ŻYCIE DUCHOWE  •  LATO 2000 

DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •


 

KS. STANISŁAW RADOŃ

Spowiedź z dwóch stron kratek konfesjonału

 


 

 

Od dziesięciu lat mam przyjemność spotykać się z młodzieżą Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Krakowie jako katecheta. Przyjemność ta jest czasem okupiona bólem, ponieważ uczniowie potrafią zupełnie bez premedytacji, spontanicznie i z łatwością trafić w czuły punkt człowieka (uczniowie tej szkoły mają rozwiniętą intuicję emocjonalną, dużą wrażliwość i ekspresyjność). Ale też czasami – dzięki wrażliwości uczniów – czuję się tam jak w raju.

Wejście do tej szkoły było dla mnie, jako dla nauczyciela i dla księdza, dużym szokiem. Moja wizja pracy z uczniami ulegała stopniowej ewolucji. Wchodziłem tam jako młody człowiek, z ideałami spokoju i porządku (z dziennikiem i regułami w dłoni), ze świętością w sercu i na ustach, z duchowością w wyobrażeniach i marzeniach. Teraz jestem odmieniony: stary, bez ideału spokoju i porządku, ze świadomością grzeszności w sercu i na ustach, ze zmysłowym spojrzeniem na cały świat (również na duchowość).

Próbowałem wielu metod, aby dotrzeć do nastolatków, i muszę powiedzieć, że im bardziej dbałem o porządek, spokój i zdyscyplinowanie na lekcji, tym było gorzej, a im bardziej byłem idealny, mądry, święty, tym bardziej uczniowie mnie atakowali. Nieraz śniła mi się wtedy jakaś klasa, która mnie nie słucha; wszyscy mnie ignorują, próbuję ich przekrzyczeć i nic mi nie wychodzi, biję ich rękami, kijami i nie pamiętam czym jeszcze, i nic z tego... dalej rumor i klęska katechety. Teraz już jest inaczej: nie staram się zbytnio do nich wychodzić; to oni przychodzą do mnie, kiedy mają ochotę (chodzi tu o rozmowę, spowiedź, pieniądze, książkę itd.).

Właściwie dochodzę po latach do wniosku, że to nie ja ich uczyłem, ale że to oni mnie uczyli, oni mnie wychowywali, oni mnie spowiadali. Czego mnie nauczyli? Chyba jednego, ale bardzo ważnego: autentyczności! Muszę powiedzieć, zbytnio nie mijając się z prawdą, że szkoła i uczniowie zmienili diametralnie kilka stron mojej osobowości:

1) zmysłowość – wszystko postrzegałem w kategoriach azmysłowych (tak to oceniam z perspektywy czasu). Kontakt z uczniami, których głównym sposobem komunikacji są zmysły (zwłaszcza wzrok), otwierał mi oczy coraz bardziej. Zaczynałem coraz częściej dostrzegać kolory, zaczynałem smakować o wiele bardziej pokarmy i napoje i co gorsza – zaczynałem dostrzegać piękno ludzkiego ciała (czego nigdy wcześniej tak intensywnie nie widziałem). Również Bóg stawał się dla mnie bardzo zmysłowy, dotykalny, obecny... w trawie, powietrzu, chmurze, w pięknie, ale i w kiczu, brudzie, w zliszajonych ulicach. Powoli wszystko wokół mnie zaczynało nabierać kolorów, to, co wrażliwe, szczere, uczciwe, słabe, grzeszne, błądzące po omacku...

2) spontaniczność aż do agresji, płaczu, częste zmiany nastrojów – to mnie, urodzonego i praktykującego stoika, na początku wręcz odrzucało: jak można funkcjonować na takim poziomie irracjonalizmu? Ale w końcu zrozumiałem, może raczej bardziej odczułem, że spokój, stoicyzm oznacza dystans, niską samoocenę, brak wiary w sens tego, co się robi (czasem trzeba być nieracjonalnie zazdrosnym, zdenerwowanym, nawet brzydko powiedzieć). Oczywiście, jest w tym pewna przesada: niemożliwe przecież, aby nauczyciel funkcjonował jak uczeń i nie patrzył obiektywnie na rzeczywistość (trzeźwe i krytyczne myślenie jest warunkiem dojrzałości człowieka, czego wymaga się od nauczyciela), ale trzeba przyznać, że zbytni dystans, chłód, brak spontaniczności też nie świadczy o dojrzałości emocjonalnej człowieka;

3) uczciwość bez mówienia, że wszędzie i zawsze Kościół ma rację, że wszystko można wytłumaczyć Opatrznością Bożą, że wystarczy tylko pomodlić się czy wyspowiadać, a będzie dobrze, bez mówienia o potrzebie kierownictwa duchowego; dostrzeganie Boga w kulturze, pięknie przyrody albo w dziełach sztuki (uczniowie się na tym znali – czy widać Boga czy tylko chwyt malarski). Na początku nie docierałem do ich serca, nie czułem bliskości z nimi. Potem się zmieniło: coraz bardziej postrzegali mnie jako biednego i niezaradnego człowieka, który ma wątpliwości, słabości (do końca nie przesadzałem w publicznym spowiadaniu się), i... zaczynałem czuć, że są mi coraz bliźsi (wydawało mi się, że zaczynamy nadawać na tej samej fali). Bóg, Kościół, wiara – tak się okazało – w naszych rozmowach (nauka religii) pojawiały się bardzo często (z prowadzonych przeze mnie rozmów oraz z przeprowadzonych badań psychologicznych wynika jednoznacznie, że religia zajmuje najistotniejsze, ale i najbardziej intymne miejsce w życiu plastyków – młodszych i starszych, wierzących i niewierzących.

