ŻYCIE DUCHOWE  •  WIOSNA 2000 

DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •


 

DARIUSZ KOWALCZYK SJ

Czy i jak oczekiwać końca świata

 


 

 

Na końcu Apokalipsy, ostatniej księgi Biblii, znajdujemy wezwanie: „Przyjdź (Marana tha), Panie Jezu”. Co znaczą te słowa? Otóż chrześcijanie czasów apostolskich oczekiwali z ufnością na rychłe, powtórne przyjście Chrystusa, czyli na... koniec świata. Wypatrywali – niekiedy z niecierpliwością – wielkiej Paruzji, ostatecznego tryumfu Boga. W Liście świętego Jakuba Apostoła czytamy: „...bądźcie cierpliwi i umacniajcie serca wasze, bo przyjście Pana jest już bliskie” (Jk 5, 8). Niektórzy jednak dawali się ponieść emocjom, porzucali codzienne obowiązki i trwali w pseudomistycznym odrętwieniu. Dlatego święty Paweł napominał: „Zachęcam was jedynie, bracia, abyście coraz bardziej się doskonalili i starali zachować spokój, spełniać własne obowiązki i pracować własnymi rękami, jak to wam nakazaliśmy” (1 Tes 4, 11). Wydaje się, że sam Apostoł oczekiwał bliskiego nastania Paruzji, a przynajmniej wyrażał chęć doczekania tego dnia: „...Pan zstąpi z nieba na hasło i na głos archanioła, i na dźwięk trąby Bożej, a zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi. Potem my, żywi i pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób zawsze będziemy z Panem. Przeto wzajemnie się pocieszajcie tymi słowami!” (1 Tes 4, 16-18). W każdym razie perspektywa powtórnego przyjścia Chrystusa była czymś umacniającym i budzącym radość. Dzisiaj natomiast, po dwóch tysiącach lat, nie tylko nie oczekujemy Paruzji, ale myśl o niej napawa nas przerażeniem... Może zatem warto – u progu trzeciego tysiąclecia – podjąć refleksję nad chrześcijańską nadzieją i eschatologicznym rysem wspólnoty Kościoła.

Pocieszajmy się Apokalipsą!

Słowo „apokalipsa” kojarzy się zazwyczaj z wielką, globalną katastrofą. Wielu chrześcijanom wydaje się, że Apokalipsa świętego Jana to księga mówiąca o budzących grozę wydarzeniach, o straszliwym końcu świata, tak że każdemu pokoleniu pozostaje jedynie modlić się, aby mogło tego uniknąć. Tymczasem słowo „apokalipsa” pochodzi „z języka greckiego, w którym apokalypsis to tyle co ‘objawienie’, a mówiąc dokładniej – ‘odsłonięcie’: odsłonięcie zakrytej przed oczami ludzkimi tajemnicy. Terminem tym określamy odrębny gatunek literacki, który narodził się w Biblii (a także na jej marginesie) na przełomie III i II wieku przed Chr. [...] Apokalipsa to wezwanie nie do rozpaczy, ale do nadziei” 1.

Adresatami Apokalipsy świętego Jana, pisanej prawdopodobnie w kilku etapach na przełomie I i II wieku, byli chrześcijanie Azji Mniejszej, narażeni od początku na prześladowania ze strony Żydów i pogan. O prześladowaniach tak pisał pod koniec II wieku Tertulian: „Sprawdźcie wasze roczniki, a zobaczycie, że Neron pierwszy użył cesarskiego miecza przeciw naszej sekcie [...] Później te same usiłowania podjął Domicjan, pół-Neron, jeśli chodzi o okrucieństwo. Nasi prześladowcy? Przecież to byli ludzie niesprawiedliwi, bezbożni, nikczemni, których wy sami macie zwyczaj potępiać” 2. W tej sytuacji wyznawcom Chrystusa potrzeba było słów otuchy i umocnienia. Apokalipsa świętego Jana została napisana właśnie w tym celu. „Nie bójcie się! Nie traćcie nadziei! Prześladowania musiały przyjść, ale Bóg w ostateczności zwycięży, a wy dostąpicie zbawienia” – oto główne przesłanie ostatniej księgi Nowego Testamentu.

Symboliczne opisy końca świata nie budziły w pierwszych chrześcijanach lęku, lecz – wręcz przeciwnie – umacniały wiarę w zwycięstwo Chrystusowego Kościoła nad siłami zła i ciemności. Dzieje świata nie zmierzają bowiem – jak uczy nas Apokalipsa – ku globalnej katastrofie, ale ku pełnej miłości wspólnocie Boga z ludźmi: „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową [...]. I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: ‘Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi i będą oni Jego ludem, a On będzie BOGIEM Z NIMI. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie [...], bo pierwsze rzeczy przeminęły’„ (Ap 21, 1. 3-4). Czyż słowa te nie budzą zaufania do Boga? Dlaczego zatem Apokalipsa świętego Jana wzbudza dziś w nas raczej trwogę niż nadzieję? Dzieje się tak między innymi dlatego, że tak naprawdę nie czytamy Pisma Świętego, lecz zadowalamy się różnymi przepowiedniami, które manipulując tekstem Apokalipsy proponują coraz to nowe, tajemne klucze do jej odczytania, i straszą nas obliczeniami daty totalnej katastrofy.

Tymczasem postaci, wydarzenia i liczby w Apokalipsie są symbolami-typami, które w dziejach wielokrotnie będą się powtarzać. Dla chrześcijan przełomu I i II wieku Bestią z 13 rozdziału był zapewne pogański Rzym, nakazujący oddawanie bałwochwalczej czci swym władcom. Jan, autor Apokalipsy, nie ograniczył się jednak do sobie znanej sytuacji społeczno-politycznej, ale obrazowo przedstawił – z punktu widzenia wiary – pewne uniwersalne mechanizmy toczących się dziejów. Nie znaczy to, że przepowiadał przyszłość w potocznym znaczeniu tego wyrażenia. Można powiedzieć, że interpretując swoją teraźniejszość dał nam klucz (bynajmniej nie magiczny) do interpretacji historii w różnych epokach i miejscach. Apokaliptyczna Bestia byłaby więc symbolem wszelkich systemów totalitarnych, a zatem w naszych czasach przede wszystkim symbolem faszyzmu i komunizmu, szczególnie w ich najbardziej skrajnych formach: hitleryzmu i stalinizmu. W IV wieku święty Efrem z Syrii pisał: „Owszem, Pan wskazał nam znaki towarzyszące Jego Przyjściu; jednakże na ich podstawie nie możemy jasno określić chwili, w której ono nastąpi. Mijały bowiem wieki, a wraz z ich upływem owe znaki się ukazywały i mijały; co więcej, także i teraz możemy je dostrzec. [...] Tak więc umyślnie Pan określił znaki w ten sposób, aby odtąd wszystkie pokolenia i wieki uważały, że nadejście Chrystusa dokona się właśnie w ich czasach”. Tego rodzaju perspektywa chroni przed pokusą magicznej numerologii, czyli dokładnego określania daty Paruzji, a zarazem wskazuje na to, że chrześcijanin powinien być gotów w każdej chwili na spotkanie Pana. Taka jest właśnie nauka Jezusa: „Będziecie słyszeć o wojnach i pogłoskach wojennych; uważajcie, nie trwóżcie się tym. To musi się stać, ale to jeszcze nie koniec! [...] o dniu owym i godzinie nikt nie wie, nawet aniołowie niebiescy, tylko sam Ojciec. [...] Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie” (Mt 24, 6. 36. 42).

Autor Apokalipsy pokazuje, że głębszy sens każdego wydarzenia można odkryć w świetle znanej nam przeszłości oraz nieznanej, ale doświadczanej w nadziei przyszłości. Znana chrześcijanom przeszłość to przede wszystkim śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, oczekiwana zaś z ufnością przyszłość to Paruzja, ostateczne przyjście Pana dziejów. Co więcej, Zmartwychwstanie zapowiada Paruzję, a Paruzja ukryta jest w Zmartwychwstaniu. W tym napięciu można odnaleźć znaczenie naszych osobistych dziejów, a także sens historii świata, ze wszystkimi jej nieszczęściami i niezrozumiałym cierpieniem. W cieniu Krzyża, a zarazem w wychyleniu ku Temu, który nadchodzi jako Zwycięzca zła i grzechu, to, co jest owocem tępej przemocy, tragicznych zbiegów okoliczności, czy też bezdusznych sił natury, okazuje się czymś przemijającym, niezdolnym do unicestwienia w nas radykalnej nadziei. Nie znaczy to, że ból przestaje być bólem, ale okazuje się, że to nie do cierpienia i śmierci należy ostatnie słowo, lecz do Boga, który jest Życiem i Miłością.

Słuchałem kiedyś radiowej wypowiedzi pewnego znanego muzyka jazzowego. Opowiadał o śmierci swojego kilkuletniego dziecka. Mówił zatem o czymś, w obliczu czego nie można udawać zakładając na przykład jakieś nabożne maski. Muzyk ten stwierdził, że śmierć jego dziecka otworzyła go na owe duchowe wymiary rzeczywistości, których istnienia wcześniej nawet nie przeczuwał. Ból nie minął, ale pojawiła się nowa nadzieja, nowe oczekiwanie i – co najważniejsze – doświadczenie nowej bliskości, bliskości z dzieckiem żyjącym w Bogu, który nadchodzi. Czyż nie to właśnie wyrażają słowa psalmisty: „Chociażbym chodził ciemną doliną, / zła się nie ulęknę, / bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23, 4). Apokalipsa świętego Jana adresowana jest właśnie do tych, którzy idą ciemną doliną, aby nie ulękli się zła i nie poddali rozpaczy. Niekiedy ludzie gorszą się cierpieniem i mówią: Bóg nie istnieje, skoro dzieją się takie rzeczy! Zauważmy jednak, że możliwa jest inna reakcja, a mianowicie: Skoro dzieją się takie rzeczy, to trzeba wierzyć w Boga, który sprawi, że absurd zła nie zwycięży ostatecznie tego, co dobre i piękne! To, że cierpienie niektórych oddala od Boga, a innych – na odwrót – przybliża do Niego, świadczy o tym, iż nie jest ono bezpośrednią przyczyną wyboru za lub przeciwko Bogu, ale stanowi raczej kontekst, w którym uwidacznia się nasze rozumienie (lub niezrozumienie) Boga oraz nadziei, jaką daje On człowiekowi.

Pocieszenie, jakie niesie Apokalipsa świętego Jana, nie jest łatwym optymizmem, że wszystko na pewno będzie dobrze. Z drugiej strony, katastroficzne obrazy nie są fatalistycznymi zapowiedziami czegoś, co bez względu na ludzkie wybory niechybnie nastąpi. Apokaliptyczne rozumienie dziejów odwołuje się bowiem do ludzkiej wolności. Jezus Chrystus, Pan historii, zwraca się do człowieka: „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną” (Ap 3, 20). Oczekiwanie na ostateczne zwycięstwo Boga w nas i wokół nas nie oznacza bierności głupich panien, ale mądrość tych, które potrafiły w porę zaopatrzyć się w oliwę (zob. Mt 25, 1-13). W obliczu cierpienia i śmierci trzeba mieć mądrość i odwagę, aby... pozwolić się pocieszyć.

Niebo albo piekło?

Uczniowie Pawła, a potem adresaci Apokalipsy spodziewali się, że Pan rychło nadejdzie. Tymczasem szybko mijały lata, a koniec świata nie następował. Po Edykcie mediolańskim w 313 roku, kiedy to chrześcijaństwo stało się religią oficjalną, Kościół zatracił w dużej mierze swój rys eschatologiczny; coraz lepiej czuł się na tym świecie. A dziś mogłoby się zdawać, że tak naprawdę przestał oczekiwać ponownego przyjścia Chrystusa. Z tego punktu widzenia tak pisze o czasach współczesnych ks. Węcławski: „Nie tylko poszczególni chrześcijanie mało o tym myślą, chrześcijańskie Kościoły postępują w gruncie rzeczy tak samo – też się krzątają wokół wielu spraw i potrzebują specjalnego czasu i wysiłku, żeby sobie przypomnieć, że naprawdę w każdej chwili wyglądamy przyjścia naszego Pana” 3.

Dzieje się tak być może dlatego, że radosne wezwanie „Przyjdź, Panie Jezu” zostało przysłonięte przez alternatywę: niebo albo piekło... Dla wielu Jezus nie jest już ukochanym Panem, który nadchodzi, ale uosobioną groźbą kary. I tak Ewangelia zdaje się być nie tyle Dobrą Nowiną o zbawieniu, co raczej orędziem o potępieniu, którego niektórzy – jak się postarają – będą mogli uniknąć. Tymczasem Jezus głosił: „Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo niebieskie” (Mt 4, 17), a nie: „Oto niebo i piekło przybliżyły się do was!” Niektóre obrazy ukazujące Sąd Ostateczny odzwierciedlają – niestety – tę drugą perspektywę. Płaszczyzna podzielona jest na dwie równe części: po prawej stronie zbawieni, a po lewej potępieni. Niebo i piekło stanowią na tych obrazach dwie równorzędne rzeczywistości, a nawet wydaje się, że Szatan zdołał więcej osób zgubić, niż Jezus zbawić. Ponadto to, co dzieje się po lewej stronie, choć przerażające, jest o wiele bardziej ciekawe od niemrawych postaci zbawionych. Nic dziwnego, że wyobraźnię wiernych zaprzątały raczej wizje mąk piekielnych niż przeczucia niebiańskich szczęśliwości. Ktoś, mając prawdopodobnie na myśli słynny tryptyk Sądu Ostatecznego Memlinga, powiedział: „Idźcie w niedzielę do muzeum, znajdziecie tam w pewnym miejscu galerii tłum zebrany przed jednym z obrazów... Ludzie bowiem lubią oglądać oblicza potępionych”. Do takiego stanu rzeczy przyczynili się również teolodzy i kaznodzieje, którzy umacniali i rozpowszechniali wiarę w prawdziwe, materialne ognie piekielne. Baptystyczny kaznodzieja, Mr. Spurgeon, głosił na przykład: „Ogień panujący w piekle jest tak prawdziwy, jak rzeczywiste są teraz wasze ciała – ogień dokładnie taki sam jak ten, który mamy na ziemi, z wyjątkiem tego, że nie wyczerpuje się on, choć będzie was torturować. Widzieliście azbest leżący w ogniu i rozpalony do czerwoności, lecz jeśli go wyjmiecie, pozostaje nienaruszony. Tak samo wasze dusze zostaną przygotowane przez Boga w taki sposób, że będą płonąć na zawsze, nie wypalając się” 4.

Bardziej zgodne z duchem Ewangelii są ikony przedstawiające Sąd Ostateczny w taki sposób, iż potępieńcy zajmują jedynie niewielki róg obrazu, a diabeł ukazany jest w postaci nędznego psa. A zatem książę piekieł nie jest kimś, kto walczy o dusze ludzkie z Bogiem jak równy z równym, ale skazanym na porażkę nieszczęśliwcem. Tak przedstawiony Szatan budził nawet współczucie i prowokował do refleksji o możliwości jego zbawienia. Współczesny katechizm potwierdza – co prawda – naukę o nieodwołalnym charakterze grzechu aniołów, a zatem o niemożliwości zbawienia Szatana, ale to przekonanie o wiecznym przeklęciu upadłych aniołów nie było powszechne w Kościele. Nadzieję na ich zbawienie wyrażali na przykład Orygenes, Justyn, Klemens Aleksandryjski, czy też Grzegorz z Nyssy. Święta Teresa współczuła ponoć Szatanowi, iż nie potrafi kochać, i pragnęła, aby ludzie nie mówili źle o nim. Tomasz z Akwinu miał kiedyś spędzić noc na modlitwie o wybaczenie grzechu upadłym aniołom: „O Boże – powtarzał wielki teolog – zmiłuj się nad Twym sługą Diabłem”. Madame de Krüdener (zm. 1824), mistyczka swedenborgiańska, tak oto prosiła o miłosierdzie Boże dla piekielnych zastępów: „Chciałabym móc krzyczeć tak, by usłyszała mnie cała ziemia i całe niebiosa, jak bardzo Cię kocham! Chciałabym móc przyprowadzić nie tylko wszystkich ludzi, ale także wszystkie zbuntowane duchy z powrotem do Ciebie!” 5. Tego rodzaju idee oraz uniesienia opierają się m.in. na przekonaniu, że skoro całe stworzenie pochodzi od Boga, to wszystko, również złe duchy, winno wrócić do Niego. Zło jest bowiem w gruncie rzeczy niebytem.

Kościół głosi jednak – w imię radykalnej wolności ludzi i aniołów – istnienie dwóch ostatecznych rzeczywistości: nieba i piekła. Zanegowanie możliwości wiecznego potępienia oznaczałoby bowiem odebranie osobom stworzonym zdolności opowiedzenia się przeciwko Bogu. Piekło nie jest bowiem jakimś wymyślonym przez Boga miejscem, gdzie potępieńcy poddawani są niekończącym się torturom. O piekle można sensownie coś powiedzieć jedynie w odniesieniu do relacji pomiędzy Bogiem a wolnym stworzeniem. Nadzieja chrześcijańska nie ma innego celu niż osobowy Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie, a zatem to właśnie Jezus stanowi treść tak zwanych rzeczy ostatecznych. Piekło to odrzucenie miłości Boga oferowanej nam w Chrystusie. Innymi słowy, wieczne potępienie to Bóg odrzucony w sposób nieodwołalny i definitywny przez skończoną osobę. Niebo natomiast to Bóg pozyskany jako ten, który wcześniej pozyskał nas w Krzyżu i Zmartwychwstaniu swego Syna. A czyściec? Czyściec to spotkanie z Bogiem, który oczyszcza. Można by się tu odwołać do doświadczenia Piotra po jego zaparciu się Jezusa: „I w tej chwili, gdy on jeszcze mówił, kogut zapiał. A Pan obrócił się i spojrzał na Piotra. Wspomniał Piotr na słowo Pana, jak mu powiedział: ‘Dziś, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz’. Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał” (Łk 22, 60-62). Czyściec to bolesne, ale wiodące ku zbawieniu, doświadczenie własnego zaprzaństwa wobec Boga, który umiłował mnie do końca.

Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni (zob. 1 Tm 2, 3-4). Piekło pozostaje jednak realną możliwością. Wynika z tego, że z jednej strony nie można stwierdzić, iż ktoś na pewno został potępiony, z drugiej zaś nie można być pewnym, iż możliwość wiecznego potępienia nie zrealizuje się w żadnym przypadku. Nie ma jednak żadnego sensownego powodu, aby w jakikolwiek sposób ograniczać nadzieję zbawienia ludzi w Chrystusie. W przeszłości dość łatwo umieszczano w piekle liczne rzesze grzeszników. Co więcej, w potępieńczych jękach dostrzegano wieczny wyraz tryumfu Bożej sprawiedliwości. „Potępieńcy będą – twierdził niejaki Jonathan Edwards – męczeni w obecności gloryfikowanych świętych. W ten sposób święci bardziej poczują, jak wielkie jest ich zbawienie. Widok niedoli przeklętych podwoi żarliwość i wdzięczność świętych w niebie” 6. Dzisiaj tego rodzaju rozumowanie budzić może jedynie politowanie. Stąd trzeba nam powrócić do nadziei, że Ten, który nadchodzi, okaże się zbawcą wszystkich bez wyjątku. Czyż nie taką właśnie nadzieję wyraża znana modlitwa fatimska: „O mój Jezu, przebacz nam nasze grzechy, zachowaj nas od ognia piekielnego, zaprowadź wszystkie dusze do nieba i dopomóż szczególnie tym, którzy najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia”?!

Koniec świata w Eucharystii

Pełnego ufności oczekiwania na przyjście Pana uczy nas Eucharystia, w której – po konsekracji – wspólnie wołamy: „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale”. Jest to niewątpliwie echo ostatnich słów Apokalipsy, owego „Przyjdź, Panie Jezu” (Marana tha). W wielu innych momentach Mszy świętej odwołujemy się do apokaliptycznej nadziei powtórnego Przyjścia Pana. I tak na przykład w III Modlitwie Eucharystycznej kapłan wypowiada następujące słowa: „Wspominając, Boże, zbawczą mękę Twojego Syna, jak również cudowne Jego zmartwychwstanie i wniebowstąpienie, oraz czekając na powtórne Jego przyjście, składamy Ci wśród dziękczynnych modłów tę żywą i świętą Ofiarę”. Natomiast po modlitwie „Ojcze nasz” kapłan modli się m.in.: „Wspomóż nas w swoim miłosierdziu, abyśmy zawsze wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu, pełni nadziei oczekiwali przyjścia naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa”. A zatem ten, kto w sposób autentyczny uczestniczy we Mszy świętej, oczekuje końca świata. Stąd w Kościele pierwszych wieków istniała tradycja, zgodnie z którą podczas najważniejszej dla chrześcijanina liturgii w ciągu roku, a mianowicie Wigilii Paschalnej, nie rozsyłano wiernych przed północą, gdyż należało w tym szczególnym czasie wspólnie oczekiwać Paruzji Pana. Widząc u chrześcijan strach przed końcem świata, święty Augustyn wołał: „Jaka jest nasza miłość do Chrystusa, jeśli boimy się Jego przyjścia? I nie wstydzimy się, bracia? Kochamy Go i boimy się, że przyjdzie? Czy kochamy Go naprawdę? Czy też przypadkiem nie kochamy naszych grzechów bardziej niż Chrystusa?” (Enarratio in Psalmos 95, 96. 14).

Stół uczty eucharystycznej jest zapowiedzią stołu uczty niebiańskiej, który sam Bóg przygotuje dla nas na końcu czasów: „Pan Zastępów przygotuje dla wszystkich ludów na tej górze ucztę z tłustego mięsa, ucztę z wybornych win, z najpożywniejszego mięsa, z najwyborniejszych win. [...] Wtedy Pan Bóg otrze łzy z każdego oblicza, odejmie hańbę od swego ludu na całej ziemi, bo Pan przyrzekł” (Iz 25, 6. 8). Podczas Mszy świętej eucharystyczny pokarm spożywamy w swego rodzaju pośpiechu, „na stojąco”, co wskazuje na oczekiwanie czegoś więcej... Obecność Boga w Eucharystii jest ukryta, przede wszystkim pod postaciami chleba i wina, i jako taka chce obudzić pragnienie widzenia Go twarzą w twarz. To właśnie doświadczenie wyraża pieśń Adoro Te devote: „Proszę, mój Jezu, miłosierdzia Twego, / Którego teraz widzę ukrytego, / Niech Cię, czego ja tu jedynie żądam, / W chwale niebieskiej jawnie już oglądam”. Mówi o tym również katechizm, kiedy stwierdza: „Pielgrzymujący Lud Boży, nieustannie celebrując Eucharystię, głosząc Misterium Paschalne Jezusa, ‘aż przyjdzie’ (1 Kor 11, 26), zmierza ‘wąską drogą krzyża’ do niebieskiej uczty, gdzie wszyscy wybrani zasiądą przy stole Królestwa” (KKK 1344).

Czy uczestnicząc we Mszy świętej jesteśmy świadomi eucharystycznego nakierowania na koniec czasów, czy rzeczywiście z tęsknotą wyczekujemy Boga, który nadchodzi, czy też – jak zauważa święty Augustyn – boimy się Tego, którego ponoć kochamy? Chrześcijanin rozumiejący swoje uczestnictwo w Eucharystii unika dwóch skrajności: z jednej strony nie poddaje się atmosferze niezdrowej egzaltacji wokół zapowiedzi końca świata, z drugiej zaś nie zbywa tej prawdy ironicznym wzruszeniem ramion. Chrześcijanin jest po prostu spokojny i gotowy na przyjęcie daru niewypowiedzianej przyszłości, przy czym nie oznacza to niechęci do świata doczesnego lub pragnienia szybkiej śmierci. Wręcz przeciwnie – ustawienie własnego życia w perspektywie spotkania z Panem pozwala na głębsze przeżycie piękna i dobra wokół nas i w nas. Skoro Ten, który nadchodzi, nie jest niszczycielem, lecz Zbawicielem, to znaczy, że na swój sposób ocali On to wszystko, co w naszym życiu jest rzeczywiście cenne. Dobre spotkania, czułe muśnięcie dłoni, wszelkie przejawy miłości, radosne bycie z przyjaciółmi, również to przy dobrym piwie – to wszystko nie zginie w otchłani nicości, ale będzie przez nas odnalezione w Bogu. Nie poddawajmy się zatem katastroficznym nastrojom, lecz bądźmy ludźmi Eucharystii, w której możemy doświadczyć tego, o czym pisał autor Psalmu 122: „Uradowałem się, gdy mi powiedziano: ‘Pójdziemy do domu Pańskiego!’ / Już stoją nasze nogi / w twych bramach...”.

 

1 A. Świderkówna, „Przyjdę niebawem”. Wezwanie do nadziei, w: „Znak” nr 12/1999, s. 33-34.
2 Apologetyk, V, 1-6, Poznań 1947, s. 24-25.
3 T. Węcławski, Abba wobec Boga Ojca, Kraków 1999, s. 253.
4 Cyt. za Maximilian Rudwin, Diabeł w legendzie i literaturze, Kraków 1999, s. 69.
5 Zob. tamże, s. 315-316.
6 Cyt. za tamże, s. 69.

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY