ŻYCIE DUCHOWE  •  LATO 2000 

DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •


 

ANSELM GRÜN OSB

Przebacz samemu sobie1

 


 

 

1. Pojednanie z samym sobą

Z pewnością najtrudniejszym zadaniem jest pojednanie z samym sobą. Aż nadto często pozostajemy w konflikcie ze sobą, z rozmaitymi skłonnościami w nas. Nie potrafimy samemu sobie przebaczyć, kiedy popełniliśmy jakiś błąd, który wpływa niekorzystnie na nasz zewnętrzny image. Nie umiemy zaakceptować historii swojego życia. Buntujemy się przeciwko temu, że otrzymaliśmy takie właśnie wychowanie, że urodziliśmy się w takim właśnie momencie dziejów świata, że nasze życiowe marzenia nie dały się zrealizować, że jako dzieci doznaliśmy tak głębokich urazów, które przeszkodziły w naszym rozwoju. Niektórzy przez całe życie oskarżają swój życiowy los i trwają w buncie przeciwko niemu. Aż do śmierci obwiniają swoich rodziców o to, że nie otrzymali od nich miłości, jakiej potrzebowali. Oskarżają społeczeństwo, że nie dało im szans, jakich od niego oczekiwali. Winnymi ich trudnej sytuacji są zawsze jacyś inni. Oni sami czują się przez całe życie ofiarami. Tym usprawiedliwiają swoją negację wobec życia. Nie chcą się pogodzić ze swym losem, a zarazem odmawiają wzięcia za niego odpowiedzialności. Ponieważ zaś nie biorą odpowiedzialności za siebie samych, nie są też gotowi objąć jakiejś odpowiedzialnej funkcji w społeczeństwie. Tkwią nieustannie na ławie oskarżycielskiej. Winien jest zawsze ten ktoś inny: rząd, burmistrz, władze, społeczeństwo, Kościół, rodzina. Swoim nieustannym protestem i swoim ustawicznym oskarżeniem negują w końcu samo życie. Nie żyją rzeczywiście, lecz czują się oskarżycielami przed sądem; chcą osądzać innych, sami nie poddając się sądowi. Pascal Bruckner uznał za znamienną cechę naszego społeczeństwa wiktymizację – postawę, w której człowiek czuje się nieustannie ofiarą i sam uchyla się od odpowiedzialności. Pojednanie z sobą samym bądź odmowa takiego pogodzenia mają też skutki społeczne i polityczne.

a) Pojednanie z historią mojego życia

Pojednanie z sobą samym oznacza najpierw pogodzenie się z własną historią. Niezależnie od tego, w jakiej urodziliśmy się epoce, istnieją zawsze sytuacje, których wolelibyśmy uniknąć. Wiele złego przeżyło pokolenie wojenne. Ale dzieci okresu cudu gospodarczego również się żalą, że ich dzieciństwo nie było szczęśliwe, że rodzice, zafascynowani jedynie zarabianiem pieniędzy i osiąganiem sukcesu, zaniedbywali je. Dzieci zaś pokolenia '68 oskarżają swoich rodziców, że powodowani nastrojami buntu nie chcieli poczuć się ludźmi dorosłymi i spełniać swych zadań rodzicielskich. Nie istnieje jakiś czas idealny, w którym moglibyśmy przyjść na świat. I nie istnieją idealni rodzice, jakich moglibyśmy sobie życzyć. Jeśli nawet rodzice mają jak najlepsze intencje, dzieci zawsze będą się czuły czymś zranione. Zwłaszcza gdy chodzi o nasze rodzeństwo, bywamy przeświadczeni, że jest ono faworyzowane naszym kosztem. Choćby rodzice byli jak najbardziej sprawiedliwi, to jednak mamy poczucie, że nie jesteśmy traktowani tak samo, jak nasi bracia czy siostry.

To prawda, że wielu musi nieść na swoich barkach wielki ciężar. Stracili wcześnie ojca albo matkę. Albo mieli ojca, na którym nie można było polegać. Pił i gdy przebrał miarę, stawał się niepoczytalny, tak że cała rodzina musiała się go lękać. Albo matka cierpiała na depresję i nie mogła stanowić dla dzieci rzeczywistego oparcia. Albo jedno z dzieci zostało oddane krewnym, ponieważ matka uważała, że nie jest w stanie wychować jeszcze i jego. Albo dziewczynki były wykorzystywane seksualnie przez bliskich krewnych lub nawet przez własnego ojca. Są to hipoteki, które nie dają się łatwo wymazać. I często potrzeba konkretnej terapii, aby się z takimi urazami uporać. Ale każda rana może zostać uleczona. Swego dzieciństwa nie możemy sobie wybrać. Kiedyś jednak musimy się pogodzić ze wszystkim, cośmy przeżyli i przecierpieli. Tylko wtedy, kiedy będziemy gotowi pogodzić się również z naszymi ranami, mogą się one zmienić. Dla Hildegardy z Bingen właściwym zadaniem człowieka jest „przemiana ran w perły”. Uda się to jednak tylko wtedy, gdy zaakceptuję swoje rany, gdy przestanę odpowiedzialnością za nie obarczać kogoś innego. Pogodzenie się z nimi wymaga jednak najpierw dopuszczenia do świadomości bólu oraz złości wobec tych, którzy mnie zranili. Pogodzenie się z mymi ranami oznacza wtedy zarazem, że tym, którzy mnie zranili, przebaczam. Proces przebaczenia wymaga jednak często długiego czasu. Nie jest to po prostu akt woli. Muszę raz jeszcze przemierzyć padół łez, aby dotrzeć do brzegu pojednania. Z niego mogę spojrzeć wstecz i zrozumieć, że rodzice nie ranili mnie świadomie, lecz tylko dlatego, iż sami jako dzieci byli maltretowani. Bez przebaczenia nie jest możliwe pogodzenie się z historią mojego życia. Muszę przebaczyć tym, którzy mnie zranili. Tylko tak mogę strząsnąć z siebie przeszłość, tylko tak mogę się uwolnić od nieustannego krążenia wokół swoich ran, tylko tak stanę się wolny od destruktywnego wpływu tych, którzy mnie urazili i pozbawili jakichś wartości.

Przypominam sobie pewną kobietę, która w trakcie swojej psychicznej terapii rozpamiętywała głęboko rany zadane jej przez matkę. Znała dokładnie mechanizmy zadawania tych ran. Pomimo wszystkich terapeutycznych zabiegów nie mogła się jednak od nich uwolnić. A więc sama wiedza nie leczy jeszcze ran. Podczas naszych comiesięcznych młodzieżowych nieszporów zdobyła się ona na to, by wypowiedzieć głośno modlitwę wstawienniczą za swoją matkę i wobec obecnych tam osób przebaczyć jej. To ją wyzwoliło. Zyskała teraz poczucie, że terapia jest zakończona, że naprawdę uwolniła się od swojej matki, z którą stale dotąd była przez swoją złość związana. Prawdopodobnie potrzebowała tego długiego okresu bólu i gniewu, aby wreszcie w modlitwie móc wyrazić przebaczenie nie tylko wargami, ale także sercem.

Wielu ludzi odpowiedzialnością za pogmatwaną historię swojego życia obarcza Boga. Potrzebują oni takiego oskarżenia przeciwko Bogu, aby mieć argument dla negacji swego życia. To Bóg jest winien temu, że dostali się oni w tę właśnie konstelację rodzinną, że otrzymali te właśnie cechy, że mają tak wiele braków i że muszą dźwigać na sobie tak wielkie ciężary. Ich zdaniem Bóg potraktował ich niesprawiedliwie, dopuścił do ich upadku i nie zatroszczył się o nich. Tak więc żyją nie pojednani ze swym losem, wewnętrznie rozdarci, niezadowoleni z siebie i z całego świata, w nieustającym proteście przeciwko Bogu, który jest jakoby odpowiedzialny za ich los. Nie mogą przebaczyć Bogu, który im ten los zgotował. Niektórym trudno przychodzi wyobrażać sobie, że mieliby przebaczać Bogu. Tymczasem pogodzenie się z historią własnego życia obejmuje też możliwość przebaczenia Bogu tego, że zażądał od nas, byśmy szli tą właśnie drogą.

b) Zgoda na samego siebie

Pojednanie z samym sobą oznacza następnie zgodę na to, kim się stałem, zgodę na moje zdolności i mocne strony, ale także na moje wady i słabości, na moje zagrożenia, na moje czułe punkty, na moje lęki, na moją skłonność do depresji, na moją niezdolność do nawiązywania więzi, na moją niedostateczną wytrwałość. Powinienem patrzeć życzliwie na to, co mi zupełnie nie odpowiada, co jest tak całkowicie sprzeczne z moim wyobrażeniem o tym, jakim chciałbym być – na moją niecierpliwość, na mój lęk, na moje niskie poczucie własnej wartości. Jest to proces trwający przez całe życie. Nawet bowiem kiedy sądzimy, że już od dawna pogodziliśmy się z samym sobą, pojawiają się w nas ciągle słabości, które nas gniewają, których najchętniej byśmy się wyparli. Wtedy trzeba od nowa wyrażać zgodę na wszystko, co w nas jest.

Zaakceptować siebie samego znaczy pogodzić się ze swoim cieniem. Cieniem jest dla C.G. Junga to, czego nie dopuściliśmy do siebie, co wykluczyliśmy z życia, ponieważ nie odpowiadało naszemu wyobrażeniu o nas samych. Człowiek, mówi Jung, ma usposobienie biegunowe. Porusza się stale między dwoma biegunami: między rozumem a uczuciem, między dyscypliną a niefrasobliwością, między miłością a nienawiścią, między anima a animus, między duchem a popędem. Jest rzeczą całkiem normalną, że w pierwszej połowie życia rozwijamy szczególnie jeden biegun, zaniedbując przy tym drugi. Zaniedbana część zostaje potem zepchnięta w cień. Tam jednak nie uspokaja się, lecz nadal daje o sobie znać. Wyparte ze świadomości uczucie dochodzi do głosu jako sentymentalizm. Kiedy agresja została stłumiona, ponieważ nie odpowiadała naszemu wyobrażeniu o sobie, wyraża się często nieczułością i chłodem albo też depresją, w której kierujemy agresję przeciwko samemu sobie. Najpóźniej w połowie swego życia stajemy w obliczu wyzwania, by stawić cieniowi czoło i pogodzić się z nim. Jeśli na to wyzwanie nie odpowiemy, popadniemy w chorobę, pojawi się w nas rozszczepienie i staniemy się wewnętrznie rozdarci. Musimy się pogodzić z tym, że jest w nas nie tylko miłość, ale także nienawiść, że pomimo wszystkich religijnych i moralnych wysiłków są w nas także skłonności mordercze, rysy sadystyczne i masochistyczne, agresje, złość, zawiść, nastroje depresyjne, lęk i tchórzostwo. Jest w nas nie tylko tęsknota duchowa, ale są też obszary bezbożne, które bynajmniej nie chcą być inne. Kto nie stawia czoła własnemu cieniowi, ten rzutuje go nieświadomie na innych. Nie przyznaje się do własnego braku dyscypliny i widzi go tylko u innych. Potem złorzeczy współmałżonkowi, przyjacielowi, współpracownikowi, którzy nie żyją w sposób zdyscyplinowany i zanadto sobie folgują. Przyjąć swój cień to nie znaczy po prostu zgodzić się z nim żyć, lecz najpierw przyznać przed sobą, że on istnieje. Wymaga to pokory, odwagi, zstąpienia z piedestału idealnego własnego obrazu, pochylenia się ku brudowi swojej rzeczywistości. Łacińskie słowo na oznaczenie pokory, humilitas, mówi, że akceptujemy naszą własną „ziemskość” – zawarty w nas humus.

Pogodzenie się z samym sobą obejmuje też pogodzenie się z własnym ciałem. Nie jest to bynajmniej takie proste. Swego ciała nie możemy zmienić. W rozmowach z ludźmi ciągle słyszę, jak wiele cierpienia sprawia im ich ciało. Nie jest ono takie, jakie chcieliby mieć. Nie odpowiada idealnemu obrazowi mężczyzny czy kobiety, będącemu wytworem społecznej mody. Wielu ludzi czuje się zbyt otyłymi i wstydzi się tego. Uważają, że ich twarz jest nieatrakcyjna. Mają poczucie, że ich budowa ciała jakoś ich upośledza. Kobiety cierpią, kiedy są zbyt wysokie, mężczyźni – kiedy są zbyt niscy. Tymczasem wtedy tylko, gdy kocham swoje ciało takim, jakie ono jest, staje się ono piękne. Piękno jest bowiem rzeczą względną. Istnieją piękne lalki, które są jednak zimne i bez wyrazu. Piękno oznacza, że poprzez mnie promieniuje blask Boży. Dzieje się to jednak tylko wtedy, kiedy akceptuję swoje ciało i przynoszę je przed Boga. Tylko w ten sposób może poprzez nie „przeświecać” Boża miłość i Boże piękno.

Niektórym z tych, którzy doznają cierpienia z powodu historii swojego życia, z racji swego cienia czy swego ciała, zalecam, aby usiedli przed wizerunkiem Jezusa Chrystusa i mówili: „Wszystko jest dobre. Wszystko może być takie, jakie jest. Wszystko ma swój sens. Dziękuję Ci, że stałem się taki, jaki obecnie jestem. Dziękuję Ci za mój los, za jego jasne i ciemne chwile, za błędy i manowce. To Ty mnie prowadziłeś. Dziękuję Ci za moje ciało. Jest ono jedyne w swoim rodzaju. Czuję się w nim zadomowiony. Jest ono świątynią Ducha Świętego, miejscem Twej chwały”. Częstokroć nie jest to wcale takie proste. Kiedy właśnie spotyka mnie coś złego, nie mam bynajmniej chęci dziękować i za to. A kiedy buntuję się przeciwko mojemu ciału, nie przychodzi mi tak łatwo żywić do niego miłość. Ale to, czy swoje ciało kocham, czy też nie, zależy nie tylko od jego wyglądu, lecz także od mojego własnego sposobu patrzenia. Każde ciało jest piękne, jeśli patrzę na nie bez uprzedzeń, kiedy dostrzegam w nim Boże dzieło. Jeśli staram się siebie i swoje ciało, swój życiowy los i swój charakter widzieć z perspektywy Boga i dziękować za nie Bogu, to w pewnej chwili nastaje we mnie głęboki pokój. Czuję jakiś bezkres. Doznaję poczucia, że wszystko jest naprawdę dobre, że nawet to, co w moim życiu trudne, jest dla mnie stałym przypomnieniem, abym rzeczywiście pokładał nadzieję w Bogu, a nie w samym sobie.

Jeszcze trudniej jest pogodzić się z własną winą i przebaczyć ją sobie. Przebaczyć sobie samemu możemy tylko wtedy, jeśli całym sercem wierzymy w to, że przebaczył nam Bóg, że jesteśmy przez Niego bezwarunkowo akceptowani. Wielu ludzi nie bierze Bożego przebaczenia na serio. Wprawdzie mówią, że w nie wierzą; przystępują do spowiedzi i wyznają swoją winę. W głębi serca jednak winy tej sobie nie przebaczyli. Ciągle jeszcze czynią sobie wyrzuty za to, że się nią kiedyś obarczyli. Zwłaszcza u starszych mężczyzn, którzy byli na wojnie, spotykam się z tym, że sami siebie osądzają i potępiają. Przypominają sobie, w jakie okrucieństwa byli uwikłani. Przez całe lata tłumili to w sobie. Ale teraz wszystko to powraca.

I nie potrafią sobie już przebaczyć. Nie potrafią uwierzyć w to, że Bóg im rzeczywiście przebaczył. Dlatego dręczy ich nieustannie poczucie winy. Mają w sobie nieugiętego sędziego, który ich bezlitośnie potępia. Tymczasem Bóg jest dla nas o wiele łaskawszy, niż my jesteśmy dla siebie samych. „A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” (1 J 3, 20). Wierzyć w Boże przebaczenie oznacza: stawiać Boga w miejsce naszego pozbawionego miłosierdzia superego, ufać, że Bóg wszystko w nas akceptuje, że to, co my ciągle jeszcze sobie wyrzucamy, On już od dawna odrzucił, zmazał, przemienił. Wiara w Boże przebaczenie winna odwrócić nasz wzrok od własnej winy i skierować go na Boże miłosierdzie. Pod spojrzeniem dobrotliwych oczu Boga możemy znaleźć pokój z samym sobą i zaakceptować siebie – właśnie dlatego, że jesteśmy w pełni akceptowani przez Niego.

Pewna młoda kobieta stale jeszcze wyrzuca sobie, że zraniła swego przyjaciela, z którym już dawno się rozstała. Nie mogła sobie darować, że w tej przyjaźni popełniała błędy. Ta niezdolność wybaczenia sobie działa ciągle paraliżująco na jej nowy związek. Obawia się ona, że dawne mechanizmy mogą znowu zadziałać. Czuje, że musi sama sobie przebaczyć, aby rzeczywiście móc zacząć wszystko od początku i bez wewnętrznych obciążeń nawiązać relację z obecnym przyjacielem. Dopóki sama sobie nie przebaczy, przeszłość będzie na niej ciążyć i zakłócać obecne szczęście. Przebaczenie sobie samemu bywa niekiedy trudniejsze niż przebaczenie komuś innemu. Jest ono jednak warunkiem tego, byśmy świadomie i rozważnie mogli żyć teraźniejszą chwilą, nie zmąconą przez przeszłą winę, którą podświadomie ciągle jeszcze sobie wyrzucamy. W księdze proroka Izajasza Bóg dodaje nam otuchy: „Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją; choćby czerwone jak purpura, staną się jak wełna” (Iz 1, 18). Kiedy Bóg nam przebacza, nasza wina traci swoją moc, nie może już rzucać się na nas cieniem, nie można jej już po nas poznać. Staje się biała jak śnieg, czujemy się jak nowo narodzeni. Możemy znowu zaczynać całkiem od początku. To, co dawne, już nas nie obciąża. Ale musimy też wierzyć w moc przebaczającej miłości Boga, kiedy przebaczamy sobie sami i wyzwalamy się w ten sposób od niszczącej mocy naszej winy.

2. Pojednanie z bliźnim

Tylko ten, kto jest pojednany z samym sobą, może się też pojednać ze swoim otoczeniem. Kto sam w sobie jest rozdwojony, będzie też wprowadzał podział pomiędzy ludzi wokół siebie. Pojednanie z ludźmi jest możliwe tylko wtedy, jeśli jesteśmy gotowi przebaczyć im krzywdy, jakie nam wyrządzili. Jest wielu chrześcijan, którzy chcieliby drugiemu przebaczyć, ale im się to nie udaje. Choćby się nie wiadomo jak starali, to jednak czują, że zadana rana dalej ich uwiera. I kiedy spotykają tego, kto ich tak bardzo zranił, czują się jakby sparaliżowani. Nie są w stanie do niego podejść. Czują, że brak im tchu, że ich serce szybciej bije i że ich coś ściska za gardło. Po prostu nie mogą przebaczyć decyzją woli. Muszą uwzględnić swoją wewnętrzną kondycję i słuchać swego ciała, które im mówi, że na przebaczenie jest jeszcze za wcześnie.

a) Kroki prowadzące do pojednania

Aby móc z serca przebaczyć, trzeba przebyć kolejno kroki prowadzące do przebaczenia i pojednania. Żadnego z nich nie wolno pominąć, w takim wypadku bowiem przebaczenie utknęłoby na szczeblu woli, nie dosięgając serca. Pierwszym krokiem do przebaczenia jest dopuszczenie do siebie raz jeszcze bólu, jaki nam ten ktoś zadał. Musimy ten ból raz jeszcze przeżyć, aby móc się z nim rozstać. Niekiedy przy zranieniu w ogóle nie zauważamy, co się właściwie stało. Po prostu coś nas zabolało. Ale już w następnej chwili zajęliśmy się czymś innym i wyparli ze swojej świadomości raniące słowo. Czasami cały ból odzywa się z pełną ostrością, gdy powracamy wspomnieniem do tego, co się konkretnie wydarzyło. Dopiero wtedy uświadamiamy sobie, jak nieprzyzwoicie i brutalnie zostaliśmy potraktowani i jak bardzo te słowa nas dotknęły. Drugi krok polega na tym, by dopuścić gniew i złość, jakie wzbierają w nas przeciwko temu, kto nas zranił. Przebaczenie sytuuje się u końca złości, a nie u jej początku. Dopóki ten, kto nas zranił, jeszcze tkwi w nas ościeniem, rana nie może się zagoić. Jeśli nóż pozostaje nadal w ranie, rana nigdy się nie zasklepi. Złość jest siłą, która pozwala raniący nóż z siebie wyrwać – tego, który nas zranił, usunąć z naszego serca. Aby móc stanąć naprzeciw niego, potrzebujemy najpierw pewnego zdrowego dystansu. Dopiero wtedy stajemy się zdolni spojrzeć mu w twarz. Dopóki jest on jeszcze w nas, nie rozpoznajemy go należycie. Czujemy tylko zranienie, ale nie widzimy twarzy tego, kto nas zranił. Kiedy widzimy go z pewnego zdrowego dystansu, poznamy być może, iż on sam jest zranionym dzieckiem, że po prostu zadawał dokoła siebie ciosy, bo sam był kiedyś bardzo bity, że nas krzywdził, bo sam jest skrzywdzony.

Trzeci krok do przebaczenia polega na tym, by z dystansu, jaki uzyskaliśmy wskutek swojej złości, ocenić bardziej obiektywnie, co nas tak głęboko zraniło. Widzimy wtedy, co było właściwie przyczyną tego zranienia, co się rzeczywiście wydarzyło. I orientujemy się, jak dalece ten ktoś dotknął w nas miejsca, w którym już jesteśmy zranieni, i dlatego reagujemy na każde słowo ze szczególną wrażliwością. Jeśli zranienie ugodziło nas w czułe miejsce, rozerwało dawną ranę. I właśnie to bardziej boli niż sama rana.

Jeśli dopuściliśmy do siebie złość, pozwala nam to lepiej ocenić, czy ten drugi człowiek świadomie chciał nas zranić, czy też dlatego tylko poczuliśmy się tak skrzywdzeni, że jego słowo dotknęło w nas chorego miejsca i otwarło dawną bliznę.

Słyszę zwłaszcza od kobiet, które w dzieciństwie były wykorzystywane seksualnie przez bliskich krewnych, że bardzo trudno jest im sprawić, by wyładowała się w nich złość. Dopóki jednak nie doznają gniewu, nie mogą obiektywnie dostrzec swego zranienia i uwolnić się od niego. Pozostają wtedy uwikłane w swoich uczuciach. Obok przepastnego bólu doznają zarazem smutku i poczucia winy. Smutek paraliżuje je, a poczuciem winy ranią same siebie. Czynią sobie wyrzuty, że ciągle chodziły do wujka, który dopuszczał się wobec nich lubieżnych czynów, że się należycie nie broniły. Zupełnie nie dostrzegają, że jako dziecko były bezsilne. Szukają w sobie udziału w winie, powiększając tym samym ranę, jaką zadał im ktoś inny. Dlatego muszą doznać gniewu. Nie powinny zbyt szybko okazywać zrozumienia dla tego kogoś. To, co on im wyrządził, było czymś szczególnie brutalnym i niewybaczalnym. Było to zranienie głębokie. Ten ktoś zranił je w miejscu szczególnie intymnym, skrzywdził je jako osoby, w ich kobiecości, w ich ludzkiej godności. Winne nie jest nigdy dziecko, które do swojej seksualności ma stosunek zupełnie naturalny; winien jest zawsze dorosły, który się czegoś takiego wobec dziecka dopuszcza. Dopiero kiedy taka kobieta wyrzuci z siebie owego człowieka, może pozwolić sobie na myśli w rodzaju: „On też był przecież zraniony. Może, kiedy był dzieckiem, tak samo stał się czyjąś ofiarą. Może nie mógł sobie poradzić ze swoją seksualnością. Może był chory, miał wewnętrzne zahamowania, był nadmiernie pobudzony seksualnie”. Wtedy może z wolna pojawić się myśl o przebaczeniu. I kiedyś serce rzeczywiście będzie mogło przebaczyć. Odsuwamy od siebie zranienie, przekazujemy je Bogu, aby On ranę uleczył.

Czwartym krokiem jest wyzwolenie się spod władzy tego drugiego. Dopóki mu nie przebaczymy, dajemy mu nad sobą władzę. Stale jeszcze bowiem jesteśmy z nim wewnętrznie związani. Może wyparliśmy już zranienie ze świadomości, jednak skoro tylko myślimy o tym kimś, wzbierają w nas uczucia rozpaczy i nienawiści, które nie są dla nas niczym dobrym. Nie wyświadczamy sobie przysługi, trwając w swojej nienawiści. Nienawiść może przez pewien czas być nawet pożądana: może nam dać siłę zdystansowania się wobec tego drugiego. Kiedy jednak w niej trwamy, poczyna nas ona zżerać. Popadamy wtedy w swoistą niewolę. Ten drugi ciągle jeszcze ma nad nami władzę. Niektórzy ludzie nigdy nie dochodzą do zdrowia, ponieważ temu, kto ich zranił, jeszcze nie przebaczyli. Niektórzy nie mogą umrzeć, ponieważ nie są zdolni przebaczyć tym, którzy ich zranili. W ich sercu tkwi jeszcze coś obcego. Przebaczenie uwalnia ich od tego zimnego kamienia, który przygniata ich serce, od trucizny, która ich wewnętrznie zatruwa. Kiedy przebaczając wyzwalamy się spod władzy drugiego człowieka i spod jego zatruwającego wpływu, wtedy sami na tym zyskujemy, wtedy przebaczenie nie jest czymś, co przekracza nasze siły, lecz wyzwoleniem i uzdrowieniem.

b) „Ojcze, przebacz im, bo...”

Podczas pewnych wielkopostnych rekolekcji zaproponowałem uczestnikom medytację na kanwie wypowiedzianych na krzyżu słów Jezusa: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23, 34). Każdy miał sobie wyobrazić kolejno trzy osoby, wobec których powinien najpierw wzbudzić w sobie ból i złość spowodowane raną, jaką mu one zadały. Potem miał wypowiedzieć do nich te słowa Jezusa i wyobrazić sobie: „Przebaczam mu tak samo, jak to uczynił Jezus na krzyżu. Bo przecież on nie wiedział, co mi uczynił”. Każdy przypomniał sobie od razu o kimś, komu jeszcze rzeczywiście nie przebaczył. Niektórzy opowiadali, że osoby, z którymi ciągle jeszcze się nie pojednali, którym dotąd jeszcze nie przebaczyli, tkwią w nich niczym nie strawiony kęs. Że są dla nich jak brzemię, które ich ciągnie w dół, jak głaz przygniatający ich duszę. Że często szukają jakiejś ucieczki, aby o tym nie myśleć, ale stale przeszkadza im to znaleźć wewnętrzny spokój. Czują, że ludzie, którym nie przebaczyli, przeszkadzają im żyć i kochać i nie pozwalają skoncentrować się w pełni na chwili bieżącej. Pewnego ojca medytacja ta skłoniła do natychmiastowego wyjazdu do domu i rozmowy z synem, z którym pozostawał w długotrwałym konflikcie, ponieważ nie mógł mu wybaczyć jego często niezrozumiałego zachowania. Relacje te uświadomiły mi, jak bardzo ciążącym na duszy problemem jest dla ludzi przebaczenie. Jeśli nawet niewiele o nim mówimy, to przecież każdy w chwilach wewnętrznej ciszy przypomina sobie cały szereg osób, którym jeszcze czegoś nie przebaczył. Są one jak brzemię, które trzeba za sobą wlec. Jeśli się od tego ciężaru nie uwolnimy przez przebaczenie, to nas on przygniata, popadamy w depresję albo reagujemy jakąś chorobą, której nie potrafimy sobie wytłumaczyć. Dlatego winni jesteśmy sobie i naszemu zdrowiu to, by co jakiś czas znaleźć wolną chwilę i zapytać samych siebie, czy istnieją jacyś ludzie, którym jeszcze nie przebaczyliśmy albo którym jeszcze nie jesteśmy w stanie przebaczyć.

Niektórym trudno było pogodzić się ze słowami Jezusa: „bo nie wiedzą, co czynią”. Buntowali się, uważając, że tamci dobrze wiedzieli, co im swymi słowami uczynili. Że czynili to z rozmysłem i świadomie godzili w ich czułe miejsce. Chcieli widzieć, że sprawia nam to ból, że jesteśmy zranieni, niezdolni do odpowiedniej reakcji. Chcieli cieszyć się tym, że nas ugodzili i że teraz będziemy się całymi dniami trapić. To pewne, że ci drudzy nie zranili nas jedynie przez przeoczenie. Często zmierzali do tego świadomie. Pomimo to jednak słowa Jezusa są mi w procesie przebaczenia pomocne. Wyobrażam sobie bowiem, że w głębi duszy oni nie wiedzą, co czynią. Są ślepi. Są tak zranieni, że po prostu nie potrafią zachowywać się inaczej. Doznają wewnętrznego przymusu ranienia innych, aby móc uwierzyć we własną siłę. Czują się tak słabi i tak skrzywdzeni, że tylko krzywdząc innych, odczuwają własną żywotność. Kiedy sobie to wyobrażam, nie mają już oni nade mną władzy. Stają się w moich oczach zranionymi dziećmi. Nie są już potworem, którego się lękam, lecz skrzywdzonym dzieckiem, dla którego czuję litość.

Niektórym pomaga, kiedy sobie powiedzą, że ci drudzy wiedzieli wprawdzie dokładnie, co czynią, ale nie uświadamiali sobie, jaką krzywdę mi wyrządzają. Byli tak zdeterminowani przez własny psychiczny przymus, że zgoła nie mogli dostrzegać mnie i mojej wewnętrznej sytuacji. Zabójcy Jezusa też przecież byli zacietrzewieni. Fanatyzm religijny tak ich zaślepiał, że widzieli w Jezusie wichrzyciela, którego koniecznie trzeba się pozbyć. Siebie zaś uważali za tych, którzy wypełniają Boże przykazanie. Podobnie może być z niejednym człowiekiem, który mnie rani. Być może sądzi, że postępuje słusznie, a nawet, że spełnia wolę Boga. Jest uwięziony w samym sobie. Słowami: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”, Jezus dystansuje się od tych ludzi, wyzwala się spod ich władzy. Nie odgrywa roli ofiary, która bierze wszystko na siebie, lecz wycofuje się w głąb siebie, gdzie nie podlega zranieniu i jest wolny. Tak więc przebaczenie jest znakiem siły, nie zaś słabości.

Niektórzy stale rozdrapują ranę, którą inni im zadali. Człowiek taki nie może pojąć, że ktoś mógł być na tyle podły, by go tak zranić. Do tego bólu dołącza się jednak często poczucie bezsilności i rezygnacji. Pławimy się wtedy w żalu nad samym sobą, z którego o własnych siłach nie możemy się wydostać. Dajemy temu drugiemu tyle władzy nad nami, że pamięć o nim ciągle na nowo nas rani. Otóż słowa Jezusa odbierają krzywdzicielowi jego władzę. On sam jest chory. Kiedy sobie to wyobrażę, mogę się od niego zdystansować. Wtedy jestem znowu całkowicie sobą. Wtedy odkrywam w sobie znowu przestrzeń, w której nikt nie może mnie zranić. Jezus był na krzyżu pomimo wszystkich cierpień w kontakcie z Ojcem. Wskazują na to Jego ostatnie słowa, zanotowane przez Łukasza: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego” (Łk 23, 46). Jezus wiedział, że jest w ręku Ojca. Był u siebie. Tam zaś, gdzie był On u siebie, ludzie nie mogli Go swoją nienawiścią i swymi zniewagami dosięgnąć. Jest w nas takie miejsce milczenia – miejsce, w którym mieszka w nas Bóg. Tam ludzie nie mogą nas zranić. Do tej wewnętrznej przestrzeni raniące słowa nie przenikają. Jesteśmy tam całkowicie u siebie i całkowicie u Boga. Schronieni w tej przestrzeni, możemy przebaczyć, pozostała ona bowiem nienaruszona. Jeśli zechcemy przebaczyć drugiemu na gruncie sfery emocjonalnej, przeważnie nam się to nie uda. Tkwi tam bowiem jeszcze raniący nóż. Dopóki zaś ten nóż w ranie tkwi, nie jesteśmy w stanie przebaczyć. Przebaczenie byłoby w takim wypadku aktem masochizmu. Rozdrapywalibyśmy tylko ranę i coraz bardziej ją powiększali. W ten sposób, kontynuując działanie tego kogoś, sami siebie byśmy ranili.

Modlitwa Jezusa jest skierowana do Ojca. Ojciec ma przebaczyć ludziom, którzy Go ranią. To również jest dla mnie pomocą w rzeczywistym przebaczeniu. Ja sam nie muszę się do niego zmuszać. Nie mówię przecież: „Tak, przebaczam ci. Już ci przebaczyłem”. Wiemy, że takie słowa często nie odpowiadają prawdzie. Są one wyrazem naszej woli, ale istnieje w nas wiele innych sfer, które nie są jeszcze zdolne przebaczyć. Dlatego wypowiadając takie słowa, trochę byśmy sami siebie oszukiwali. Prosząc natomiast Boga, aby im przebaczył, zdejmuję z siebie przymus, jakim byłaby konieczność przebaczenia przeze mnie. Zarazem modlitwa budzi również we mnie gotowość przebaczenia. Modląc się dostatecznie długo, czuję, że mój gniew przemija, że mój ból ustaje i że przebaczenie może być aktem mojej wolności. Takie przebaczenie sprawia we mnie zawsze głęboki pokój i poczucie wolności. Ten, kto mnie zranił, nie ma już nade mną władzy.

c) Okazanie przebaczenia

Kiedy drugiemu przebaczam, to czy mam mu o tym powiedzieć? Z pewnością powinienem dać mu to jakoś do zrozumienia. Może to nastąpić w ten sposób, że będę się do niego życzliwie i bez uprzedzeń odnosił i zaakceptuję go takim, jaki jest. Czy będę mówił o ranie, jaką mi zadał, czy też nie, jest sprawą roztropności. Jeśli rana ta tkwi między nami, wskazane będzie o niej powiedzieć. Muszę się jednak strzec, aby mówienie o niej i o moim przebaczeniu nie stało się oskarżeniem tego drugiego. Ktoś mi opowiadał, że jego podwładna, osoba uciążliwa, która miała z nim pewien konflikt, powiedziała do niego: „Przebaczam panu w imię Jezusa”. Słowa te mogły być wypowiedziane w całkiem uczciwej intencji, niemniej jednak sprawiają one na mnie wrażenie, jakby kobieta owa sadzała nimi swego szefa na ławie oskarżonych. Kiedy mówię do kogoś: „Przebaczam ci”, to tak, jakbym mu mówił: „Jesteś winien. Powinieneś to wiedzieć. Powinieneś to przyznać. Ale jestem tak wielkoduszny, że ci przebaczam”. Takie słowa mogą tego drugiego tylko upokorzyć i zranić. Dlatego wielu trudno jest je przyjąć. Potrzeba roztropności i subtelnego wyczucia, aby dostrzec, w jaki sposób mogę drugiemu okazać, że mu przebaczyłem. Muszę też zawsze uwzględniać jego sytuację. Powinienem wyczuć, kiedy nadszedł właściwy moment, by mu dać do zrozumienia, że mu wybaczyłem, czy też prosić jego o wybaczenie. Jeśli jest on ciągle głęboko zraniony, jeśli jego uczucia są jeszcze wzburzone, to jest jeszcze za wcześnie, by o tym mówić, i nie byłoby rzeczą rozsądną prosić go od razu o przebaczenie. Podobnie, jeśli ktoś uraził mnie w trakcie pełnej podniecenia dyskusji, nie byłoby rzeczą rozsądną od razu mu przebaczyć. Prawdopodobnie wprawiłoby go to w jeszcze większą pasję. Trzeba pozostawić emocjom czas dla uspokojenia. Wtedy mogę przyjrzeć się im bardziej obiektywnym okiem i ocenić, jaka reakcja będzie właściwa i pomoże obu stronom powrócić rozsądnie w rozmowie do sprawy. Potrzebna jest nie tylko gotowość przebaczenia, ale także discretio – dar rozróżniania stanów ducha, pozwalający poznać, kiedy i jak możemy sobie wzajemnie przebaczyć.

Niektórzy terapeuci radzą temu, kto nie potrafi przebaczyć, by sobie wyobraził, że ten drugi siedzi przed nim na krześle, a on ma teraz wypowiedzieć wszystko, co ma mu do zarzucenia. Nie powinien go przy tym zbyt pochopnie usprawiedliwiać, lecz bez ogródek dać upust swemu gniewowi. Potem jednak ma sam usiąść na krześle i wczuć się w rolę tego, który go uraził. Powinien odpowiedzieć na oskarżenie i okrzyki wściekłości i bólu. To go zmusi do spojrzenia na doznane zranienie od drugiej strony i często pomoże rzeczywiście temu drugiemu przebaczyć. Dalszą pomocą jest zwrócenie uwagi na sny z pojawiającym się w nich człowiekiem, który nas zranił. Czasami sny takie pozwalają mi się zorientować, jaki w tym zranieniu miałem udział ja sam – czy najpierw ja nie zadałem mu rany albo czy go nie sprowokowałem. Z chwilą gdy ta zamiana ról i moje sny pozwolą mi zobaczyć zranienie w innym świetle, staję się też zdolny rozmawiać z owym człowiekiem językiem, który we właściwy sposób okaże mu moje przebaczenie. Nie będę go już oskarżał, lecz poinformuję go o uczuciach, jakie wywołało we mnie jego zachowanie. Jednocześnie zasygnalizuję mu, że nie zamierzam podtrzymywać w sobie tych uraz. Wtedy on może w sposób wolny przyjąć moją gotowość przebaczenia, nie siedzi już bowiem przede mną na ławie oskarżonych. W atmosferze pełnej wolności jest w stanie zapytać sam siebie, czy jego zachowanie było rzeczywiście nieświadome, czy też zranił mnie rozmyślnie. Kiedy pozostawiam mu tę wolność, możliwe staje się pojednanie, w którym nie ma zwycięzcy i zwyciężonego, winnego i niewinnego. I tylko wtedy, gdy ten drugi będzie mógł zachować swoją godność, będzie też gotów przyjąć moje przebaczenie i wzajemnie przebaczyć mi moją cząstkę winy.

 

 

1Fragment książki, która ukaże się wkrótce w Wydawnictwie WAM, w przekładzie Juliusza Zychowicza.

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY