Kościół w oczywisty sposób zawłaszcza historię utrzymując, że nasza cywilizacja jest chrześcijańska z genetycznego punktu widzenia, przy okazji ignorując lub co najmniej pomniejszając inne jej korzenie, na przykład antyczne i judaistyczne. Twierdzę, że wiele szczegółów z doktryny i praktyki Kościoła, zwykle zadziwiających lub ambarasujących, staje się w pełni zrozumiałych, gdy zważymy, że podpada on pod ogólniejszy model instytucji społecznej. Ci, którzy, na przykład, gorszą się stosami jako metodą likwidacji przeciwników, najwyraźniej sądzą, że uśmiercanie ludzi paleniem ich na wolnym ogniu jest niezrozumiałe, gdy zestawi się to z nakazem powszechnej miłości bliźniego. Stąd zakłopotanie w tym przypadku i innych, gdy konstatuje się niezgodność praktyki z deklarowanymi ideami. Nie ma czym się kłopotać, gdyż instytucje autorytarne często zachowują się niezgodnie z deklarowanymi pryncypiami. Byłoby raczej dziwne, gdyby czyniły inaczej.
Powyższe rozważania spotkają się z natychmiastowym protestem, że Kościół został przyrównany do partii politycznej i to zapewne komunistycznej. Istotnie, zaliczam Kościół i partię komunistyczną do tego samego typu instytucjonalnego. Nie jestem przy tym zbyt oryginalny i nie odkrywam niczego nowego. Gdy podzieliłem się swymi refleksjami po lekturze Człowieka zbuntowanego Camusa z profesor Izydorą Dąmbską, to powiedziała mi, że Kazimierz Twardowski zwracał uwagę na rzeczone analogie w swych wykładach. Muszę jednak dodać tutaj kilka wyjaśnień i zastrzeżeń. Gdy mówię o analogiach w obrębie typu instytucji autorytarnych, to mam na myśli podobieństwa strukturalne, tj. odnoszące się do aspektów organizacyjnych, stylów myślenia itd., a nie do treści poszczególnych doktryn. Przypuszczam przy tym, że wspomniany protest (mam na myśli Polskę, bo gdzie indziej rzecz raczej nie wzbudza emocji), bierze się w dużej mierze z okoliczności historycznych, przede wszystkim z obecnego powszechnego potępienia praktyk komunistycznych (za jakiś czas to się zmieni, nie w tym sensie, by zaczęto je chwalić, ale po prostu zostaną zapomniane, jak wiele innych przeszłych szaleństw), udziału Kościoła, zwłaszcza polskiego, w doprowadzeniu do upadku komunizmu jako formacji, a także rodzimej propagandy katolickiej dzielącej niedawną przeszłość na białą, tj. katolicką i opozycyjną wobec marksizmu, oraz czarną, tj. inną. Są to sprawy zdecydowanie lokalne, dokładniej: polskie, bo świat ma inne problemy. Nie twierdzę, że katolicyzm jest treściowo podobny do marksizmu czy też iż oba porządki stosowały takie same praktyki. W gruncie rzeczy, trudno przywodzić do siebie systemy, których apogea polityczne miały miejsce w epokach znacznie oddalonych od siebie czasowo. Cóż przyjdzie z zestawiania Świętego Oficjum i jego praktyk z terrorem komunistycznych policji politycznych? Jedyne, co warto wskazać, to to, że realizowały podobne schematy myślowe, na przykład zasady prawne procesu inkwizycyjnego i procesu karnego w czasach stalinowskich opierały się na domniemaniu winy oskarżonego. Nie ograniczam instytucji autorytarnych do partii komunistycznych i Kościoła katolickiego. Było ich znacznie więcej: partie faszystowskie, zorganizowane ruchy w rodzaju peronizmu, rozmaite ruchy państwowo-narodowe itp. W gruncie rzeczy skłaniam się ku tezie, że każda instytucja polityczna (partia, państwo) jest w pewnym stopniu autorytarna. Jeśli tak jest, to mamy w istocie rzeczy skalę natężenia owych cech, a rzecz w tym, że Kościół katolicki zajmuje na niej wysokie miejsce. I to jest jeszcze pewne uproszczenie, zważywszy na zaznaczoną wyżej złożoność Kościoła. Jeszcze raz zauważę, że wysoki stopień ideologizacji i autorytaryzmu wcale nie należy do istoty religii i jej instytucji. I jeszcze raz powtórzę, że inne Kościoły chrześcijańskie znajdują się znacznie niżej na wspomnianej skali. Tedy znakomicie można sobie wyobrazić Kościół katolicki bez rozległych działań politycznych, natomiast trudno myśleć o jakimkolwiek Kościele jako instytucji rezygnującej z codziennej posługi religijnej wobec wiernych. Główna różnica pomiędzy kościołami a partiami politycznymi jest chyba taka: partie polityczne całkowicie wyczerpują się w funkcjach politycznych i ideologicznych, podczas gdy kościoły, zwłaszcza te wielkie, wykonują olbrzymią pracę codzienną, którą wierni oceniają niezależnie od kryteriów politycznych. Ostatnie zdanie wyjaśnia pewną ciekawą osobliwość socjologiczną. Wierzący mogą dezaprobować polityczne działania danego kościoła, ale akceptować go jako instytucję czysto religijną. Nie jest to zasadniczo możliwe w przypadku partii politycznej: dezaprobata dla jej działań powoduje dezaprobatę totalną. W ten sposób wyjaśnia się, gdzie jest prawdziwe źródło siły kościołów: jest nim nie strona polityczna, ale codzienna posługa religijna. Nie twierdzę, że Kościół zawsze i wszędzie postępował w sposób autorytarno-ideologiczny, że każde jego oświadczenie publiczne wyrażało taką właśnie postawę. Nikt o zdrowych zmysłach nie twierdzi, że Kluby Inteligencji Katolickiej, komisje ekumeniczne i dialogowe czy kongresy kultury chrześcijańskiej z udziałem niewierzących (sam byłem na takowe zapraszany) są przejawem autorytaryzmu. Nie jest to też prawdą nawet wobec wszystkich działań czysto politycznych Kościoła, bo nieraz wysuwa on postulaty godne szacunku z każdego punktu widzenia i nie stroni od współudziału w ważnych przedsięwzięciach międzynarodowych i wewnętrznych. Niemniej jednak, odmienny charakter mają najważniejsze dokumenty doktrynalne, decyzje w momentach krytycznych, gdy trzeba określić swój stosunek do oponentów, nowatorów teologicznych czy do innych wyznań (ostatni typowy przykład to wspomniana już deklaracja Dominus Iesus). I to one nadają ton oficjalnemu życiu kościelnemu z tego prostego powodu, że są akceptowane, przynajmniej deklaratywnie, przez hierarchów. Dokładnie tak, jak to się dzieje w typowej autorytarnej partii politycznej. Przy całym zrozumieniu dla złożoności Kościoła, to biskupi decydują o jego obliczu, a nie szeregowi wierni.
