ŚLADY JEDNEGO ŻYCIA •
JACEK BOLEWSKI SJ
Życie stracone – dla kogo?
Dla mnie – proszę mi darować emfatyczny początek! – Andrzej Kijowski stał
się w pewnym okresie najważniejszą postacią polskiego życia literackiego. Było
to na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wielkie wrażenie
wywarła na mnie zwłaszcza powieść Dziecko przez ptaka przyniesione –
przeczytana zrazu w „Twórczości” (1966 rok), później w książce, drukowanej w
lutym 1968 roku, wydanej może w marcu... Co mnie poruszyło? Śledząc ambitne
dzieła polskich autorów spoza kręgu ściśle katolickiego, nie znajdowałem w nich
odniesienia do sfery wiary i religii. Na tym tle właśnie powieść Kijowskiego
stanowiła novum, przynajmniej dla mnie. Żywe było w niej echo
liturgicznych nabożeństw i pobożności maryjnej. Od pierwszych stron pojawia się
Panna, nie tylko jako figura w niszy na fasadzie domu, gdzie stoi „stopą
ścierając głowę węża”, lecz i w dołączonej inwokacji narratora: „Panno
uśmiechnięta, co zdobisz fasadę i wzrok przyciągasz przechodniów nabożnych,
sprzyjaj opowieści i przychylność zjednaj tych, co ją poznają!”... W dalszym
ciągu powieści Jej zjawienie się tworzy zgoła ważny element akcji! To wszystko
– wyrażone w osobliwym, stylizowanym tonie – wzruszało, zostawiało trwały ślad.
Odtąd uważnie tropiłem kolejne publikacje pisarza. Z satysfakcją zauważyłem
jego regularne pojawianie się w „Tygodniku Powszechnym” (od wiosny 1970 roku).
Odczułem to tak, jak gdyby zbliżenie się „mojego” autora do bliskiego mi już
wtedy pisma przybliżyło we mnie samym integrację literackich i religijnych
pasji, poruszających się dotąd oddzielnymi drogami. Później – gdy znalazłem się
w zakonie – ważniejsi stali się dla mnie inni, nie tylko pisarze... Do
Kijowskiego wróciłem po jego śmierci, sięgając po teksty pisane już wyraźnie
przez osobę wierzącą. Najważniejsze są pewnie Tropy, jednak one mnie
rozczarowały, ściślej – nie poruszyły, pozostawiając wrażenie retorycznej i
„laickiej” (w złym oczywiście znaczeniu!) teologii.
Po co ten osobisty wstęp? Ujemne wrażenia z ostatniej lektury sprawiły, że
przestałem interesować się pisarstwem Kijowskiego. Konsekwentnie zatem nie
zamierzałem sięgać po jego Dziennik. Ale nie byłem do końca konsekwentny
w tym sensie, że niedawno – za głosem serca – powróciłem do Dziecka przez
ptaka przyniesionego, jednej z kilku książek, które pozostały mi z okresu
przedzakonnego. Wrażenie było równie silne jak uprzednio. Gdy przeto znowu
pojawiła się pokusa, by sięgnąć do Dziennika, mimo wszystko jej uległem
i powróciłem do bliskiego mi niegdyś autora 1.
Matka i „dziecko wielu łez”
Nie muszę tłumaczyć, dlaczego w Dzienniku zainteresowało mnie
najpierw to, co daje się w nim znaleźć o Dziecku.... Wertując zapisy z
lat jego powstania i wydania, które przypadają na pierwszy tom, nie znalazłem
wiele. Szukając tytułu, natknąłem się na niego w przypisie redaktora tomu (Jana
Błońskiego) do następującego zapisu pod datą 23 VIII 1966: „Powieść skończyłem.
Było to, zdaje się, 8 sierpnia. [...] Już jest w wydawnictwie. [...] Miałem z
nią 5 lat zmartwienia, a 10 miesięcy pracy, licząc od października zeszłego
roku, i wliczając okresy zupełnego jej porzucenia”. Odnaleziony trop ułatwił
odkrycie pozostałych śladów: wcześniejszej notatki o postępach w pracy, później
– rejestru pozytywnych reakcji na publikację w „Twórczości”, poczynając od
omówienia, którego autorem był zaprzyjaźniony z Kijowskim „Janek”, czyli sam
Jan Błoński. Warto wspomnieć wymowny tytuł recenzji: Niedobre, nieczułe
dziecię... Natomiast jedyne echo publikacji książkowej odzywa się pod datą
8 III 1968 (!) w formie „ostrzeżenia” z ust partyjnej pisarki przed uleganiem
„intrygom żydowskim”. Kijowski miał usłyszeć od niej: „Pan w tym wszystkim jest
takie dziecko przez ptaka przyniesione...”
Nie wiem, co było we wspomnianej recenzji przyjaciela. Wystarcza mi
przypomnienie pełnego brzmienia początku III części Dziadów, gdzie Anioł
Stróż upomina śpiącego więźnia: „Niedobre, nieczułe dziecię! / Ziemskie matki
twej zasługi, / Prośby jej na tamtym świecie / Strzegły długo wiek twój młody /
Od pokusy i przygody”. Tak, obok dziecka – już dorosłego – wyrasta postać
umarłej matki... W Dziecku... Kijowskiego matka tytułowego bohatera-narratora
była nieobecna. Widzimy przy nim zwłaszcza „dziadka”, choć aluzje w tekście
wskazują, że „wnuk” był raczej synem starego, który z rozpaczy po stracie
jedynego syna „znalazł” sobie dziecko z innej, anonimowej kobiety. Nowe światło
na zagadkę Dziecka... pada nieoczekiwanie ze strony tekstu na początku Dziennika.
Pierwszy tom otwiera Dom i trzy jego części: „Higiena”, „Modlitwy mamy”,
„Czarny zeszyt”. Są to fragmenty większej całości, „Dziesięcioksięgu”, który
Kijowski planował w ostatnim okresie życia, za późno, by możliwe było jego
dopełnienie... Te jednoznacznie autobiograficzne relacje pozwalają stwierdzić
obróbkę, jakiej uległy wcześniej wspomnienia z dzieciństwa w Dziecku.
Wiele szczegółów się powtarza. Dziadek, ojciec matki pisarza, był w domu
istotnie centralną postacią, ponadto – wyróżniającą najwyraźniej właśnie
Andrzejka... Jednak większość tego, co przyszły pisarz zapamiętał o dziadku,
łączyła się z matką, dla której – po śmierci jej ojca – stał się najważniejszy.
Dlatego wspomnienia z dzieciństwa mówią zwłaszcza o niej. Co przeniknęło stąd
do Dziecka? Na pewno „czarny zeszyt”, zbiór obrazków z historii Polski,
w rzeczywistości prowadzony przez matkę, w powieści natomiast przypisany
zmarłemu wcześnie synowi „dziadka”. Jeszcze bardziej uderza związek z...
Maryją. Z autobiograficznej relacji wynika, że Andrzej Kijowski dołączył do
grona postaci, które – jak Mickiewicz i Miłosz – zostały w dzieciństwie
cudownie uratowane od śmierci, gdy matka poleciła dziecko Matce Bożej. Autor Domu
widział w tym znak, że „mama [...] była tylko pośredniczką macierzyństwa
właściwego, którego moc i łaska zadecydowały o tym, że żyję”. Była pośredniczką
nie tylko czegoś, ale czyjąś, o czym przypominał wiszący naprzeciw łóżka „obraz
Matki właściwej” („Higiena”). A zatem, nieobecność matki w Dziecku to
nie wszystko, skoro jej miejsce zajmuje Panna, zarazem Matka...
Wyjaśnienie pojawia się w końcowym tomie Dziennika; skupiam się na
nim, rzuca bowiem najpełniejsze światło na drogę życia Kijowskiego. Zaczyna się
zapisaną w dniu 10 I 1978 uwagą: „Należę do tych, którzy krążą wokół Kościoła,
nie mogąc zdecydować się ani na wejście, ani na odstąpienie”. To jakby
podsumowanie dwóch wcześniejszych tomów, ostatni bowiem przynosi wreszcie
decyzję. Najpierw uderza wzmianka o matce w dniu jej imienin (Wandy – 23 VI
1978). Wspomnienie zmarłej nie wzbudza „uczuć [...] żadnych – poza, oczywiście,
uczuciem winy” za „wszystkie brutalności i zaniedbania”, jakich syn dopuścił
się wobec niej za życia i po śmierci: „Wiem, czego chciałaby ode mnie: mszy
świętej w rocznicę śmierci, czy właśnie w imieniny, a tego nie robię”.
Przełomem był wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Pierwsza wzmianka o nim
w Dzienniku pojawia się dopiero 28 X 1978, gdy piszący przebywał w
Kolonii: „Papież. Jeszcze nie mogę ochłonąć po tym, co się stało w dniu 16
października”. Wtedy także zapisał sen, znamienny, znany jeszcze przed wydaniem
Dziennika z innych publikacji. Przypomnę tylko: śpiący wprowadza papieża
do bazyliki, obaj są dziećmi przybranymi (przebranymi!) w szaty liturgiczne.
Początkowe przerażenie śpiącego, świadomego niedopuszczalnej uzurpacji,
ustąpiło pod wpływem towarzysza doznaniu „spokoju i radości: jakbym coś
niezmiernie ważnego pojął”. I poza snem dodał: „Coś się zamknęło, coś się otwarło”.
Tak, utożsamienie z papieżem, uderzające we śnie, przenika zarówno
wcześniejsze wspomnienia Kijowskiego związane z Wojtyłą, jak i późniejsze
spotkania. Gdy wspomina jego kazania z czasu wikariatu przy kościele św.
Floriana, pamięta: „miałem wrażenie, że mówię sam do siebie – tzn. objawiła się
we mnie samym inteligencja, której eksplozji mogłem się spodziewać [...],
chociaż przewyższała o wiele tę, jakiej dotąd dałem wyraz”. Młody wikary
wskazał mu możliwość innej, pogłębionej wiary. Jednak nie doszło do osobistego
spotkania, bo kiedy mijali się na ulicy: „Patrzył na mnie, zatrzymał się
prawie, obejrzał, czekał na ukłon, na znak z mojej strony. Przeszedłem dalej,
udając zupełną obojętność”. Odnowione po latach wspomnienie odblokowało inne,
mnożące się odtąd w Dzienniku. Skupiam się znowu na tropie związanym z
matką. Pobożność, którą przekazała dziecku, była chora, podszyta poczuciem
winy, później rosnącą manią. Syn ulegał jej długo, fascynowała go niewątpliwie
kościelna liturgia, w końcu jednak odrzucił religię, szukając uwolnienia od
matki i domu, coraz bardziej obciążonego jej chorobą. Na ten właśnie czas
przypadło również odrzucenie wikarego Wojtyły. Młody Kijowski wiedział, że był
on spowiednikiem jego chorej matki, która zresztą sama nakłaniała syna, by
także do niego się zbliżył. A więc to matka, wtedy jeszcze żywa, stała w tle
nieudanego spotkania.
Bardziej tajemniczy jest udział matki – wiele lat po jej śmierci – w innym,
udanym spotkaniu. Podczas audiencji w Rzymie (13 III 1980) dla realizatorów
filmu o Papieżu (Z dalekiego kraju), do którego Kijowski napisał (z
pomocą J. J. Szczepańskiego) scenariusz, doszło w końcu do krótkiej wymiany
zdań. Najpierw autor poprosił o różaniec, a reszta została tak odnotowana:
„Powiedział: straciłem pana z oczu. Pamiętam mamę, ojca, brata, no i pana,
takiego studenta... A potem – powiedziałem tylko: przeniosłem się do
Warszawy... Potem – powiedział – czytywałem Pana w ‘Tygodniku’. Zawsze
czytałem...”. Uzupełnił to Kijowski w liście do ks. A. Bardeckiego, który
pośredniczył w organizacji spotkania. Pisarz pragnął mu wyjaśnić, o czym myślał
w czasie Mszy z Papieżem przed audiencją: „A ściślej mówiąc, głowę miałem
zupełnie pustą, tylko przez cały czas widziałem przed sobą moją Matkę, którą
Papież wspomniał na końcu. Ale już nie umiałem nic więcej powiedzieć”. A chciał
powiedzieć i to, co zdradza właśnie w liście: „...znam jego rozmowę na mój
temat z moją Matką, której był ostatnim spowiednikiem. Przyszła kiedyś od
spowiedzi i spytała mnie, co to znaczy ‘dziecko wielu łez’. Odpowiedziałem, że
nie wiem, bo wtedy nie wiedziałem. Ksiądz Wojtyła powiedział jej przy
spowiedzi: obserwowałem pani syna i pomyślałem sobie, że to jest dziecko wielu
łez. Dopiero teraz niedawno, czytając Wyznania św. Augustyna, znalazłem
to powiedzenie. To powiedział św. Ambroży Monice, kiedy ona się skarżyła na to,
że syn zszedł na złe drogi...”
Matczyne prośby, zwłaszcza „na tamtym świecie”, na pewno chroniły „niedobre,
nieczułe dziecię”... Jednak ono potrzebowało wielu jej łez i jeszcze więcej
czasu, by w końcu docenić dobro, które zawdzięcza Matce. Dopiero 27 lat po jej
śmierci w Dzienniku Kijowskiego pojawiają się wzmianki o budzącej się
dla niej wdzięczności z powracającą miłością (23 VI i 29 XI 1979). Wśród
odkrytych dzięki niej wartości wymienia m.in. „powołanie”, dodając: „Pouczyła
mnie o tym przez to, że mi swoje życie przedstawiła jako powołanie
niespełnione, jako powołanie zdradzone. I przekonywała mnie – starała się
przekazać mi jako główne przykazanie to, abym był wierny mojemu powołaniu. Czy je
trafnie odczytałem? Dzisiaj myślę, że tak”. A wcześniej? Matka myślała najpierw
o powołaniu zakonnym, które we własnym mniemaniu „zdradziła” ze względu na
małżeństwo. Kijowski pisze o tym więcej w Domu... Wcześniejsze tomy Dziennika
zdradzają także jego własne wątpliwości co do wyboru małżeństwa. W końcu
jednak, o czym świadczy powyższy zapis i kontekst, jest pewien, że jego
powołanie miało się zrealizować w rodzinie. Tak, ale najgłębiej utożsamiał się
z powołaniem pisarza.
Spełnienie życia
Dotykamy kolejnego wymiaru życia Kijowskiego. Literatura nie przyniosła
pisarzowi spełnienia. Wiedział o tym, co jego Dziennik aż nadto
poświadcza... Prócz „zwykłych” u twórców narzekań na trudności z pisaniem w
okresach „posuchy”, pojawiają się u Kijowskiego głębsze wątpliwości. Nie wątpi,
że pisanie było dla niego rodzajem autoterapii w opłakanej sytuacji domowej.
Ale po latach ubolewa nad ułomnością zastosowanego lekarstwa: „Zamiast z mojej
sytuacji wyciągnąć profit moralny i metafizyczny, zamiast pojąć ją jako dar, jako
najgłębsze wtajemniczenie w istotę miłości i cierpienia... zabrałem się do jej
klasowej, dialektycznej analizy”. Dodaje: „Wszystko było fałszywe. Bo w gruncie
rzeczy myślałem o tym, ażeby przez literaturę zmienić swój status życiowy, nie
o tym, aby się ‘wypowiedzieć’, czy o tym, aby dojść do jakiejś tam prawdy.
Literaturę potraktowałem jako rodzaj kariery” (7 XI 1980). Tak udaremnił
również ostatnie głębokie przeżycie religijne swojej młodości. Krótko wspomniał
o tym w drugim tomie Dziennika, gdy 9 XII 1977 notował: „Rok 1950 –
grudzień – moja choroba, pobyt w szpitalu, wzruszenie, jakie tam przeżyłem z
powodu sceny z wyśmiewanym chorym matołem – to był ostatni moment, kiedy mogłem
był jeszcze zgłosić się do czerwonego domu pod Wawelem”, czyli – jak uzupełnia
przypis – do krakowskiego seminarium duchownego! Gdy jeszcze raz powrócił do
przeżycia sprzed lat, nie myślał już o powołaniu kapłańskim, ale dojrzał istotę
swojej zdrady. Podczas owej choroby doznał bowiem „najczystszego przeżycia
miłości do obcego, chorego, bezradnego, wydrwionego człowieka”. Wtedy, w
obliczu wyśmiewanego przez innych chorych nieszczęśnika, dana mu była „myśl
jasna i czysta: to o niego chodzi, to za niego dał się ukrzyżować Jezus. To
jest ten, któremu nikt nie potrafi wymierzyć sprawiedliwości, ten, który
uczestniczy tylko w czystej miłości Boga” (3 VII 1984). Nazajutrz uzupełnił:
kilka następnych dni w owym szpitalu przeżył „w nastroju uniesienia i
olśnienia. Nie wiedziałem dobrze, co to olśnienie znaczy, jak je sobie w
słowach przepowiedzieć; wiedziałem na pewno, że w praktyce oznacza to dla mnie
powrót do praktyk religijnych, z którymi od jakichś dwóch lat zerwałem.
Niestety, bardzo prędko, zbyt prędko zacząłem się zastanawiać nad tym, jak to
doświadczenie przełożyć na formy literackie [...] No, i zostałem przy
literaturze, która mnie nudziła, męczyła i nigdy nie dała radości” (4 VII
1984).
Wspomnienie powróciło po latach w okresie kolejnego pobytu w szpitalu, rok
przed śmiercią. Przeczuwając jej bliskość, Kijowski wspomina swych najbliższych
umarłych – ojca, matkę. W tym właśnie momencie wydobywa się z niego
najszczersze, może najboleśniejsze w całym Dzienniku wyznanie –
przyznanie się do tego, że jego „brutalne słowa” do chorej: „trujesz nam
życie”, zostały wypowiedziane z „ukrytym, dawno pielęgnowanym zamiarem zabicia
jej...”, osiągając efekt, skoro skłoniło to matkę do zażycia „ostatniej,
fatalnej dawki” środków nasennych i przeciwbólowych... Ale bolesne
doświadczenie jest obecnie pełne głębszego sensu: „Mówię o tym wszystkim spokojnie,
bo mi Bóg grzechy przebaczył, a tym spokojniej teraz, kiedy mi zesłał fizyczne
i moralne cierpienia na pokutę doczesną, na zapłatę doraźną. Spokojnie zbliżam
się teraz do Boga, do ołtarza Bożego, bo mam ręce pełne ofiary łez i krwi” (2
VII 1984).
Wyznanie wskazuje, że wiara wciela się w jego życiu coraz pełniej, objawia
rosnące zjednoczenie z Jezusem, wcielonym Bogiem. To już do końca go
podtrzymuje, pozwala pogodzić się z ograniczonymi, ciągle malejącymi
możliwościami działania. Wysiłek utrzymania się przy życiu do końca był – w
świetle świadectwa Dziennika – ostatnim dziełem pisarza. Nie poddawał
się cierpieniu, oddawał siebie Bogu. Z myślą o nie skończonym dziele pisarskim,
zanotował w ostatnim roku: „Nigdy nie napiszę ‘księgi’, ale mogę ją złożyć z
różnych okruchów i mogę pracować nad jej kompletowaniem” (7 XI 1984). Okruchy,
jakie zdążył zebrać przed śmiercią, jednak nie wystarczyły. Spełniło się jego
wcześniejsze przeczucie: „pełnia mojego czasu, moich uzdolnień i moich radości
nie jest z tego świata – czy też jest tu i teraz nie do zrealizowania.
Mam może wygórowane przeczucie owej pełni; może właśnie przeczucie właściwe”.
Więcej, uzasadnia to przeczucie w świetle Wcielenia Boga, którego miłość
wszystko wypełnia: „To Chrystus dowartościowuje każdą miłość niepełną i
niepewną” (po 24 XII 1980).
Pisarz i dziecko
Co jeszcze pozostaje do spełnienia? Powyższa refleksja w obliczu Bożego
Narodzenia przybliża – może nie do końca świadomie – do tajemnicy Bożego
Dziecka. Pisarz uświadamiał sobie, jak widzieliśmy, że długo krążył „wokół
Kościoła, nie mogąc zdecydować się ani na wejście, ani na odstąpienie”. Jeszcze
bardziej można to stwierdzić o jego krążeniu wokół dzieciństwa. Swoją wielką
religijność owego czasu później oceniał krytycznie jako zarażoną chorą
pobożnością matki. Przyznawał zarazem, że dla literatury, która stała się dla
niego „czynnością zastępczą”, nigdy nie znalazł „tego serca, które miałem
kiedyś dla liturgii i teologii” (po 7 XI 1980). Tylko jako dziecko umiał się
oddać w pełni swej pasji. Jednak pasja to więcej aniżeli namiętność – obejmuje
także cierpienie. Trudne doświadczenie wiązało się z Matką. Dziecko
przyniesione przez ptaka stanowiło pierwszy literacki ślad innej Matki, do
której zwracał się nie tylko narrator, owo dziecko bez obecności matczynej, ale
i pisarz.
Wspomnienie własnego dzieciństwa tak obciążało powrót pisarza do Boga, że
bronił się przed pojmowaniem nawrócenia jako przyjęcia wiary dziecka. Pierwsze
ślady refleksji w tym kierunku (26 X 1967) prowadzą później do rozróżnienia,
które ma tłumaczyć jego „wahanie przed kościołem Wizytek”, a zatem przed
wejściem do konkretnego warszawskiego kościoła, przypuszczalnie z myślą o
sakramencie pojednania – spowiedzi. Widzi trudności: „Chcę wrócić do wiary
dziecinnej, nie będąc dzieckiem. Wiara nie jest powrotem do dzieciństwa, ale
zdobyciem pełnej dojrzałości – osiągnięciem konsekwencji absolutnej. Mylne
ślady w Ewangeliach co do dzieciństwa jako stanu doskonałości” (11 VI 1968).
Tak, „niedobre, nieczułe dziecię” nie wyobraża sobie wiary dziecięcej, różnej
od dziecinnej postawy w początkach ludzkiego życia. Słusznie szuka
rozróżnienia, trudno mu jednak otworzyć się na postawę dziecka Bożego. Pomógł
mu – jak widzieliśmy – Papież, bo dzięki niemu Kijowski potrafił nie tylko
pojednać się z Matką, lecz i pojąć siebie jako „dziecko wielu łez”. A wtedy
pojął również, o co chodziło wielkiemu Prymasowi Tysiąclecia, którego wcześniej
odrzucał.
Pod świeżym wrażeniem śmierci kardynała Wyszyńskiego pisarz notował w Dzienniku:
„Więcej nas przyszło pożegnać go, niż przychodziło witać” (31 V 1981). Jego
refleksja weszła później do Tropów. A w notatkach Dziennika
znajdujemy również uwagę: „Kardynał ustanowił w sercu polskim (a raczej wykrył
i umiejscowił) stały punkt – mocny i niezmienny. I nadał mu imię Maryi. Nadał
mu postać i twarz czarnej Matki” (29 V 1981). Później scharakteryzował postawę
wielkiego Prymasa najkrócej, najpełniej: „Mąż stanu – dziecko, który wygrał z
bandytami” (20 VIII 1982). Czy Kijowski pojmował teraz, że wiara dziecka Bożego
nie jest dziecinna, lecz oznacza największą moc, płynącą z oddania, pełnego
zawierzenia siebie – Bogu? Przeczuwał to, gdy w ostatnim roku życia wyznawał:
„Byłem szczęśliwy tylko wtedy, gdy dałem z siebie wszystko, nic nie żądając w
zamian. Ale niewiele było takich chwil” (10 IX 1984). Literatura, w której
usiłował otworzyć się na swoje dzieciństwo, nie dała mu spełnienia. Znalazł je
w oddaniu życia Bogu – w postawie Jego dziecka. Odnalazł siebie w Jezusie
Chrystusie, który nie tylko „dowartościował” jego „niepełną i niepewną” miłość,
ale dopełnił. Obiecał bowiem: „kto straci swe życie dla Mnie i Ewangelii,
zachowa je” (Mk 8, 35).
1 W dalszych
rozważaniach odwołuję się do: A. Kijowski,
Dziennik 1955-1969 (tom pierwszy), 1970-1977 (tom drugi), 1978-1985 (tom
trzeci), wybór i opr. K. Kijowska i J. Błoński, Wydawnictwo Literackie, Kraków
1998, 1999.
|