DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •
DARIUSZ KOWALCZYK SJ
Czy i jak oczekiwać końca świata
Na końcu Apokalipsy, ostatniej księgi Biblii, znajdujemy wezwanie: „Przyjdź
(Marana tha), Panie Jezu”. Co znaczą te słowa? Otóż chrześcijanie czasów
apostolskich oczekiwali z ufnością na rychłe, powtórne przyjście Chrystusa,
czyli na... koniec świata. Wypatrywali – niekiedy z niecierpliwością – wielkiej
Paruzji, ostatecznego tryumfu Boga. W Liście świętego Jakuba Apostoła czytamy:
„...bądźcie cierpliwi i umacniajcie serca wasze, bo przyjście Pana jest już
bliskie” (Jk 5, 8). Niektórzy jednak dawali się ponieść emocjom, porzucali
codzienne obowiązki i trwali w pseudomistycznym odrętwieniu. Dlatego święty
Paweł napominał: „Zachęcam was jedynie, bracia, abyście coraz bardziej się
doskonalili i starali zachować spokój, spełniać własne obowiązki i pracować
własnymi rękami, jak to wam nakazaliśmy” (1 Tes 4, 11). Wydaje się, że sam
Apostoł oczekiwał bliskiego nastania Paruzji, a przynajmniej wyrażał chęć
doczekania tego dnia: „...Pan zstąpi z nieba na hasło i na głos archanioła, i
na dźwięk trąby Bożej, a zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi. Potem my, żywi i
pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw
Pana, i w ten sposób zawsze będziemy z Panem. Przeto wzajemnie się pocieszajcie
tymi słowami!” (1 Tes 4, 16-18). W każdym razie perspektywa powtórnego
przyjścia Chrystusa była czymś umacniającym i budzącym radość. Dzisiaj
natomiast, po dwóch tysiącach lat, nie tylko nie oczekujemy Paruzji, ale myśl o
niej napawa nas przerażeniem... Może zatem warto – u progu trzeciego tysiąclecia
– podjąć refleksję nad chrześcijańską nadzieją i eschatologicznym rysem
wspólnoty Kościoła.
Pocieszajmy się Apokalipsą!
Słowo „apokalipsa” kojarzy się zazwyczaj z wielką, globalną katastrofą.
Wielu chrześcijanom wydaje się, że Apokalipsa świętego Jana to księga mówiąca o
budzących grozę wydarzeniach, o straszliwym końcu świata, tak że każdemu
pokoleniu pozostaje jedynie modlić się, aby mogło tego uniknąć. Tymczasem słowo
„apokalipsa” pochodzi „z języka greckiego, w którym apokalypsis to tyle
co ‘objawienie’, a mówiąc dokładniej – ‘odsłonięcie’: odsłonięcie zakrytej
przed oczami ludzkimi tajemnicy. Terminem tym określamy odrębny gatunek
literacki, który narodził się w Biblii (a także na jej marginesie) na przełomie
III i II wieku przed Chr. [...] Apokalipsa to wezwanie nie do rozpaczy, ale do
nadziei” 1.
Adresatami Apokalipsy świętego Jana, pisanej prawdopodobnie w kilku etapach
na przełomie I i II wieku, byli chrześcijanie Azji Mniejszej, narażeni od
początku na prześladowania ze strony Żydów i pogan. O prześladowaniach tak
pisał pod koniec II wieku Tertulian: „Sprawdźcie wasze roczniki, a zobaczycie,
że Neron pierwszy użył cesarskiego miecza przeciw naszej sekcie [...] Później
te same usiłowania podjął Domicjan, pół-Neron, jeśli chodzi o okrucieństwo.
Nasi prześladowcy? Przecież to byli ludzie niesprawiedliwi, bezbożni,
nikczemni, których wy sami macie zwyczaj potępiać” 2. W
tej sytuacji wyznawcom Chrystusa potrzeba było słów otuchy i umocnienia.
Apokalipsa świętego Jana została napisana właśnie w tym celu. „Nie bójcie się!
Nie traćcie nadziei! Prześladowania musiały przyjść, ale Bóg w ostateczności
zwycięży, a wy dostąpicie zbawienia” – oto główne przesłanie ostatniej księgi
Nowego Testamentu.
Symboliczne opisy końca świata nie budziły w pierwszych chrześcijanach lęku,
lecz – wręcz przeciwnie – umacniały wiarę w zwycięstwo Chrystusowego Kościoła
nad siłami zła i ciemności. Dzieje świata nie zmierzają bowiem – jak uczy nas
Apokalipsa – ku globalnej katastrofie, ale ku pełnej miłości wspólnocie Boga z
ludźmi: „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową [...]. I usłyszałem donośny głos
mówiący od tronu: ‘Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi i będą
oni Jego ludem, a On będzie BOGIEM Z NIMI. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a
śmierci już odtąd nie będzie [...], bo pierwsze rzeczy przeminęły’„ (Ap 21, 1.
3-4). Czyż słowa te nie budzą zaufania do Boga? Dlaczego zatem Apokalipsa
świętego Jana wzbudza dziś w nas raczej trwogę niż nadzieję? Dzieje się tak
między innymi dlatego, że tak naprawdę nie czytamy Pisma Świętego, lecz
zadowalamy się różnymi przepowiedniami, które manipulując tekstem Apokalipsy
proponują coraz to nowe, tajemne klucze do jej odczytania, i straszą nas
obliczeniami daty totalnej katastrofy.
Tymczasem postaci, wydarzenia i liczby w Apokalipsie są symbolami-typami,
które w dziejach wielokrotnie będą się powtarzać. Dla chrześcijan przełomu I i
II wieku Bestią z 13 rozdziału był zapewne pogański Rzym, nakazujący oddawanie
bałwochwalczej czci swym władcom. Jan, autor Apokalipsy, nie ograniczył się
jednak do sobie znanej sytuacji społeczno-politycznej, ale obrazowo przedstawił
– z punktu widzenia wiary – pewne uniwersalne mechanizmy toczących się dziejów.
Nie znaczy to, że przepowiadał przyszłość w potocznym znaczeniu tego wyrażenia.
Można powiedzieć, że interpretując swoją teraźniejszość dał nam klucz
(bynajmniej nie magiczny) do interpretacji historii w różnych epokach i
miejscach. Apokaliptyczna Bestia byłaby więc symbolem wszelkich systemów
totalitarnych, a zatem w naszych czasach przede wszystkim symbolem faszyzmu i
komunizmu, szczególnie w ich najbardziej skrajnych formach: hitleryzmu i
stalinizmu. W IV wieku święty Efrem z Syrii pisał: „Owszem, Pan wskazał nam
znaki towarzyszące Jego Przyjściu; jednakże na ich podstawie nie możemy jasno
określić chwili, w której ono nastąpi. Mijały bowiem wieki, a wraz z ich
upływem owe znaki się ukazywały i mijały; co więcej, także i teraz możemy je
dostrzec. [...] Tak więc umyślnie Pan określił znaki w ten sposób, aby odtąd
wszystkie pokolenia i wieki uważały, że nadejście Chrystusa dokona się właśnie
w ich czasach”. Tego rodzaju perspektywa chroni przed pokusą magicznej
numerologii, czyli dokładnego określania daty Paruzji, a zarazem wskazuje na to,
że chrześcijanin powinien być gotów w każdej chwili na spotkanie Pana. Taka
jest właśnie nauka Jezusa: „Będziecie słyszeć o wojnach i pogłoskach wojennych;
uważajcie, nie trwóżcie się tym. To musi się stać, ale to jeszcze nie koniec!
[...] o dniu owym i godzinie nikt nie wie, nawet aniołowie niebiescy, tylko sam
Ojciec. [...] Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie”
(Mt 24, 6. 36. 42).
Autor Apokalipsy pokazuje, że głębszy sens każdego wydarzenia można odkryć w
świetle znanej nam przeszłości oraz nieznanej, ale doświadczanej w nadziei
przyszłości. Znana chrześcijanom przeszłość to przede wszystkim śmierć i
zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa, oczekiwana zaś z ufnością przyszłość to
Paruzja, ostateczne przyjście Pana dziejów. Co więcej, Zmartwychwstanie
zapowiada Paruzję, a Paruzja ukryta jest w Zmartwychwstaniu. W tym napięciu
można odnaleźć znaczenie naszych osobistych dziejów, a także sens historii
świata, ze wszystkimi jej nieszczęściami i niezrozumiałym cierpieniem. W cieniu
Krzyża, a zarazem w wychyleniu ku Temu, który nadchodzi jako Zwycięzca zła i
grzechu, to, co jest owocem tępej przemocy, tragicznych zbiegów okoliczności,
czy też bezdusznych sił natury, okazuje się czymś przemijającym, niezdolnym do
unicestwienia w nas radykalnej nadziei. Nie znaczy to, że ból przestaje być
bólem, ale okazuje się, że to nie do cierpienia i śmierci należy ostatnie
słowo, lecz do Boga, który jest Życiem i Miłością.
Słuchałem kiedyś radiowej wypowiedzi pewnego znanego muzyka jazzowego.
Opowiadał o śmierci swojego kilkuletniego dziecka. Mówił zatem o czymś, w
obliczu czego nie można udawać zakładając na przykład jakieś nabożne maski.
Muzyk ten stwierdził, że śmierć jego dziecka otworzyła go na owe duchowe
wymiary rzeczywistości, których istnienia wcześniej nawet nie przeczuwał. Ból
nie minął, ale pojawiła się nowa nadzieja, nowe oczekiwanie i – co
najważniejsze – doświadczenie nowej bliskości, bliskości z dzieckiem żyjącym w
Bogu, który nadchodzi. Czyż nie to właśnie wyrażają słowa psalmisty: „Chociażbym
chodził ciemną doliną, / zła się nie ulęknę, / bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23, 4).
Apokalipsa świętego Jana adresowana jest właśnie do tych, którzy idą ciemną
doliną, aby nie ulękli się zła i nie poddali rozpaczy. Niekiedy ludzie gorszą
się cierpieniem i mówią: Bóg nie istnieje, skoro dzieją się takie rzeczy!
Zauważmy jednak, że możliwa jest inna reakcja, a mianowicie: Skoro dzieją się
takie rzeczy, to trzeba wierzyć w Boga, który sprawi, że absurd zła nie
zwycięży ostatecznie tego, co dobre i piękne! To, że cierpienie niektórych
oddala od Boga, a innych – na odwrót – przybliża do Niego, świadczy o tym, iż
nie jest ono bezpośrednią przyczyną wyboru za lub przeciwko Bogu, ale stanowi
raczej kontekst, w którym uwidacznia się nasze rozumienie (lub niezrozumienie)
Boga oraz nadziei, jaką daje On człowiekowi.
Pocieszenie, jakie niesie Apokalipsa świętego Jana, nie jest łatwym
optymizmem, że wszystko na pewno będzie dobrze. Z drugiej strony,
katastroficzne obrazy nie są fatalistycznymi zapowiedziami czegoś, co bez
względu na ludzkie wybory niechybnie nastąpi. Apokaliptyczne rozumienie dziejów
odwołuje się bowiem do ludzkiej wolności. Jezus Chrystus, Pan historii, zwraca
się do człowieka: „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i
drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną” (Ap 3, 20).
Oczekiwanie na ostateczne zwycięstwo Boga w nas i wokół nas nie oznacza
bierności głupich panien, ale mądrość tych, które potrafiły w porę zaopatrzyć
się w oliwę (zob. Mt 25, 1-13). W obliczu cierpienia i śmierci trzeba mieć
mądrość i odwagę, aby... pozwolić się pocieszyć.
Niebo albo piekło?
Uczniowie Pawła, a potem adresaci Apokalipsy spodziewali się, że Pan rychło
nadejdzie. Tymczasem szybko mijały lata, a koniec świata nie następował. Po
Edykcie mediolańskim w 313 roku, kiedy to chrześcijaństwo stało się religią
oficjalną, Kościół zatracił w dużej mierze swój rys eschatologiczny; coraz
lepiej czuł się na tym świecie. A dziś mogłoby się zdawać, że tak naprawdę
przestał oczekiwać ponownego przyjścia Chrystusa. Z tego punktu widzenia tak
pisze o czasach współczesnych ks. Węcławski: „Nie tylko poszczególni
chrześcijanie mało o tym myślą, chrześcijańskie Kościoły postępują w gruncie
rzeczy tak samo – też się krzątają wokół wielu spraw i potrzebują specjalnego
czasu i wysiłku, żeby sobie przypomnieć, że naprawdę w każdej chwili wyglądamy
przyjścia naszego Pana” 3.
Dzieje się tak być może dlatego, że radosne wezwanie „Przyjdź, Panie Jezu”
zostało przysłonięte przez alternatywę: niebo albo piekło... Dla wielu Jezus
nie jest już ukochanym Panem, który nadchodzi, ale uosobioną groźbą kary. I tak
Ewangelia zdaje się być nie tyle Dobrą Nowiną o zbawieniu, co raczej orędziem o
potępieniu, którego niektórzy – jak się postarają – będą mogli uniknąć.
Tymczasem Jezus głosił: „Nawracajcie się, albowiem bliskie jest królestwo
niebieskie” (Mt 4, 17), a nie: „Oto niebo i piekło przybliżyły się do was!”
Niektóre obrazy ukazujące Sąd Ostateczny odzwierciedlają – niestety – tę drugą
perspektywę. Płaszczyzna podzielona jest na dwie równe części: po prawej
stronie zbawieni, a po lewej potępieni. Niebo i piekło stanowią na tych
obrazach dwie równorzędne rzeczywistości, a nawet wydaje się, że Szatan zdołał
więcej osób zgubić, niż Jezus zbawić. Ponadto to, co dzieje się po lewej
stronie, choć przerażające, jest o wiele bardziej ciekawe od niemrawych postaci
zbawionych. Nic dziwnego, że wyobraźnię wiernych zaprzątały raczej wizje mąk
piekielnych niż przeczucia niebiańskich szczęśliwości. Ktoś, mając prawdopodobnie
na myśli słynny tryptyk Sądu Ostatecznego Memlinga, powiedział: „Idźcie
w niedzielę do muzeum, znajdziecie tam w pewnym miejscu galerii tłum zebrany
przed jednym z obrazów... Ludzie bowiem lubią oglądać oblicza potępionych”. Do
takiego stanu rzeczy przyczynili się również teolodzy i kaznodzieje, którzy
umacniali i rozpowszechniali wiarę w prawdziwe, materialne ognie piekielne.
Baptystyczny kaznodzieja, Mr. Spurgeon, głosił na przykład: „Ogień panujący w
piekle jest tak prawdziwy, jak rzeczywiste są teraz wasze ciała – ogień
dokładnie taki sam jak ten, który mamy na ziemi, z wyjątkiem tego, że nie
wyczerpuje się on, choć będzie was torturować. Widzieliście azbest leżący w
ogniu i rozpalony do czerwoności, lecz jeśli go wyjmiecie, pozostaje nienaruszony.
Tak samo wasze dusze zostaną przygotowane przez Boga w taki sposób, że będą
płonąć na zawsze, nie wypalając się” 4.
Bardziej zgodne z duchem Ewangelii są ikony przedstawiające Sąd Ostateczny w
taki sposób, iż potępieńcy zajmują jedynie niewielki róg obrazu, a diabeł
ukazany jest w postaci nędznego psa. A zatem książę piekieł nie jest kimś, kto
walczy o dusze ludzkie z Bogiem jak równy z równym, ale skazanym na porażkę
nieszczęśliwcem. Tak przedstawiony Szatan budził nawet współczucie i prowokował
do refleksji o możliwości jego zbawienia. Współczesny katechizm potwierdza – co
prawda – naukę o nieodwołalnym charakterze grzechu aniołów, a zatem o
niemożliwości zbawienia Szatana, ale to przekonanie o wiecznym przeklęciu upadłych
aniołów nie było powszechne w Kościele. Nadzieję na ich zbawienie wyrażali na
przykład Orygenes, Justyn, Klemens Aleksandryjski, czy też Grzegorz z Nyssy.
Święta Teresa współczuła ponoć Szatanowi, iż nie potrafi kochać, i pragnęła,
aby ludzie nie mówili źle o nim. Tomasz z Akwinu miał kiedyś spędzić noc na
modlitwie o wybaczenie grzechu upadłym aniołom: „O Boże – powtarzał wielki
teolog – zmiłuj się nad Twym sługą Diabłem”. Madame de Krüdener (zm. 1824),
mistyczka swedenborgiańska, tak oto prosiła o miłosierdzie Boże dla piekielnych
zastępów: „Chciałabym móc krzyczeć tak, by usłyszała mnie cała ziemia i całe
niebiosa, jak bardzo Cię kocham! Chciałabym móc przyprowadzić nie tylko
wszystkich ludzi, ale także wszystkie zbuntowane duchy z powrotem do Ciebie!” 5. Tego rodzaju idee oraz uniesienia opierają się m.in. na
przekonaniu, że skoro całe stworzenie pochodzi od Boga, to wszystko, również
złe duchy, winno wrócić do Niego. Zło jest bowiem w gruncie rzeczy niebytem.
Kościół głosi jednak – w imię radykalnej wolności ludzi i aniołów –
istnienie dwóch ostatecznych rzeczywistości: nieba i piekła. Zanegowanie
możliwości wiecznego potępienia oznaczałoby bowiem odebranie osobom stworzonym
zdolności opowiedzenia się przeciwko Bogu. Piekło nie jest bowiem jakimś
wymyślonym przez Boga miejscem, gdzie potępieńcy poddawani są niekończącym się
torturom. O piekle można sensownie coś powiedzieć jedynie w odniesieniu do
relacji pomiędzy Bogiem a wolnym stworzeniem. Nadzieja chrześcijańska nie ma innego
celu niż osobowy Bóg, który objawił się w Jezusie Chrystusie, a zatem to
właśnie Jezus stanowi treść tak zwanych rzeczy ostatecznych. Piekło to
odrzucenie miłości Boga oferowanej nam w Chrystusie. Innymi słowy, wieczne
potępienie to Bóg odrzucony w sposób nieodwołalny i definitywny przez skończoną
osobę. Niebo natomiast to Bóg pozyskany jako ten, który wcześniej pozyskał nas
w Krzyżu i Zmartwychwstaniu swego Syna. A czyściec? Czyściec to spotkanie z
Bogiem, który oczyszcza. Można by się tu odwołać do doświadczenia Piotra po
jego zaparciu się Jezusa: „I w tej chwili, gdy on jeszcze mówił, kogut zapiał.
A Pan obrócił się i spojrzał na Piotra. Wspomniał Piotr na słowo Pana, jak mu
powiedział: ‘Dziś, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz’. Wyszedł
na zewnątrz i gorzko zapłakał” (Łk 22, 60-62). Czyściec to bolesne, ale wiodące
ku zbawieniu, doświadczenie własnego zaprzaństwa wobec Boga, który umiłował
mnie do końca.
Bóg pragnie, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni (zob. 1 Tm 2, 3-4). Piekło
pozostaje jednak realną możliwością. Wynika z tego, że z jednej strony nie
można stwierdzić, iż ktoś na pewno został potępiony, z drugiej zaś nie można
być pewnym, iż możliwość wiecznego potępienia nie zrealizuje się w żadnym
przypadku. Nie ma jednak żadnego sensownego powodu, aby w jakikolwiek sposób
ograniczać nadzieję zbawienia ludzi w Chrystusie. W przeszłości dość łatwo
umieszczano w piekle liczne rzesze grzeszników. Co więcej, w potępieńczych
jękach dostrzegano wieczny wyraz tryumfu Bożej sprawiedliwości. „Potępieńcy
będą – twierdził niejaki Jonathan Edwards – męczeni w obecności gloryfikowanych
świętych. W ten sposób święci bardziej poczują, jak wielkie jest ich zbawienie.
Widok niedoli przeklętych podwoi żarliwość i wdzięczność świętych w niebie” 6. Dzisiaj tego rodzaju rozumowanie budzić może jedynie
politowanie. Stąd trzeba nam powrócić do nadziei, że Ten, który nadchodzi,
okaże się zbawcą wszystkich bez wyjątku. Czyż nie taką właśnie nadzieję wyraża
znana modlitwa fatimska: „O mój Jezu, przebacz nam nasze grzechy, zachowaj nas
od ognia piekielnego, zaprowadź wszystkie dusze do nieba i dopomóż szczególnie
tym, którzy najbardziej potrzebują Twojego miłosierdzia”?!
Koniec świata w Eucharystii
Pełnego ufności oczekiwania na przyjście Pana uczy nas Eucharystia, w której
– po konsekracji – wspólnie wołamy: „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu,
wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale”. Jest
to niewątpliwie echo ostatnich słów Apokalipsy, owego „Przyjdź, Panie Jezu” (Marana
tha). W wielu innych momentach Mszy świętej odwołujemy się do
apokaliptycznej nadziei powtórnego Przyjścia Pana. I tak na przykład w III
Modlitwie Eucharystycznej kapłan wypowiada następujące słowa: „Wspominając,
Boże, zbawczą mękę Twojego Syna, jak również cudowne Jego zmartwychwstanie i
wniebowstąpienie, oraz czekając na powtórne Jego przyjście, składamy Ci wśród
dziękczynnych modłów tę żywą i świętą Ofiarę”. Natomiast po modlitwie „Ojcze
nasz” kapłan modli się m.in.: „Wspomóż nas w swoim miłosierdziu, abyśmy zawsze
wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu, pełni nadziei oczekiwali
przyjścia naszego Zbawiciela, Jezusa Chrystusa”. A zatem ten, kto w sposób
autentyczny uczestniczy we Mszy świętej, oczekuje końca świata. Stąd w Kościele
pierwszych wieków istniała tradycja, zgodnie z którą podczas najważniejszej dla
chrześcijanina liturgii w ciągu roku, a mianowicie Wigilii Paschalnej, nie
rozsyłano wiernych przed północą, gdyż należało w tym szczególnym czasie
wspólnie oczekiwać Paruzji Pana. Widząc u chrześcijan strach przed końcem
świata, święty Augustyn wołał: „Jaka jest nasza miłość do Chrystusa, jeśli
boimy się Jego przyjścia? I nie wstydzimy się, bracia? Kochamy Go i boimy się,
że przyjdzie? Czy kochamy Go naprawdę? Czy też przypadkiem nie kochamy naszych
grzechów bardziej niż Chrystusa?” (Enarratio in Psalmos 95, 96. 14).
Stół uczty eucharystycznej jest zapowiedzią stołu uczty niebiańskiej, który
sam Bóg przygotuje dla nas na końcu czasów: „Pan Zastępów przygotuje dla
wszystkich ludów na tej górze ucztę z tłustego mięsa, ucztę z wybornych win, z
najpożywniejszego mięsa, z najwyborniejszych win. [...] Wtedy Pan Bóg otrze łzy
z każdego oblicza, odejmie hańbę od swego ludu na całej ziemi, bo Pan
przyrzekł” (Iz 25, 6. 8). Podczas Mszy świętej eucharystyczny pokarm spożywamy
w swego rodzaju pośpiechu, „na stojąco”, co wskazuje na oczekiwanie czegoś
więcej... Obecność Boga w Eucharystii jest ukryta, przede wszystkim pod
postaciami chleba i wina, i jako taka chce obudzić pragnienie widzenia Go
twarzą w twarz. To właśnie doświadczenie wyraża pieśń Adoro Te devote:
„Proszę, mój Jezu, miłosierdzia Twego, / Którego teraz widzę ukrytego, / Niech
Cię, czego ja tu jedynie żądam, / W chwale niebieskiej jawnie już oglądam”.
Mówi o tym również katechizm, kiedy stwierdza: „Pielgrzymujący Lud Boży,
nieustannie celebrując Eucharystię, głosząc Misterium Paschalne Jezusa, ‘aż
przyjdzie’ (1 Kor 11, 26), zmierza ‘wąską drogą krzyża’ do niebieskiej uczty,
gdzie wszyscy wybrani zasiądą przy stole Królestwa” (KKK 1344).
Czy uczestnicząc we Mszy świętej jesteśmy świadomi eucharystycznego
nakierowania na koniec czasów, czy rzeczywiście z tęsknotą wyczekujemy Boga,
który nadchodzi, czy też – jak zauważa święty Augustyn – boimy się Tego,
którego ponoć kochamy? Chrześcijanin rozumiejący swoje uczestnictwo w
Eucharystii unika dwóch skrajności: z jednej strony nie poddaje się atmosferze
niezdrowej egzaltacji wokół zapowiedzi końca świata, z drugiej zaś nie zbywa
tej prawdy ironicznym wzruszeniem ramion. Chrześcijanin jest po prostu spokojny
i gotowy na przyjęcie daru niewypowiedzianej przyszłości, przy czym nie oznacza
to niechęci do świata doczesnego lub pragnienia szybkiej śmierci. Wręcz
przeciwnie – ustawienie własnego życia w perspektywie spotkania z Panem pozwala
na głębsze przeżycie piękna i dobra wokół nas i w nas. Skoro Ten, który
nadchodzi, nie jest niszczycielem, lecz Zbawicielem, to znaczy, że na swój
sposób ocali On to wszystko, co w naszym życiu jest rzeczywiście cenne. Dobre
spotkania, czułe muśnięcie dłoni, wszelkie przejawy miłości, radosne bycie z
przyjaciółmi, również to przy dobrym piwie – to wszystko nie zginie w otchłani
nicości, ale będzie przez nas odnalezione w Bogu. Nie poddawajmy się zatem
katastroficznym nastrojom, lecz bądźmy ludźmi Eucharystii, w której możemy
doświadczyć tego, o czym pisał autor Psalmu 122: „Uradowałem się, gdy mi
powiedziano: ‘Pójdziemy do domu Pańskiego!’ / Już stoją nasze nogi / w twych
bramach...”.
1 A. Świderkówna,
„Przyjdę niebawem”. Wezwanie do
nadziei, w: „Znak” nr 12/1999, s. 33-34.
2 Apologetyk, V, 1-6, Poznań 1947, s. 24-25.
3 T. Węcławski, Abba wobec Boga Ojca, Kraków
1999, s. 253.
4 Cyt. za Maximilian Rudwin, Diabeł w legendzie i
literaturze, Kraków 1999, s. 69.
5 Zob. tamże, s. 315-316.
6 Cyt. za tamże, s. 69.
|