SZKOŁY DUCHOWOŚCI •
DOROTHY DAY
List do agnostyka 1
Dorothy Day (1887-1980) była założycielką, wraz z Peterem Maurinem,
ruchu Catholic Worker w Stanach Zjednoczonych. Pracując społecznie
w środowisku imigrantów z Lower East Side, ubogiej dzielnicy Nowego Jorku,
otworzyła schronisko dla bezdomnych, w którym można było otrzymać darmowy
posiłek i odzież. W tym samym czasie została matką, przeżyła nawrócenie i
przyjęła chrzest w Kościele katolickim. Jej późniejsze życie było naznaczone
stałą adoracją Eucharystii.
Związana z organizacjami działającymi na rzecz praw człowieka, sprawiedliwości
społecznej i zwalczającymi stosowanie przemocy, kilkakrotnie trafiła do
więzienia za udział w demonstracjach. Była utalentowaną pisarką. Jej
autobiografia The Long Loneliness (Samotność) trafiła do kanonu
literatury amerykańskiej. W latach 1932-36 współpracowała z jezuickim
tygodnikiem „America”, w którym publikowała artykuły na tematy społeczne i
religijne. Poniższy List do angostyka (4 sierpnia 1934) jest jednym z
ostatnich, jakie ukazały się w tym piśmie.
Czytając autobiografię świętej Teresy przypomniałam sobie o twoich
zastrzeżeniach wobec religii. Traktujesz religię jak coś chorobliwego. W twoim
wypadku jest to chyba całkiem zrozumiałe. Podobne odczucia towarzyszą przecież
wielu współczesnym. Ale pomyśl: jeśli nawet tacy ludzie jak święta Teresa,
którzy pociągani szczerą chęcią szukania Boga codziennie spędzali wiele godzin
na modlitwie i na duchowych lekturach i miewali mimo to rozmaite wątpliwości i
pytania, to o ileż łatwiej podobne odczucia mogą towarzyszyć tym, którzy
sprawami wiary prawie wcale się nie zajmują.
Wiesz dobrze, co myślą o religii moi znajomi. Są przekonani, że religia to
świadoma ucieczka od życia. My, katolicy, dobrze wiemy, że wcale tak nie jest.
Wiemy to nie na podstawie mądrości tego świata, ale mocą wiedzy nadprzyrodzonej.
Wiemy, że Bóg istnieje, i kochamy Go z całego serca i ze wszystkich sił.
Święta Teresa pisze, że przez dwadzieścia lat walczyła ze sobą, aby uniknąć
okazji do grzechu. Żeby to dobrze zrozumieć, trzeba ustalić, co miała na myśli,
mówiąc „grzech”, i poznać bliżej jej sytuację.
Wstąpiła do klasztoru Karmelitanek w osiemnastym roku życia. Był to wielki
klasztor. Mniszek było tak wiele, że wręcz trudno im było się wyżywić. Zgodnie
z ówczesnym zwyczajem wysyłano wtedy do klasztorów niezamężne córki, wdowy i kobiety,
które pragnęły oderwać się od tego świata. Nie zawsze jednak było to możliwe do
końca. W klasztorze pojawiało się mnóstwo gości. Święta Teresa pisze, że jednym
z powodów, dla których zjawiali się oni tak często, była chęć dostarczenia
siostrom czegoś do jedzenia. Z kolei siostry przyjmowały gości bardzo chętnie,
bo w klasztorze rzeczywiście panował w jakimś sensie głód, więc każdy radził
sobie jak mógł. Kiedy później święta Teresa zakładała klasztory dla swoich
zreformowanych karmelitanek, bardzo dbała o to, żeby zakonnicom nie brakło tam
niczego, co naprawdę niezbędne.
Święta Teresa od chwili wstąpienia do klasztoru zdawała sobie sprawę, że
prowadzi życie dalekie od ideału. Pragnęła całkowicie oddać się Bogu. Chciała,
żeby Bóg był celem wszystkiego co robi, każdego jej słowa. Z drugiej strony,
była osobą o wesołym usposobieniu. Do klasztornej furty zgłosiła się w
jaskrawoczerwonej sukni. Była pełna życia. Chciała żyć tą pełnią. Ale te same
cechy charakteru, które skłaniały ją do miłowania Boga, wiodły ją również ku
bliźnim. Darzyła ich hojną miłością, interesowała się nimi i wiele czasu
spędzała z nimi na rozmowach.
Ale im bardziej angażowała się w sprawy innych, im bardziej się do nich
garnęła, tym bardziej oddalała się od Boga.
Pisze, że lekceważyła wtedy grzechy lekkie i że nie unikała okazji do takich
grzechów. Odczuła więc w końcu, że jest grzeszna – wzmianki o tym często
pojawiają się w jej autobiografii. Nie chodzi tu oczywiście o nic gorszącego, w
każdym razie nie o to, że damy z klasztoru przyjmowały jakichś niestosownych
gości, albo że jadły i piły ponad miarę (jak to czasem zarzucano mnichom), albo
że zajmowały się plotkami i obmową.
Święta Teresa po prostu nosiła w sobie wielkie pragnienie doskonałości i
dlatego każda próżna rozmowa (nawet najbardziej niewinna próżna rozmowa)
wydawała się jej czasem świadomie wykradzionym Panu Bogu. Doskonale wiedziała,
czego chce – wiedziała, że na pewno może żyć lepiej, więc teraz przyszło jej
stoczyć prawdziwy bój, żeby to osiągnąć.
W ósmym rozdziale autobiografii tak o tym pisze: „Rzecz pewna, że taka była
niepowstrzymana siła z jaką diabeł czy też zła natura moja odciągały mię od
rozmyślania i taka mną ciężkość owładała w chwili przestąpienia progu kaplicy,
że potrzeba mi było wezwać na pomoc wszystką odwagę swoją – którą powiadają, że
mam niemałą i Bóg mi ją dał dużo większą nad zwykłą siłę kobiecą, jak się to w
różnych zdarzeniach okazało, tylko że na złe jej użyłam...” 2.
Teresa pisze, że w czasie modlitwy często zerkała na klepsydrę, że nękały ją
rozproszenia i że z tego powodu musiała stale zmuszać się do modlitwy i do
czytania duchowego. Te boje ciągnęły się przez dwadzieścia lat!
„Pragnęłam żyć – pisze – bo dobrze to rozumiałam, że nie żyłam, tylko raczej
szamotałam się w cieniu śmierci, a nie było nikogo, kto by mi dał życie. Ten,
który mógł mi je dać, słusznie odmawiał mi swej pomocy...” 3.
Kiedy piszesz mi o chorobliwej religijności, to czy nie o taki właśnie stan
chodzi?
Skoro święta Teresa, przy całej swej mądrości, umiejętności rozeznawania i
działaniu łaski, podejmowała duchową walkę, a nawet czuła, że zmaga się z
cieniem śmierci, to jakże ten, kto prawie nic nie wie o religii, nie miałby
czuć się zakłopotany tym, co widzi we własnej duszy?
Cień śmierci, o którym mówi Teresa, to nic innego jak jej ówczesne życie –
życie pozbawione celu, nieuporządkowane i ciągle zwrócone ku temu, co mniej
ważne i co dalekie od doskonałości, której przecież tak pożądała. Nasza ludzka
natura usiłuje nas przekonać, że nasze życie modlitewne umarło i że było
ucieczką od prawdziwego życia.
Wiem coś o tym, bo sama jestem konwertytką. Wiele razy uciekałam przed samą
myślą o Bogu, a tym bardziej przed perspektywą powierzenia Mu własnego życia.
Wiem, czym jest niepokój, czym jest znużenie i duchowa ociężałość, jaka
rodzi się w duszy wraz z poczuciem bycia opuszczonym przez Boga.
Zupełnie nie wyobrażam sobie, żeby człowiek mógł wytrwale szukać Boga bez
pomocy Kościoła, bez dobrych rad spowiednika, a zarazem bez dostępu do
doświadczeń, jakie stały się udziałem wcześniejszych pokoleń.
Ty zaś nie pojmujesz najzupełniej podstawowego faktu, że naszym początkiem i
celem jest Bóg. Z chwilą gdy człowiek to przyjmie, walka w połowie jest już
wygrana. Jeśli jednak chcemy naprawdę czynić postępy w tej walce, a nie
poprzestawać jedynie na spełnianiu obowiązków czy na byle jakiej cnocie, na
jakimś tam „radzeniu sobie”, musimy uznać za wielki zaszczyt to, że sam Bóg
udzielił nam pragnienia służenia Mu oraz całkowitego poświęcenia się właśnie
Jemu.
Ale ty nie jesteś w stanie ani tego pojąć, ani w to uwierzyć. Jak dotąd,
ilekroć zaczynasz myśleć o sprawach religii, tylekroć od niej uciekasz z
niechęcią.
Jesteś bardzo młody, masz zaledwie 21 lat, i tak naprawdę nie odczułeś
jeszcze potrzeby, pragnienia Boga.
Nigdy dotąd nie ogarnął cię taki stan ducha i takie cierpienie, które
sprawiłoby, że musiałbyś zwrócić się ku Temu, którego nie znasz, i zawołać:
„Boże, pomóż mi!” A jeśli nawet zdarzyło ci się tak wołać, to zaraz potem
zawstydziłeś się swoich słów, bo wydało ci się, że wołać do Boga, którego się
nie zna, to rodzaj tchórzostwa.
Ja sama taką właśnie rozpacz odczułam, kiedy przyszło mi kiedyś spędzić w
więzieniu 15 dni (za udział w demonstracji na rzecz praw więźniów
politycznych). Mogłam wtedy kontemplować nędzę ludzkiego losu, nędzę, która nie
zniknie, nawet jeśli sprawiedliwość społeczna stanie się faktem, a utopia
Tomasza Morusa się ziści. Nie można bowiem przemierzać tam i z powrotem ciasnej
celi ani też patrzeć i patrzeć na promyk światła, który wolno (ach, jak wolno)
przesuwa się po ścianie, i nie dojść przy tym do wniosku, że dopóki nie odmieni
się własnego serca, dopóty szczęście pozostanie czymś nieosiągalnym.
Po drugie, nigdy dotąd nie doświadczyłeś, jak ogarnia cię uniesienie,
poczucie wdzięczności i radość, która niegdyś kazała psalmiście zawołać: „Moje
serce i ciało radośnie wołają do Boga żywego” (Ps 84, 3).
Święty Jan od Krzyża żył w tym samym czasie co święta Teresa i był jej
dobrym przyjacielem. W pewnym miejscu pisał o różnych stopniach modlitwy.
Pierwszy z nich to modlitwa oczyszczenia. Święty Jan wyjaśnia, że towarzyszy
jej radość i tęsknota do Boga, radość tak słodka, że nawet samo jej wspomnienie
przynagla nas jak ostroga, aczkolwiek nasze niedoskonałości nadal pozostają
przyczyną naszych cierpień i utrapień. Nie możemy jednak zniechęcać się stałą
walką o życie duchowe ani też spodziewać się, że modlitwa stanie się czymś
łatwym.
Święty Jan pomaga nam zrozumieć uczucie niechęci czy nawet odrazy do
religii. Ów stan letargu pojawia się wraz ze świadomością potrzeby stałej
wewnętrznej walki, która zapewne będzie trwać aż do śmierci, a nam często
wydaje się, że bezmyślne pogaństwo łatwo nas od tej walki wybawi.
Nie masz pojęcia, jak długo mnie samej przyszło walczyć. Zwracałam się do
Boga, a potem odwracałam się od Niego i tak kilka razy z rzędu. Byłam
zniechęcona i wydawało mi się, że wiara jest czymś chorobliwym.
Ale to jest właśnie walka ducha z ciałem. To jest walka człowieka
naturalnego z tym, co w nim samym jest pierwiastkiem Bożym. (Napiszę ci kiedyś
o biblijnym ciele i duchu, o tym, co zmysłowe, i o tym, co duchowe, ponieważ
najprawdopodobniej masz błędne wyobrażenia na temat tego, co Karl Adam nazwał
kiedyś „typowo chrześcijańską antytezą”).
Mogę łatwo zrozumieć twoją niechęć i to, że niezależnie od tego, jak często
odwodzi cię ona od wiary, równie często czujesz się ku wierze pociągany. Obyś
tylko mógł zdobyć się na intelektualną uczciwość i uznać zasady, które tym
wszystkim rządzą!
Istnieje przecież „zasada życia”, w myśl której każdy wybiera życie, a nie
śmierć. Łatwo nią żyć, jeśli tylko pójdziemy za radą świętej Teresy, świętego
Franciszka Salezego, de Caussade czy ojca Daniela Considine’a [brytyjskiego
jezuity żyjącego w latach 1849-1922, autora esejów o życiu chrześcijańskim –
red.]. Przywołuję tutaj ich imiona, bo wszyscy oni bardzo mi pomogli w
ostatnich latach.
Święta Teresa nauczyła mnie, czym jest niepokój duszy. Święty Franciszek dał
mi do zrozumienia, że nie powinnam byle jak traktować samej siebie. De Caussade
uprzytomnił mi, że trzeba porzucić siebie dla Opatrzności Bożej. A ojciec
Considine nauczył mnie, żebym miała więcej wiary w Boga, dobrego Ojca, który
jest nieporównanie hojniejszy niż wszyscy ziemscy ojcowie, który przebacza nam
wszystkie nasze grzechy, nawet te największe, i który nigdy nie poda nam
kamienia, jeśli prosimy Go o chleb.
Mówi się, że dusza ludzka potrzebuje ćwiczenia, tak jak potrzebuje go ciało,
bo w przeciwnym razie nigdy nie będzie silna ani zdrowa. Jeśli naszej duszy
brak tego zdrowia, to znaczy, że choruje. Ćwiczeniem duszy jest modlitwa, tak
jak gimnastyka jest ćwiczeniem dla ciała. Nasza intelektualna pycha oraz
wrodzona, dziecinna arogancja sprawiają, że doprawdy trudno nam praktykować
modlitwę.
Ty sam podporządkowałeś się raczej dogmatom komunizmu, autorytet Marksa i
Lenina uznałeś za swój, przyswoiłeś sobie także filozofię komunizmu i dobrze
wiesz, że jest to „wymagająca nauka”, bo najprawdopodobniej przyjdzie ci z jej
powodu znosić jakieś przykrości czy nawet „prześladowanie”.
Bardzo możliwe, że główny twój problem polega na tym, iż chrześcijaństwo
wydaje ci się zbyt łatwe. Wydaje ci się mianowicie, że wystarczy je
zaakceptować, i przeciwko czemuś takiemu się buntujesz. Ale ten bunt, niestety,
pozbawia twoją duszę życia i wtedy przed oczyma pozostaje ci już tylko religia,
a ta kojarzy ci się z czymś chorobliwym.
Tłumaczył K.M.
1 „America”
17 IV 1999, s. 6-8.
2 Św. Teresa od Jezusa, Dzieła, Kraków
1962, s. 130.
3 Tamże, s. 133.
|