Polski analityk nie może abstrahować od spraw rodzimych. Radio Maryja i „Nasz Dziennik” stanowią wzorcowe przykłady zideologizowanej propagandy, zupełnie podobnej do komunistycznej. W istocie rzeczy, analogie są uderzające. Niedawno dokonałem pewnego eksperymentu. Wziąłem artykuł z „Naszego Dziennika” i przerobiłem go wedle zasad propagandy komunistycznej. Każde (powtarzam wyraźnie: każde) zdanie rzeczonego artykułu dało się odpowiednio strawestować. Oryginalny tytuł brzmiał: O Polskę katolicką, co od razu dało się przekształcić w: „O Polskę socjalistyczną”. A fragment: „Czy jest jakaś prawda, jakaś zasada, rzekomo egzystująca poza komunizmem [chrześcijaństwem], zdolna skuteczniej zagwarantować prawa i godność człowieka? Polska powinna być albo socjalistyczna [Chrystusowa] albo jej wcale nie będzie.” powstał przez proste zastąpienie słów w nawiasach kwadratowych przez je poprzedzające, a jego koniec był znanym sloganem epoki Gomułki i Gierka. Ktoś może zauważyć, że niby dlaczego poważnie traktować takowe osobliwości, skoro katolicyzm polski jest znacznie szerszy. Wiadomo, że polska hierarchia kościelna ma rozmaity stosunek, w tym i krytyczny, do rzeczonych mediów. Niemniej jednak, pewien biskup (zresztą nie tylko jeden) stwierdził, że to właśnie Opatrzność zesłała Polsce rozgłośnię kierowaną przez o. Rydzyka. I nie ma w tym nic zaskakującego, bo oficjele instytucji autorytarnych zawsze bardziej liczyli się z konserwatystami niż z reformatorami.
Kościół katolicki, zwłaszcza polski, ale powszechny również, przynajmniej w świetle dokumentów pochodzących z kurii rzymskiej, najwyraźniej nie zamierza zrezygnować ze swego autorytarnego oblicza. Myślę, że jest to droga niedobra, może doraźnie skuteczna, na przykład w Polsce, ale nie na dłuższą metę. Współczesny świat jest inny i raczej nie nadaje się do tego, by mu narzucano styl życia w imię jednej Prawdy. A do tego zmierza tak zwana nowa ewangelizacja, pomysł od początku utopijny. U jej podstaw legło przekonanie o wielkim kryzysie cywilizacji współczesnej, nie wyłączając zachodniej, i to z powodu jej laicyzacji. Współczesny świat nie jest oczywiście rajem na ziemi i wiele w nim nadaje się do naprawy; żadna cywilizacja nie była wzorowa. Niemniej jednak, nie ma żadnego szczególnego kryzysu moralnego czy obyczajowego na Zachodzie. Chciałbym, by porządek społeczny (codzienny) w Polsce był taki jak tam, by tak przestrzegano prawa, dotrzymywano przyrzeczeń czy opiekowano się ludźmi starymi. Skoro laicyzacja nie spowodowała spustoszenia moralnego, to widocznie socjalizacja może dokonywać się i drogami pozareligijnymi. Wcale to jednak nie znaczy, że sprawdzony sposób wychowania przez religię jest zły, nie mówiąc już o tym, że ciągle dotyczy setek milionów ludzi i ważne, by był efektywny w sposób odpowiadający potrzebom współczesności. Katolicka edukacja społeczna nie może być jednak realizowana tak jak w Polsce, gdzie chodzi o maksymalne związanie ludzi z Kościołem, rozumianym nie tyle jako propagator postaw moralnych, ile jako strażnik ceremoniału bardzo często nastawionego po prostu komercjalnie. Krótko mówiąc: spełnianie obecnych funkcji cywilizacyjnych przez Kościół wymaga jego otwartości i pewnego przynajmniej przystosowania się do świata, podczas gdy Kościół domaga się, by świat przystosował się do niego. Tak to jest w Polsce i tak to wygląda w świetle drugiej dekady (1990-2000) pontyfikatu Jana Pawła II.
Wspomniany wyżej brak przystosowania się Kościoła do współczesnego świata widać może najlepiej w związku z obecnym stanem oficjalnej katolickiej doktryny na temat seksu, małżeństwa i ochrony życia. Znowu nie twierdzę, że jest ona zła od początku do końca, ale niektóre jej elementy wręcz zadziwiają rozbratem z elementarnymi realiami i wartościami. Weźmy na przykład sprawę aborcji. Jeśli ktoś uważa aborcję za wielkie zło, to powinien czynić wszystko, by ograniczyć ilość sztucznych poronień. Wiadomo, że najlepszym czynnikiem antyaborcyjnym jest oświata seksualna i masowe użycie środków zapobiegania ciąży. Zdumiewające zatem jest to, że Kościół potępia zarazem aborcję i antykoncepcję. Nasuwa to przypuszczenie, że coś się za tym kryje. Co? Zapewne przekonanie, że można i trzeba w dobie współczesnej panować nad całym życiem ludzkim, kontrolując sferę seksualną mechanizmami religijnymi. Trudno bowiem na serio wierzyć w wezwanie do wstrzemięźliwości płciowej w celu uniknięcia przypadkowej lub niepożądanej ciąży. W tym względzie stanowisko Kościoła jest zadziwiająco odrzucane przez wiernych: aborcja z tak zwanych powodów społecznych jest aprobowana przez połowę katolików, a antykoncepcja niemal stuprocentowo. Nikt, poza religijnymi ortodoksami, nie wierzy twierdzeniu, że szczęśliwe, ale nie sakramentalne, drugie małżeństwo jest gorsze niż nieudane, nieraz tragiczne, pierwsze, byle ważne przed Bogiem. Sądzę, że gdyby nie problem aborcji, sprawa eutanazji zapewne nie byłaby w ogóle podjęta przez Kościół. Wspomniany wyżej absurdalny głos katolickiego teologa w sprawie rozdzielenia sióstr syjamskich (niech umierają obie lub obie żyją, tak twierdzi) też jest, moim zdaniem, pokłosiem dyskusji wokół aborcji: skoro trzeba chronić życie poczęte, to tym samym i nowo narodzone (z dojrzałym sprawa nie jest do końca jasna). Tak oto ważne i dramatyczne problemy są przedstawiane w krzywym zwierciadle doktrynalnych ustaleń o niezbyt wyraźnej motywacji i przez ludzi, którzy na przykład o seksie wiedzą albo ze słyszenia, albo też z własnych pokątnych doświadczeń. Ten rozbrat z rzeczywistością przebija przez głośny list biskupów polskich do ministra spraw wewnętrznych w sprawie przydrożnych prostytutek, którzy poruszyli tylko problem tego, że owe panie oszpecają naszą piękną ziemię i sieją zgorszenie wśród pielgrzymów. I z tego właśnie powodu trzeba, zdaniem hierarchów, skończyć z najstarszym zawodem świata przy drogach, ale wcale nie dlatego, że przydrożne (i inne) córy Koryntu są wyzyskiwane, sprzedawane, a gdy nieposłuszne, bite, trwale okaleczane, a nawet mordowane. Byle ich nie było widać. Jak u Dulskiej: kokota może mieszkać, tylko nie od frontu.
Nie wróżę katolicyzmowi zbyt wielkiej przyszłości, jeśli nie zmieni swego dotychczasowego oblicza, które wyżej starałem się opisać.
Jan Woleński
DARIUSZ KOWALCZYK SJ
Panie Profesorze,
Zostałem zaproszony przez o. Stanisława Obirka do refleksji nad Pańską wypowiedzią-listem, dotyczącym Kościoła katolickiego. Chciałbym zatem zatrzymać się nad niektórymi wyrażonymi przez Pana opiniami i odczuciami.
Przyznam, że już na początku lektury Pańskiego listu doświadczyłem głębokiego rozczarowania. Podejmuje Pan bowiem rozmowę o Kościele, a jednocześnie zdecydowanie nie godzi się na jakąkolwiek perspektywę teologiczną. Tymczasem bez tej perspektywy chrześcijaństwo jest iluzją albo kłamstwem, a moje życie zakonne i kapłaństwo – straszliwą pomyłką. Pan natomiast stwierdza: „ktoś, kto przykłada normalne kryteria poprawności argumentacyjnej, nie może zgodzić się na tego rodzaju zabiegi. Być może jest tak, iż teologia i religia podlegają «swoistej logice», ale jest to przyznanie się do porażki”. W ten sposób nie tylko dystansuje się Pan od ludzkich doświadczeń, które składają się na fenomen wiary (do czego jako agnostyk ma Pan oczywiście absolutne prawo), ale również odmawia Pan tym doświadczeniom jakiejkolwiek wartości. Wydaje mi się, że jeżeli ktoś decyduje się na to, co nazywamy dialogiem (a tak rozumiem Pańską wypowiedź), to nie powinien zbyt łatwo zwalniać się od próby wczucia się w fundamentalne doświadczenia drugiej strony dialogu. A takim fundamentalnym doświadczeniem jest przeżycie Bożej obecności, co wymusza perspektywę teologiczną, nawet jeśli miałaby się ona okazać (ale to dopiero po śmierci) jedynie wytworem człowieka. Nie znajduję żadnych sensownych argumentów przemawiających za tym, aby to właśnie brak zwerbalizowanego doświadczenia Boga czynić podstawą rozmowy o Bogu i Kościele, a nie – co wydaje mi się oczywiste – obecność takiego doświadczenia.
Jest dla mnie oczywiste, że agnostyk nie przyjmuje transcendentnego wymiaru Kościoła. Nie znaczy to jednak, że – podejmując rozmowę o Kościele – nie powinien próbować zrozumieć (na ile to możliwe) tego, co ten Kościół mówi sam o sobie. Analogicznie, gdyby katolik z agnostykiem rozmawiali o niewierze, to ten pierwszy nie mógłby się zwalniać, jeśli rzeczywiście chciałby rozmawiać, od próby wczucia się w doświadczenie niewiary, czyli „swoistą logikę” braku wiary. To, co tutaj nazywam wczuciem się, jest – moim zdaniem – warunkiem możliwości prowadzenia dialogu, szczególnie zaś wtedy, kiedy dialog ten dotyczy światopoglądu. Agnostyk i katolik różnią się, ale jeśli chcą rozmawiać o wierze i niewierze, muszą nieustannie próbować patrzeć na świat oczyma drugiego, co wcale nie oznacza sprzeniewierzenia się własnym zasadom. A skoro rozmawiamy o Kościele, to będę się jednak domagał, aby mój rozmówca uczynił wysiłek zrozumienia (co nie znaczy: akceptacji) podstawowych pojęć, którymi posługuję się jako człowiek wierzący.
Do takich pojęć należy samo słowo „Kościół”. Odmawiając otwarcia się na to, jak Kościół rozumie sam siebie, czyli w jakim sensie używa słowa „Kościół”, odrzuca Pan w konsekwencji to, co kryje się pod hasłem: „święty Kościół grzesznych ludzi”. A szkoda, bo akurat w tej kwestii wydaje mi się, że niewierzący naprawdę może zrozumieć katolika. Nie chodzi bowiem o to, że katolicy stosując teologiczne „łamańce” chcą usprawiedliwić zbrodnie popełniane przez katolików, ale po prostu o stosowanie słów w określonym znaczeniu. Jeśli zaś chodzi o słowo „Kościół”, to pozwólmy, aby to właśnie wspólnota Kościoła określiła to znaczenie. Gdybym chciał dyskutować na przykład o Koranie, to najpierw zapytałbym muzułmanina, czym dla niego jest Koran, i próbowałbym zrozumieć podstawowe pojęcia, jakich używa, oraz związki między nimi. Katolicka wspólnota rozumie Kościół m.in. jako Mistyczne Ciało Chrystusa, czyli jako duchowo-cielesną rzeczywistość, której Głową jest osoba Jezusa. Domaganie się, aby Papież przeprosił za zbrodnie Kościoła jako takiego, z teologicznego punktu widzenia brzmi tak, jakby przypisywano te zbrodnie samemu Jezusowi. Innymi słowy, przepraszać za Kościół w całym tego słowa znaczeniu to tyle, co przepraszać za Pana Boga. Jeśli katolik (nawet sam papież) dokonuje jakiejś zbrodni, to nie jest ona wyrazem nauki Chrystusa – Głowy Kościoła, ale jest zaprzeczeniem tej nauki. Skoro sercem Kościoła jest Ewangelia, a szczególnie Kazanie na Górze, w którym mowa jest m.in. o miłości nieprzyjaciół, to na przykład inkwizycja – jakkolwiek byśmy ją rozumieli z historycznego punktu widzenia – nie była instytucją wyrażającą naukę Kościoła, ale wręcz przeciwnie – tej nauce wyraźnie zaprzeczała, nawet jeśli kolejni papieże nie widzieli w inkwizycji nic zdrożnego. Czy naprawdę, Panie Profesorze, agnostyk nie może zrozumieć i uznać (w rozmowie z katolikiem) tych prostych rozróżnień terminologicznych? Niewierzący nie akceptuje ich, bo nie przyjmuje – przynajmniej werbalnie – zbawczej obecności Boga pośród ludzi, ale przecież rozumie, o czym chcą powiedzieć ci, którzy wierzą w Boga Jezusa Chrystusa. I czy w związku z tym katolicy nie mogą oczekiwać od niewierzących, że nie będą mówili o zbrodniach Kościoła, ale o zbrodniach ludzi Kościoła? Pan tymczasem stwierdza, że „trzeba po prostu zawiesić transcendentalne wyjaśnianie i usprawiedliwianie postępków Kościoła”. Przyznam, że zgodnie z „poprawnymi kryteriami poprawności argumentacyjnej” nie widzę żadnego związku pomiędzy rozróżnieniem na Kościół i ludzi Kościoła a usprawiedliwianiem lub potępianiem pospolitych zbrodni. Zbrodnia pozostanie zbrodnią, chodzi natomiast o to, aby nie przypisywać jej Chrystusowi i Jego Ewangelii. Brak wyczucia tego rozróżnienia sprawia, że są ludzie, którzy twierdzą, iż nie wierzą, bo spotkali księdza, który miał kochankę i dwa samochody... No cóż! tego rodzaju tłumaczenie własnych wyborów jest dość żałosne i w gruncie rzeczy nieracjonalne.
Pyta Pan: „Skąd wiadomo o transcendentalnym atrybucie Kościoła?”, by zaraz potem z triumfem oznajmić, że teolodzy kręcą się bez sensu w kółko zakładając prawdziwość tego, co dopiero ma być okazane. Według Pana, teolodzy mówią nam o tym, że Bóg założył Kościół, a wiemy to stąd, bo tak nam mówi właśnie Kościół, który się nie myli, bo został założony przez Boga. Rzeczywiście brzmi to bez sensu... Tyle że mamy tu do czynienia nie tyle z wiarą Kościoła, co ze specyficznym wyobrażeniem o tej wierze. Moja katolicka wiara opiera się na dwóch filarach. Pierwszy to Tradycja, czyli wspólnota pokoleń, której fundamentem jest konkretne, historyczne doświadczenie Apostołów, którzy świadczyli o życiu, śmierci i zmartwychwstaniu niejakiego Jezusa z Nazaretu. Apostołowie uwierzyli Temu, który wrócił z cmentarza żywy (nie uznali Go ani za oszusta, ani za wytwór swojej wyobraźni), Apostołom uwierzyli inni, i tak dalej – aż do dzisiaj. Nie widzę tu błędnego koła, ale konkretną, linearną historię. Oczywiście można twierdzić, że tak naprawdę to wszystko wymyślił Piotr z Pawłem z bliżej nie wyjaśnionych powodów. Można na różne sposoby „demaskować” chrześcijaństwo, ale – przyznam szczerze – nie spotkałem żadnej wyjaśniającej fenomen chrześcijaństwa teorii, która byłaby bardziej prawdopodobna niż świadectwo Apostołów. Teolodzy natomiast niczego nie udowadniają, ale szukają głębszego zrozumienia tegoż właśnie świadectwa, które każdy może przyjąć lub odrzucić.
Drugim filarem katolickiej wiary jest osobiste przeżycie obecności zmartwychwstałego Jezusa w Kościele. Ta obecność może być odczytana na przykład w doświadczeniu przebaczenia, pojednania, miłości, radości... Pewność tego rodzaju doświadczeń nie jest typu matematycznego (apodyktycznego). Wierzący nie może udowodnić – choć egzystencjalnie jest tego pewien – że doświadczył w obliczu Boga przebaczenia grzechów. Nie jest to również doświadczenie zmysłowe. Chodzi tu raczej o pewność relacji osobowej, pewność miłości. Doświadczam bycia kochanym, choć nie jestem w stanie apodyktycznie udowodnić, iż jestem kochany. Tego rodzaju pewność wcale nie jest czymś gorszym od pewności typu „2 + 2 = 4”. Przecież w ludzkim życiu to właśnie pewność relacji miłości odgrywa fundamentalną rolę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie twierdził, że miłość dwojga ludzi, ich bezwarunkowe zaufanie kieruje się jakąś „swoistą logiką”, która nie ma sensu, gdyż nie odpowiada logice matematycznej albo zasadom filozofii analitycznej. Oczywistość osobowa (miłości) różni się od oczywistości zmysłowej lub oczywistości apodyktycznej (matematycznej), ale przyznaję rację tym kierunkom filozoficznym (na przykład filozofia spotkania i dialogu), które w niej właśnie widzą fundamentalne doświadczenie człowieka, bez którego wszystkie inne oczywistości załamują się. Doświadczenie Boga, które stoi u korzeni Kościoła, jest właśnie osobowym doświadczeniem miłości, którego nie można apodyktycznie udowodnić, ale któremu można – bez uszczerbku dla ratio – dać wiarę.
Jako agnostyk odrzuca Pan, Panie Profesorze, doświadczenie obecności Boga i proponuje zawężenie refleksji o Kościele do sfery działalności politycznej. Stwierdza Pan: „Nie mogę traktować Kościoła inaczej niż instytucji od początku do końca doczesnej. [...] Naturalistyczne podejście do Kościoła wymaga tylko jednego: jeśli już ktoś dokonuje ocen, to winien oceniać Kościół podobnie jak inne instytucje, na przykład państwa czy partie polityczne”. Trudno mi się z tym zgodzić. Co więcej, uważam, iż nawet z ateistycznego punktu widzenia tego rodzaju założenia są błędne. Czy można bowiem mówić sensownie na przykład o Janie Pawle II, jeśli traktuje się go wyłącznie jako przywódcę swoistej partii politycznej? Czy w uczciwej refleksji o Ojcu Świętym nie powinno się brać pod uwagę tego, jak Ojciec Święty rozumie sam siebie? Można zanegować prawdę tegoż samorozumienia, ale – z drugiej strony – nie można mówić o Janie Pawle II bez uwzględnienia jego samoświadomości. Przecież to, co czyni i mówi, wynika ze świadomości bycia następcą świętego Piotra, Namiestnikiem Chrystusowym, a nie kimś w rodzaju pierwszego sekretarza jakiejś partii. Traktowanie Kościoła jako państwa lub partii jest w gruncie rzeczy zabiegiem intelektualnie totalitarnym, ponieważ polega nie na słuchaniu rzeczywistości, ale na wtłaczaniu jej w zawsze słuszne schematy. Nie można sensownie rozmawiać o Kościele w duchu pytania „Ile dywizji ma papież?”!
Panie Profesorze, jakie to kryteria pozwalają Panu tak łatwo dzielić ludzi Kościoła na dobrych i złych? Stwierdza Pan: „Do historii Kościoła należą nie tylko o. Kolbe i ks. Popiełuszko, ale również o. Rydzyk i abp Ziółek (ten, który odmówił profesorowi Decowi katolickiego pochówku); nie tylko jezuici organizujący w Andach republiki indiańskie, ale i ci, którzy ich zabijali z polecenia kościelnej hierarchii; nie tylko ks. Hryniewicz wierzący w zbawienie wszystkich, ale i kardynał Ratzinger ze swoją deklaracją Dominus Iesus; nie tylko «Tygodnik Powszechny», ale i «Nasz Dziennik»; nie tylko ks. Musiał walczący z antysemityzmem, ale i ks. Jankowski...” Co do abpa Ziółka, to słusznie Pan zauważył, że odmówił on katolickiego pochówku, a nie w ogóle pochówku. Każdy bowiem człowiek ma prawo do godziwego pochówku, ale nie do pochówku według obrządku dowolnie wybranej przez siebie religii. Jeśli ktoś publicznie i do końca dni swoich neguje to, co jest ważnym elementem nauczania jakiejś religii, to jaki sens miałoby urządzanie mu pogrzebu zgodnie z rytem tejże religii? Kościół katolicki nie jest – a przynajmniej nie powinien być – instytucją, która uświetnia takie uroczystości jak śluby i pogrzeby, jeśli tylko ktoś za to zapłaci. Odmowa katolickiego pogrzebu wcale nie oznacza wyroku potępienia, ale jest działaniem mającym na celu obronę wyrazistości katolickiego nauczania.
Przeciwstawienie ks. Hryniewicza kardynałowi Ratzingerowi też nie wydaje mi się najszczęśliwsze. Po pierwsze, ks. Hryniewicz nie wierzy w zbawienie wszystkich, ale ma nadzieję, iż tak właśnie będzie. Po drugie, deklaracja Dominus Iesus nie jest „osobistym” wyznaniem Ratzingera, ale nauczaniem Magisterium Kościoła. Na jej końcu znajdujemy taki oto fragment: „Jego Świątobliwość Jan Paweł II [...] uprawomocnił niniejszą deklarację, uchwaloną na Zebraniu Plenarnym Kongregacji, oraz polecił jej opublikowanie”. Po trzecie, ten, kto rzeczywiście rozumie, o czym mówi Dominus Iesus, wie, iż deklaracja ta wcale nie przekreśla nadziei powszechnego zbawienia. Niestety, na temat deklaracji napisano tak wiele nierzetelnych i nieuczciwych komentarzy, że laikom trudno się zorientować co do jej prawdziwego przesłania. Ale o tym w dalszej części mojej wypowiedzi.
W sprawie zaś antysemityzmu uważam, że znacznie bliższe prawdy są wypowiedzi na przykład ks. Chrostowskiego niż ks. Musiała, który razi mnie brakiem obiektywizmu, a miejscami po prostu fanatyzmem i propagowaniem „religii Holocaustu”, będącej wygodnym narzędziem we współczesnych, polityczno-ekonomicznych sporach. Wśród wskazujących na instrumentalizację Holocaustu nie brak – notabene – samych Żydów.
Przed wskazaniem na złych i dobrych Kościoła katolickiego stwierdza Pan: „czyny popełnione przez katolików i w imię religii lub z religijnych motywacji trzeba zaliczać na konto Kościoła, niezależnie czy były dobre, czy złe”. W ten sposób powracamy do podjętego już tematu. Nie przyjmuje Pan rozróżnienia na Kościół i ludzi należących do Kościoła. Powtórzę więc raz jeszcze: Jeśli duszą Kościoła jest – zgodnie z jego samorozumieniem – Duch Święty, to uparte twierdzenie, że grzech katolika idzie na konto Kościoła, oznacza, iż idzie głównie na konto Ducha Świętego. Ateista może oczywiście powiedzieć, że nie ma żadnego Ducha Świętego, ale przecież nie ma poważnych powodów, by nie przyznać, że jeśli katolik nie chce mówić o grzechu Kościoła, lecz o grzechu konkretnych ludzi, to ma ku temu swoje teologiczne racje, które wcale nie oznaczają ukrywania zła.
Ze stosowanej przez Pana argumentacji niepokojąco przebija zasada odpowiedzialności zbiorowej: jakiś członek Kościoła nawracał ogniem i mieczem, a zatem to Kościół jako taki i ze swej natury stosował przemoc. Rozumiem, że podobnie bronią się komuniści, ale widzę tutaj zasadniczą różnicę. Otóż przemoc stosowana przez komunistów była konsekwencją przyjęcia podstaw marksistowsko-leninowskiej ideologii. Natomiast przemoc stosowana przez chrześcijan nie była konsekwencją wprowadzania w życie nauki Chrystusa, lecz wynikiem fundamentalnego niezrozumienia Ewangelii (co można łatwo sprawdzić zaglądając do Pisma Świętego). Zmiana postaw ludzi Kościoła po edykcie mediolańskim (313 r.) nie była związana z pogłębieniem Ewangelii, ale z jej zapomnieniem. Rozumiał to Hilary z Poitiers (IV w.), który wołał: „Pytam was, pasterze, którzy za takich się uważacie, dla jakich względów apostołowie przepowiadali Ewangelię? Z pomocą jakich mocy przepowiadali Chrystusa, nawracając z kultu bożków do Boga prawie wszystkie narody? Może otrzymywali jakieś godności od pałacu imperatora, śpiewając Bogu w więzieniu, spętani kajdanami i ubiczowani? A może to za pomocą edyktów królewskich Paweł Apostoł gromadził Kościół dla Chrystusa, stając się widowiskiem. Chronił się może pod opiekę Nerona, Wespazjana, czy też Decjusza? [...] Zarabiając na chleb własnymi rękami, gromadząc się w ścisłych i sekretnych kręgach, pojawiając się wszędzie wbrew senatorom i wbrew edyktom króla, nie posiadali apostołowie kluczy do Królestwa niebieskiego? I nie objawiła się wówczas moc Boża przeciwko ludzkiej nienawiści, gdy Chrystus był tym bardziej przepowiadany, im bardziej zabraniano przepowiadania? Lecz teraz – o zgrozo! – szuka się ludzkiego wsparcia dla podtrzymania Bożej wiary i odrzuca się Chrystusa, pozbawionego już swojej mocy, gdy do Jego imienia dołącza się ambicje”. Można powiedzieć, że wielu pasterzy Kościoła nie głosiło Ewangelii, ale ona – dzięki mniejszości – przetrwała.
Najbardziej zasmucił mnie ten fragment Pańskiej wypowiedzi, w której – po zarysowaniu modelu „zideologizowanej instytucji autorytarnej” stwierdza Pan, że „polityczno-publiczna działalność Kościoła katolickiego (zwłaszcza w Polsce) ma typowe znamiona autorytaryzmu”. Odnoszę wrażenie, że nie tyle próbuje Pan być otwarty na rzeczywistość Kościoła, co szuka Pan jakiegoś schematu, w którym można by Kościół umieścić, aby go opisać. Tego rodzaju filozofia poznania sama w sobie ma znamiona totalizmu. Oparta jest ona na podejrzeniach, że dana rzeczywistość nie jest tym, co sama o sobie mówi, ale zupełnie czymś innym. A skoro tak, to trzeba znaleźć jakąś ideę, która pomoże zdemaskować rzeczywistość. Dla Marksa religia była w swej istocie niczym innym jak owocem relacji uciskani – ciemiężyciele. Nowy, lepszy świat miał zostać zbudowany przez komunizm. Dla Freuda idea Boga była niczym innym niż projekcją ojca ziemskiego. Tego rodzaju myślenie – choć może sprawdzać się w odosobnionych przypadkach – jest w gruncie rzeczy myśleniem życzeniowym i unifikującym.
Sugeruje Pan, że Kościół w Polsce wmieszany jest w parlamentarną grę sił. Panie Profesorze! Jaka to partia znajduje się w rękach Episkopatu? Ilu biskupów zasiada w sejmie lub senacie? Pod względem politycznym ludzie Kościoła (będący przecież obywatelami swojego kraju) są zróżnicowani. Jedni popierają AWS, inni UW, a znajdą się nawet zwolennicy SLD! Wielu moich kolegów, księży, darzyło sympatią UPR. A może uważa Pan, iż podejrzanym udziałem w parlamentarnej grze sił jest na przykład zdecydowany głos Kościoła w sprawie aborcji? No cóż! w sprawie aborcji nauczanie Kościoła jest jednoznaczne od dwóch tysięcy lat i nie widzę powodów, aby Kościół miał w tej kwestii zamknąć usta w obawie przed zarzutem mieszania się w politykę. Jeśli ktoś uważa na przykład 3-miesięczny płód za osobę ludzką (wiara nie jest tutaj czynnikiem decydującym, lecz wzmacniającym dane naukowe), to jest oczywiste, że będzie – nie chcąc godzić się na zabijanie niewinnego człowieka – przeciwnikiem aborcji.
Stwierdza Pan, że Kościół „demokrację popiera, ale nie u siebie”. A na dodatek demokracja w rozumieniu jakiegoś tam teologa „ma miejsce wtedy, gdy jest zgodna z katolickimi zasadami tyczącymi się ochrony życia”. Po pierwsze, teologów (jak i filozofów) jest wielu i niejednokrotnie spierają się zaciekle na różne tematy. Po drugie, jest czymś oczywistym, że podstawowe prawdy wiary nie mogą być przekazywane i pogłębiane na zasadzie demokratycznej. Czy rzeczywiście Pan uważa, że należy od czasu do czasu poddawać pod referendum takie prawdy jak na przykład zmartwychwstanie ciała (liczba katolików, którzy w zmartwychwstanie nie wierzą, ponoć wzrasta). Już historia Narodu Wybranego pokazuje nam, że w sprawach religijnych to nie większość miała zazwyczaj rację, ale mniejszość rzeczywiście wiernych Przymierzu. Po trzecie, od 17 lat jestem w zakonie jezuitów, słynącym z antydemokratycznej ponoć organizacji, i stwierdzam, iż w jezuickiej wspólnocie jest bardzo wiele (niekiedy jest to nawet dość kłopotliwe) różnorodności, pluralizmu i demokratycznych zasad współżycia. Wydaje mi się, że w Polsce nawet struktury akademickie są bardziej „autorytarne” niż niektóre zakony.
Panie Profesorze! Popatrzmy na Kościół w Polsce. Jak sam Pan zauważył, są w nim bardzo różni ludzie oraz instytucje: Radio Maryja, „Tygodnik Powszechny”, ks. Rydzyk, ks. Jankowski, ks. Musiał, bp Pieronek i bp Michalik. W bardzo wielu sprawach w Kościele istnieje dla niektórych wręcz gorszący pluralizm. Ostatnio ks. Niewęgłowski i ks. Ołdakowski spierali się o amerykański film o Papieżu, wyemitowany w 22 rocznicę jego pontyfikatu. Widząc różnice, opozycje, a nawet sprzeczności w łonie mojego Kościoła, nie podejmuję moralizatorskiego trudu dzielenia ludzi na złych i dobrych, ale cieszę się, że pomimo tak wielkiej różnorodności istnieje coś (Ktoś), co (Kto) nas łączy. Panie Profesorze, gdzież ten straszliwy autorytaryzm kościelny, gdzie jego znamiona w Kościele polskim? Proszę o konkretne przykłady. Bo chyba nie nazywa Pan autorytaryzmem praktyki wyłączania ze wspólnoty wierzących tych, którzy nie przyjmują podstawowych prawd wiary. Nasuwa mi się przykład. Mój ojciec znał pewnego pana, który żył i umarł bez ślubu kościelnego (gdyby chciał, mógł go zawrzeć bez problemów), nigdy w dorosłym życiu nie pojawił się w kościele. Znany był z tak zwanego plucia na księży katolickich. Po jego śmierci rodzina zażądała, aby wprowadzono trumnę do kościoła i odprawiono nabożeństwo. Proboszcz odmówił. Pojawiły się komentarze, że proboszcz jest nieżyczliwy, autorytarny i nietolerancyjny. Czy krytycy Kościoła i piewcy supertolerancji nie osiągnęli tutaj jakiegoś niebezpiecznego progu paranoi?
Stwierdza Pan, iż „nie ma wątpliwości, że [Kościół] uważa się za nieomylne Uobecnienie Historii, Prawdy i Dobra”. Otóż wątpliwości są, i to duże! Co znaczy nieomylność? Komu i w jakiej mierze ona przysługuje? Ignorancja jest tutaj zatrważająca. Kiedyś zadałem swoim studentom pytanie, czy każda pisemna wypowiedź Papieża jest nieomylna. Wielu stwierdziło, że a i owszem. Nawet Pan pisze, że „aktualny papież zawsze głosi prawdy niewzruszone”. Jest to oczywiście nieprawda. Wspólnota katolików błądzi, szuka, grzeszy i nawraca się. Wierzymy jednak, że Bóg nie zakpił sobie ze swojego Kościoła, że posyła nam swojego Ducha, który prowadzi nas do całej prawdy, i że w sprawach fundamentalnych Kościół jako taki nigdy nie pobłądzi. Jaki sens miałaby wiara, gdyby wierzący zapewniali w imię tolerancji, iż co prawda wierzą w zmartwychwstanie Jezusa, ale to wcale nie jest pewne, co więcej, może się okazać, że żadnego zmartwychwstania w ogóle nie było. Prawdą, Dobrem, Uobecnieniem Historii może być tylko sam Bóg! Wierzę, że ten Bóg jest obecny (choć nie wyłącznie) w Kościele. Czy jest to wystarczający powód, Panie Profesorze, aby zarzucać Kościołowi autorytaryzm? Posiadanie i obrona własnych poglądów jest czymś normalnym i nie musi oznaczać autorytaryzmu.
Nieprawdą jest też – co Pan wielokrotnie podkreśla – że doktryna w Kościele głoszona jest zawsze z góry. W historii Kościoła często bywało tak, że to oddolne przeżywanie jakiejś prawdy, najczęściej wyrażające się w konkretnym kulcie, doprowadzało do ogłoszenia dogmatu przez papieża (na przykład Niepokalane Poczęcie). Pańskim zdaniem „doktryna jest głoszona z góry także po to, aby temperować nowatorów w rodzaju Hansa Künga czy o. de Mello”. Co do Künga, to istnieje taka anegdotka. Dlaczego Küng nie zostanie papieżem? Ano nie zostanie, bo wtedy przestałby być nieomylny. Rzeczywiście, w tym przypadku problemem nie jest to, że Kościół utemperował Künga, ale to, że Küng poucza z góry wszystkich wokół, a szczególnie Jana Pawła II. I czyni to bez żadnych przeszkód, chyba że straszną przeszkodą nazwiemy brak poparcia ze strony Watykanu. Jeśli zaś chodzi o de Mello, to Kościół nie utemperował tegoż jezuity, gdyż ten zmarł w 1987 roku (i pewno na wszystko spogląda z nieba), ale wypowiedział się w związku z częstymi wypadkami nadużywania tekstów de Mello, m.in. przez różnego rodzaju sekty. Poza tym książki de Mello nadal dobrze się sprzedają w katolickich księgarniach. I gdzie ten straszny autorytaryzm? Nie jest też prawdą, że – jak Pan pisze – „doktryna Kościoła jest krystalicznym przykładem kanonu”. Kościół opiera się na doświadczeniu obecności Boga pośród ludzi, a nie na spisanych w punktach prawdach wiary. To doświadczenie ukazywane jest dziś na tak wiele sposobów, że czasem powstaje wątpliwość, czy wciąż mówimy o tym samym. Dogmaty w Kościele istnieją, ale po pierwsze, słowo „dogmat” jest niejednoznaczne, po drugie, nie wiadomo, ile tych dogmatów jest (i to z przyczyn zasadniczych, a nie tylko z powodu trudności w doliczeniu się), a po trzecie każdy ogłoszony dogmat zamyka pewną drogę, lecz otwiera wiele innych (chodzi o możliwe interpretacje ogłoszonego dogmatu). Wspomina Pan, że Kościół w czasach Oświecenia obraził się na świat (Pius IX) i że „trwa to zresztą do dzisiaj w postaci zdumiewająco absurdalnej krytyki Oświecenia jego protoplastów z Kartezjuszem włącznie”. Trudno mi zgodzić się z tego rodzaju uproszczeniami. Wystarczy, że spojrzę wstecz na moją jezuicką, filozoficzno-teologiczną formację. O Oświeceniu nie wiem zbyt wiele, ale przypominam sobie pewien artykuł mojego współbrata, a zarazem wykładowcy, o tej epoce. Autor chwalił z różnych punktów widzenia przełomowe (również dla Kościoła) dokonania ludzi Oświecenia. Jeśli zaś chodzi o Kartezjusza, to moi profesorowie (z wyjątkiem jednego) mówili o nim bardzo ciepło i z uznaniem. Ten, który krytykował Kartezjusza, nie cieszył się zresztą zbyt wielkim autorytetem. Znacznie częściej spotykałem się z wewnątrzkościelną krytyką świętego Tomasza. Wielkie – pozytywne – wrażenie zrobił na mnie artykuł J. Tischnera Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego.
Pańskim zdaniem Kościół odsłania swe autorytarne oblicze, kiedy określa swój stosunek do innych wyznań lub rozprawia się z teologicznymi nowatorami, czego ostatnim przykładem ma być – wspomniana już – deklaracja Dominus Iesus. Dokumenty doktrynalne nadają – według Pana – ton oficjalnemu życiu Kościoła „tak, jak to się dzieje w typowej autorytarnej partii politycznej”. Po prostu nie rozumiem, o czym Pan mówi. Deklaracja Dominus Iesus jest przede wszystkim mocnym przypomnieniem i wyznaniem wiary w Jezusa Chrystusa, jedynego Zbawiciela. Przy czym nie ogranicza ona zbawienia do kościelnej kruchty. Po prostu stwierdza – przyznaję, że dość technicznym językiem – że każdy, kto dostępuje zbawienia (również niekatolik lub niewierzący), dostępuje go nie bez ścisłego (konstytutywnego) związku z Jezusem Chrystusem, który jest Głową Kościoła. Przytoczona przez deklarację teza świętego Cypriana: „Poza Kościołem nie ma zbawienia”, choć różnie była rozumiana, oznacza po prostu, że zbawienie każdego człowieka dokona się (jeśli się dokona, ale mamy nadzieję, że tak) w ścisłym związku z misją Kościoła, poprzez który działa kochający nas Bóg. Dla Pana, Panie Profesorze, jest to „typowy przejaw funkcjonowania ideologii autorytarnej”. Przecieram oczy ze zdumienia! Przecież Kościół modli się o zbawienie wszystkich (nawet samego Hitlera i Stalina, choć dla wielu jest to gorszące), czego przykładem są słowa znanej modlitwy: „...i dopomóż szczególnie tym, którzy najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia”. Deklaracja Dominus Iesus ustawia tylko tę modlitwę o zbawienie w odpowiednim kontekście, aby chrześcijanie – skoro są i chcą być chrześcijanami – nie mieszali Pana Jezusa z Mahometem, Buddą albo – co gorsza – na przykład z niejakim Moonem.
Nie rozumiem złości, jaką deklaracja Dominus Iesus wywołała... Po pierwsze, jeśli jest się członkiem jakiejś religii, to pytanie o los członków innej religii lub niewierzących nie jest dla nikogo obraźliwe; wręcz przeciwnie, może być wyrazem życzliwego zainteresowania i szacunku dla odmiennych przekonań. Po drugie, jeśli wierzę głęboko w jakieś dobro, to chęć dzielenia się nim z innymi jest czymś godnym pochwały. Jeśli wierzę, że oczekiwanym przez Naród Wybrany Mesjaszem i Zbawicielem jest Jezus Chrystus, to chcę o tym mówić... Nie oznacza to wcale narzucania swoich poglądów, ale przedstawianie ich tak, aby drugi człowiek mógł dokonać wolnego wyboru. Nawrócenie nie oznacza przecież, że ktoś został przeciągnięty lub złamany, ale że w sposób wolny przyjął coś, co w dobrej woli zostało mu zaoferowane. Ponadto wielu członków Kościoła katolickiego jest zapewne zainteresowanych tym, co o ich – jako katolików – zbawieniu myśli wierzący Żyd, muzułmanin lub buddysta. Ewentualną wypowiedź na ten temat przyjęliby na pewno z zainteresowaniem, a jeśli nie zamykałaby przed nimi perspektywy zbawienia, to również z radością.
Powracając do ewangelizacji, to sam na różne sposoby ewangelizuję, i zawsze polega to na odwoływaniu się do wolności słuchacza. Pan jednak przestrzega: „Współczesny świat jest inny i raczej nie nadaje się do tego, by mu narzucano styl życia w imię jednej Prawdy. A do tego zmierza tak zwana nowa ewangelizacja, pomysł od początku utopijny”. Panie Profesorze, czy rzeczywiście Pan uważa, że jubileuszowe spotkanie młodych z Janem Pawłem II w Rzymie (a to jest właśnie nowa ewangelizacja!) polegało na utopijnym pomyśle narzucania stylu życia w imię jednej Prawdy?! Jako jeden z wielu tysięcy księży nie mam (i nigdy nie chciałem mieć) żadnej możliwości, aby siłą wiązać ludzi z Kościołem. A Pan ciągle powtarza, że Kościół „najwyraźniej nie zamierza zrezygnować ze swego autorytarnego oblicza”. Jako rekolekcjonista, kapłan i wykładowca teologii nie jestem ani „propagatorem postaw moralnych”, ani „strażnikiem ceremoniału nastawionego komercyjnie”, co sugeruje Pan w swojej wypowiedzi, ale staram się po prostu mówić do każdego człowieka o miłości Boga i o tym, że tego Boga najłatwiej można spotkać w Kościele. Przepowiadam nie tylko Boga wszechmocnego i wszechwiedzącego, ale przede wszystkim Boga, który jest miłością. Takie bowiem pojęcia jak „wszechmoc” właściwie nic nie znaczą, jeśli pozbawione są odpowiedniego kontekstu. W przypadku Boga takim kontekstem może być tylko miłość. Bóg nie jest wszechmocny w tym sensie, że może zrobić wszystko (na przykład stworzyć człowieka i zniszczyć go). Sensowne mówienie o wszechmocy Boga jest zatem możliwe, kiedy widzimy ją jako jeden z atrybutów miłości. Wtedy również znany problem pogodzenia Bożych atrybutów z wolnością człowieka nie wydaje się jedynie zlepkiem sprzeczności.
Panie Profesorze, mnoży Pan zarzuty i trudno do wszystkich się ustosunkować, tym bardziej że sporo w nich pomieszania i niezrozumienia samoświadomości i nauczania Kościoła. Na przykład znany wątek sióstr syjamskich, do którego Pan powraca, sugerując, że Kościół w tej kwestii twierdzi: niech umierają obie lub obie żyją; gdy tymczasem z katolickiego punktu operacja jest jak najbardziej możliwa, dozwolona i moralnie godziwa, choć wiadomo, że wtedy jedna z sióstr na pewno umrze. W całym problemie chodzi o coś innego, a mianowicie o to, czy jakiś sąd ma w tym przypadku prawo rozstrzygać za rodziców, którzy nie chcą – co można zrozumieć – decydować o śmierci jednego z dzieci. Wolą pozostawić to naturze lub – jak kto woli – Bogu, choć prawdopodobnie doprowadzi to do śmierci dwojga dzieci. I chodzi tu nie tyle o jakieś dogmaty wiary, co o rozumienie relacji pomiędzy rodzicami i dziećmi.
Przedstawia Pan niewierzących jako klasę w Polsce uciśnioną: „my, agnostycy, ciągle słyszymy, że czegoś nam brakuje, nie tylko piątej klepki, ale również pełnej osobowości”. Rozglądam się wokół i doprawdy widzę co innego. Prezydenta agnostyka naród wybrał w pierwszej turze na drugą kadencję. Znacznie częściej niż przestrogi przed agnostycyzmem Kwaśniewskiego słyszałem nawoływanie do obrony przed państwem wyznaniowym, które miał nam zafundować Krzaklewski. Straszy się nas nie tyle perspektywą władzy w rękach agnostyków, co raczej „chomeinizacją” i rządami czarnych (gdy kilka lat temu wróciłem do kraju po wieloletnim pobycie we Włoszech, dowiedziałem się ku mojemu osłupieniu, że oto „czarni” zastąpili „czerwonych”). Pracownicy mediów to w znakomitej większości ludzie obojętni religijnie, którzy raczej skłonni są do wytknięcia rzekomo fundamentalistycznych nastawień „katoli” niż do jakiejkolwiek krytyki postawy agnostycznej. Innymi słowy, uważam, że dzisiaj w Polsce trudniej jest zrobić karierę człowiekowi głęboko wierzącemu niż agnostykowi. Ten pierwszy narażony jest na o wiele więcej afrontów i podejrzeń niż ten drugi. Nie wspominam już minionego (a to całkiem niedawne czasy) systemu, bo w nim przewaga ateistów była oczywista.
Zgadzam się, że nie brak wśród katolików ludzi agresywnych i złośliwych, którzy szukają tylko sposobności, aby uderzyć w niedowiarka, ale patrząc na całość sytuacji, trzeba powiedzieć, że tworzą oni dość słabe getto. I wcale mnie to nie martwi. Jeśli chodzi o moje widzenie ludzi niewierzących, to bliska jest mi w tym względzie wypowiedź niemieckiego jezuity, K. Rahnera: „Chrześcijanie nie uważają niechrześcijan za ludzi, którzy przyjęli błąd za prawdę, bo byli głupsi, gorsi czy bardziej nieszczęśliwi, lecz za tych, którzy mocą powszechnej, boskiej woli zbawienia są już w głębi swego wnętrza lub mogą być ułaskawieni łaską, których łaska ta już w głębi ducha pyta, czy chcą przyjąć Boga, i którzy tylko nie uświadomili sobie jeszcze refleksyjnie tego, że już są powołani przez Boga wiekuistego”. Oczywiście, że konstatuję, iż mam coś (wiarę zwerbalizowaną), czego nie ma niewierzący. Nie czuję się przez to jednak lepszy. Pamiętam bowiem o słowach Pawła Apostoła: „Któż będzie się wyróżniał? Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał?”
Panie Profesorze, kończy Pan swoją wypowiedź stwierdzeniem: „Nie wróżę katolicyzmowi zbyt wielkiej przyszłości, jeśli nie zmieni swego dotychczasowego oblicza”. A ja myślę, że jeśli Boga nie ma, jeśli Kościół jest tylko doczesną instytucją zbudowaną na kształt autorytarnej partii, to jest on po prostu wielkim kłamstwem i lepiej będzie dla świata, jeśli zniknie z powierzchni ziemi. Jeśli natomiast Kościół jest tym, co sam mówi o sobie, to będzie zmierzał – prowadzony przez Ducha – w kierunku wskazywanym przez Ewangelię. Wierzę jednak, że Bóg istnieje i że posyła nam swego Ducha, który nieustannie odnawia swój Kościół i wzywa wierzących do nawrócenia. Pośrednio uczynił to również przez Pana, bo choć zasadniczo uważam Pańską krytykę za niesłuszną, to – z drugiej strony – stanowi ona dla mnie okazję do zatrzymania się i zastanowienia nad własnym oddaleniem od prawdy Ewangelii.
Z poszanowaniem
Dariusz Kowalczyk SJ
KRZYSZTOF MĄDEL SJ
Szanowny Panie Profesorze,
Bardzo cieszę się z Pańskiego i kolejnych listów. Czytam je z wielkim zainteresowaniem. W naszym polskim krajobrazie są one bardzo potrzebne. Jeśli nie będziemy ze sobą rozmawiać o sprawach ważnych, to prędzej czy później rozdziobią nas kruki i wrony. Dum loquimur, fugerit invida aetas...
W Pańskim liście najbardziej poruszył mnie dylemat przedstawiony już w pierwszym akapicie: Czy agnostyk powinien trwać przy swoich poglądach niezależnie od wszystkiego, czy może raczej powinien dopuścić możliwość „kapitulacji” na rzecz wiary? Muszę Panu powiedzieć, że dobrze znam ten dylemat. Nigdy nie byłem agnostykiem, był jednak taki czas w moim życiu, kiedy podstawowe pytania nie dawały mi spokoju. Później, kiedy zostałem kapłanem, podobne pytania stawiali mi ludzie, których spotykałem w szpitalu. Bliskość śmierci sprawiała, że ich przemyślenia stawały się przekonywająco wyraziste. Powtórzę zatem Panu to, co w takich okolicznościach mówiłem tym osobom. (To samo mówiłem ongiś samemu sobie.)
Przyjęcie wiary nie jest kapitulacją. Co się dzieje wtedy, kiedy człowiek otrzymuje łaskę wiary? Czy neguje coś lub odrzuca? Nie. Przede wszystkim spotyka kogoś, kogo wcześniej nie znał. Owszem, to spotkanie modyfikuje jego postawy i poglądy, on sam jednak ani przez chwilę nie czuje, że cokolwiek traci lub że przed kimś kapituluje. Wręcz przeciwnie – jest pewien, że oto nagle zostało mu podarowane coś, o czym wcześniej nie miał zielonego pojęcia. Tak więc przyjęcie wiary nie jest kapitulacją, ale – jeśli już trzymać się militarnej poetyki – jest pod każdym względem niespodziewanym zwycięstwem. Jest po prostu spotkaniem.
Dlaczego zatem przyjęcie wiary kojarzy się nam z kapitulacją? Zapewne dlatego, że przyjmując jakąś wiarę, musimy porzucić inną. Nie ma ludzi areligijnych. Jestem przekonany, że i Pan jest w podobnej sytuacji. Pański dzisiejszy agnostycyzm jest także rodzajem religii. Gdyby miał on postać czystego humanizmu lub filozofii, to bez trudu przyswajałby Pan chrześcijaństwo (lub jakąkolwiek inną wiarę). Tymczasem tak nie jest. Pański humanizm ma solidne religijne podstawy i to właśnie one każą Panu wątpić w sensowność na przykład chrześcijaństwa. Proszę mi wierzyć, iż humanizm ten może Pan z powodzeniem rozwijać w chrześcijaństwie. Proszę mi wierzyć, że właśnie tu znajdzie Pan przestrzenie szersze niż gdziekolwiek indziej. Jednak dzisiejszej Pańskiej religijności z chrześcijaństwem pogodzić się nie da. To właśnie ją trzeba będzie odrzucić. Jaka to religijność? – zapyta Pan pewnie. To proste. Jest ona mniej więcej taka, jak to, co znajduję w Pańskim liście. A znajduję tu m.in. przekonanie, iż każdy ideał religijny ma swój idealny odpowiednik w świecie realnym. Niestety, nie jest to pogląd chrześcijański, ale raczej na wpół marksistowski. Odnoszę wrażenie, że Pan wciąż szuka w realnym świecie idealnych odpowiedników szlachetnych skądinąd idei i ciągle ich Pan nie znajduje. Tymczasem chrześcijaństwo, owszem, wierzy, że sacrum wciela się w rzeczywistość, nigdy jednak nie twierdzi, że wszędzie i w każdym wciela się tak samo. Dlatego chrześcijaństwo posługuje się kwantyfikatorami, takimi jak „świętość”, „sakrament”, „łaska”, a także „grzech” itp. To one pozwalają nam rozpoznać żywą obecność Boga w niedoskonałym świecie, w niedoskonałych ludziach i w niedoskonałym Kościele. Zapewniam Pana, że jest to możliwe oraz... konieczne do szczęścia, którego nie powinien Pan sobie odmawiać. Życząc Panu nowych paradygmatów, chcę także skomentować rady, jakich udzielił Panu mój współbrat, ojciec Kowalczyk. Odmawia on Panu prawa do nieteologicznego patrzenia na Kościół. Z tym bowiem nie mogę się zgodzić. Przecież właśnie to, że na Kościół zawsze można było patrzeć w sposób czysto naturalny, ba, nawet naturalistyczny – było jego największą siłą. Gdyby święci i męczennicy byli atrakcyjni tylko dla ochrzczonych, to słowa Ojców o „posiewie nowych chrześcijan z krwi męczenników” nigdy by się nie spełniły. Rzecz w tym, że one się spełniły. Na chrześcijan zawsze patrzyli jacyś niechrześcijanie, którzy z czasem sami chcieli być chrześcijanami. Ten proces zachodzi także wśród samych chrześcijan, w ich rodzinach, z nastaniem każdego nowego pokolenia, i tu jest nawet bardziej dramatyczny. Rzecz dziwna: święci byli w stanie przemówić do wszystkich. Byli poważani nawet przez tych, którym świętość i Bóg nie były do niczego potrzebne. Jeszcze przed śmiercią Chrystusa Herod Antypas kazał ściąć Jana Chrzciciela, ale, o dziwo, zrobił to nie bez żalu, bo – jak przypomina ewangelista – „lubił go słuchać”, mimo iż Jan mówił Herodowi słowa twarde. Kościół jest dostępny każdemu, także szkiełku i oku sceptyka – może nie na tyle, by odgadnąć jego istotę, ale na pewno na tyle, iż może determinować inne wybory patrzącego. Teologia Pierwszego Soboru Watykańskiego nazywa takie poznanie „poznaniem naturalnym”, „opartym na sile samego rozumu”, i podkreśla, że jest ono dane każdemu człowiekowi. Oczywiście, również i w tym rodzaju poznania (jak wszędzie) działa łaska Boża, rzecz jednak w tym, że akurat tu wcale nie trzeba mieć świadomości działania tej łaski.
Jeśli nazbyt pospiesznie włożymy teologiczne okulary, to najprawdopodobniej nie tylko wszystko, co tworzy Kościół, wyda się nam lepsze od tego, co go nie tworzy, ale także to ostatnie wyda się godne pogardy. A przecież ogromną siłą chrześcijaństwa zawsze było właśnie to, że nie lekceważyło ono niczego ani nikogo. Wszystko starało się ocalić, a nawet uznać za swoje. Napotkanym dobrem nie zawsze były wzniosłe wytwory ludzkiego ducha, często były to słowa krytyki pod adresem samych chrześcijan. Wydaje mi się, że dzisiaj nie są one nam mniej potrzebne niż kiedyś, w średniowieczu czy renesansie. Bardzo możliwe, że przyszłe pokolenia będą na nas wszystkich patrzeć z takim samym politowaniem, z jakim my wspominamy niekiedy naszych „nieoświeconych i kłótliwych” przodków. A przecież nie możemy powiedzieć, że komukolwiek z nas dzisiaj dojść do prawdy jest trudniej niż innym wtedy, jutro czy kiedykolwiek.
Na tym kończę moje rady i zwady. Rad bym od Pana usłyszeć inne.
Z poważaniem
Krzysztof Mądel SJ
|