To, co grozi dzisiejszym piewcom Ewangelii (księżom, siostrom zakonnym, wierzącym świeckim), to udawanie religijności i świętości, silenie się na bycie wzorem do naśladowania, mylenie duchowości z azmysłowością i acielesnością oraz ewangelizacji z werbalizmem (powtarzaniem pewnych formułek, może i pięknych, może naznaczonych wartością historyczną, ale tylko formułek). Autentyczność, wiążąc się ze szczerością (a w konsekwencji ze spowiedzią), wymaga od każdego uczestnika dialogu wejrzenia w siebie. Moi uczniowie wciąż mnie uczyli szczerości mówiąc o sobie bardzo szczerze, być może nieraz prowokująco. Owszem, ja również to samo robiłem, ale moja pozycja nie pozwalała mi – przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – na zbytnią szczerość, bo musiałbym właściwie spowiadać się publicznie. Okazało się jednak, że tak wcale nie musi być: szczerość i autentyczność boli, ale i popłaca – otwartość obu stron dialogu pogłębia się powoli, ale stopniowo.

Często myślałem, że uczniowie zbytnio ściągają mnie na dół, walczyłem z tym, aby zbliżając się uczuciowo do nich, zbytnio nie zdradzić ideału ewangelicznego. Pytałem siebie i przyjaciół, czy jeszcze jest ze mną w porządku. Pytałem innych nauczycieli, przyglądałem się zwłaszcza nauczycielom przedmiotów plastycznych (artystom, którzy swój czas chcieli poświęcić dla uczniów), temu, jak oni komunikują się z uczniami. Dzięki tym obserwacjom, kontaktom, rozmowom doszedłem do wniosku, że uczniowie wcale mnie nie ściągają niżej, oni po prostu są tacy jak ich starsi koledzy po fachu, czyli nauczyciele. Oni po prostu nie mogą być inni.

Muszę jedno powiedzieć, że im bardziej ujawniałem się jako słaby, grzeszny, z ułomnościami, tym bardziej więzy się pogłębiały, tym więcej mogłem dowiedzieć się o ich życiu, problemach, pasjach, marzeniach itd.

To, co nas tam łączy (nauczycieli i uczniów), charakteryzuje się potężnym ładunkiem emocjonalnym (zarówno pozytywnym, jak negatywnym). Szczerość uczniów jest tak spontaniczna, że zadaniem nauczyciela – moim zdaniem – jest odpowiednio nastroić się na odbiór wysyłanych przez nich komunikatów, zebrać się na odwagę usłyszenia o sobie trudnej prawdy (uczniowie potrafią doskonale wyspowiadać nawet księdza), jakoś wytrzymać pierwsze odruchy odwetu, spróbować popatrzeć z drugiej strony kratek konfesjonału na siebie i... czasem posmutnieć, bo mi ktoś zrobił autentyczną krzywdę (po prostu przesadził), czasem zapłakać, bo powiedział prawdę, do której nie byłem w stanie się przyznać przed sobą i Bogiem, czasem go skrzyczeć, bo jest leniwy i kłamie itd. Kiedy moja reakcja będzie równie szczera i autentyczna, ale bardziej wyważona i mniej agresywna, dotarcie do siebie i dialog będą możliwe.

W dzisiejszej praktyce duszpasterskiej jeszcze pokutuje zasada traktowania wiernych jako biernych odbiorców przekazu religijnego (stary podział na Kościół nauczający i słuchający). Kryzys ten nie dotyczy jednak tylko Kościoła, podobnie jest bowiem również w szkolnictwie: badania pokazują, że około 90 procent nauczycieli preferuje taki styl nauczania, w którym aktywną rolę odgrywa jedynie nauczyciel (nauczyciel podaje wiadomości, uczniowie słuchają, nauczyciel sprawdza stopień przyswojenia materiału).

Niektórzy ludzie nie są w stanie wejść w głębsze relacje międzyludzkie i dlatego w kontaktach z innymi ograniczają się do powierzchownych spraw (wiedza, pieniądze, praca, pieczątki itd.). Wejście w głębsze relacje z drugim grozi wieloma niebezpieczeństwami:

1) mogę zostać oskarżony, wyśmiany, potraktowany jak ignorant, grzesznik, hipokryta, kłamca itd.;

2) czasem muszę przyznać, że jestem ignorantem, grzesznikiem, hipokrytą, kłamcą itd.;

3) nie zrealizuję dokładnie wszystkich tematów z religii, wiele z nich pominę (nie dostanę zbyt pozytywnej oceny od wizytatora);

4) sam muszę się douczać (nie jestem nieomylny);

5) muszę być szczery i mówić o swoich rozterkach, problemach, marzeniach itd.;

6) wszyscy (również współuczestnicy dialogu) postawią mi zarzut „kumplowania się” i muszę sobie z tym jakoś radzić.

Te niebezpieczeństwa grożą, ale ryzyko – moim zdaniem – chyba popłaca, chociaż ciągle mam wątpliwości: czy nie zdradzam zbytnio Ewangelii, nauki Kościoła (przynamniej na krótką metę)? Czy nie zdradzam zasad i metodyki pedagogicznej? Czy nie przesadzam w terapii zastępując nią nauczanie religii?

 

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY