ŻYCIE DUCHOWE  •  WIOSNA 2000 

DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •


 

HENRYK PIETRAS SJ, STANISŁAW OBIREK SJ

Jakie słowa?

 


 

Spór o istotę słowa

Przywykliśmy do walki na słowa, do czepiania się, oskarżania, użalania, obmów, potwarzy i zwykłych pyskówek. Do tego wszystkiego używa się słów, co wygląda na stwierdzenie ze wszech miar banalne. I tak nam słowa spowszedniały, że ani nas dziwi, ani gorszy różnorakie ich używanie. Tylko od czasu do czasu słowo jakieś bardzo zrani, zakrwawi, ogłuszy ujawniając moc, o którą dawno przestało być podejrzewane. „Język lata, lata jak łopata” – śpiewa Kayah – bezmyślnie puszczany w ruch, a słowa szaleją, „jak pies co zerwał się z łańcucha ciemną nocą”. Czasem zaś doskwiera brak słowa. Boli bardziej niż obelga. Co w słowach jest takiego, że mogą działać wręcz niezależnie od intencji mówiącego? Że tak ranią? I że ich brak jest tak bardzo bolesny?

Podstawową, codzienną funkcją słowa jest nazywanie. Postrzegamy rzeczywistość, coś widzimy czy odczuwamy, i przemożna chęć nas nachodzi, by to jakoś nazwać. Czasem nie wiemy, jak to robić, pytamy: „wie heist er?” A nie mogąc doczekać się odpowiedzi mówimy „wihajster”.

Po chrześcijańsku jesteśmy obyci ze słowem. Niektórzy nawet uważają, że chrześcijaństwo jest „religią księgi”. To zaś jest typową prawdą „do połowy”. Druga połowa to wiara w Słowo Boże, które stało się Człowiekiem.

Bez tego wiara w Słowo, które staje się świętym tekstem, wydaje się nie do końca przekonująca. Tekst pisany bowiem, jakikolwiek by był, zwykle jest po prostu tekstem informacyjnym: ma coś do przekazania i o tym mówi. Między tekstem konstytucji, Kartą Praw Człowieka i Obywatela czy instrukcją obsługi odkurzacza nie ma różnicy jakościowej. Zmienia się tylko przedmiot, o jakim są w tekście informacje. Do tego typu używania słowa pisanego jesteśmy przyzwyczajeni. Chcąc nie chcąc tak samo czytamy też Pismo Święte: jako informujące nas o zdarzeniach przeszłych, o wspaniałych i godnych podziwu dziełach Pańskich, o ludziach niezwykłych dla swej wiary, stałości ducha, wierności Bogu – nawet w grzechu, jak to było z Dawidem, królem i prorokiem. I ma to taki wpływ na nasze życie, jak na przykład opis podróży Krzysztofa Kolumba na poszukiwanie Indii.

Zabrzmi to paradoksalnie, ale sama Biblia informuje nas, że Słowo w niej zapisane to nie tylko informacja. Bo „Bóg rzekł” i „stało się”, a nie tylko „usłyszano” lub „dowiedziano się”. Taka bowiem jest natura Bożego Słowa i taka między nim a słowem ludzkim różnica. Przyznać jednak trzeba, że umyka ona potocznemu poznaniu (i doznaniu) i że spontanicznie słuchamy Bożego Słowa po to, by się czegoś dowiedzieć, a nie po to, by coś się stało. No i – Pan Bóg łaskaw – nic się nie dzieje.

Sama Biblia pozostaje jednak tekstem, a ten poddaje się hermeneutycznym zasadom interpretacji, wspólnym dla wszystkich tekstów. W podobny sposób można interpretować Homera, świętego Augustyna, Szekspira, Mickiewicza, no i Pismo Święte. Szukając znaczenia i sensu, mniej lub bardziej uświadamiając sobie, jak dzieła te i ich autorzy wpłynęły na dzieje ludów, uprawia się uczoną „archeologię literacką”. Służy ona postępowi nauki, kształceniu, coraz to lepszym opracowaniom krytycznym rzeczonych tekstów. Być może jest to coś więcej niż potoczne podchodzenie do Biblii jak do instrukcji obsługi pralki, ale czy wystarczy?

Jest pewna zasadnicza różnica, typowo chrześcijańska, w podejściu do Biblii i do wszelkich innych tekstów. Jako chrześcijanin wierzę bowiem, że to samo Słowo, które się zapisało w Biblii, stało się człowiekiem w Jezusie Chrystusie. Oprócz najprzeróżniejszych parametrów hermeneutycznych, takich jak czas, gatunek literacki, kultura, język itp., itd., mamy jeszcze jeden, zupełnie wyjątkowy: Słowo zapisane w Biblii – w przeciwieństwie do jakiegokolwiek tekstu, choćby tak czcigodnego jak Mszał Rzymski – stało się człowiekiem.

A co może człowiek? Z jednej strony wiemy, z drugiej nie, gdyż ciągle zaskakiwani jesteśmy ludzkimi poczynaniami. Ba! Nawet naszymi własnymi. Wydaje nam się, że jakiegoś człowieka znamy jak własną kieszeń, a on nagle robi coś, co niepomiernie nas cieszy, albo niepomiernie smuci. Historycy badają życiorysy ludzi sławnych, próbują uzupełnić luki w dokumentacji na podstawie tego, jak sobie wyobrażają charakter takiego bohatera i jak rozumieją jego nawyki. A on im co chwila i tak zza grobu figle płata, ujawniając postępki zgoła nieprzewidywalne.

O człowieku mówi Pismo, że został stworzony na obraz i podobieństwo Boże. O alfabecie tak nie mówi. Słowo Boże stało się więc człowiekiem, by móc się wyrazić. Człowiekiem wolnym i twórczym, ciągle wymykającym się wszelkim zaszeregowaniom. Stało się człowiekiem, by wiadomo było, jak czytać Pismo.

Patrzenie na Jezusa Chrystusa w świetle Pisma Świętego doprowadziło do skazania Go na śmierć. Święta pora, by przyłączyć się do tych, co postępują odwrotnie: patrzą na Pismo w świetle Jezusa Chrystusa, Słowa Bożego, które stało się człowiekiem. Dopiero wtedy widać, co znaczy, że Syn Człowieczy jest panem szabatu. Dopiero wtedy, czytając Pismo, można poważnie liczyć na to, że coś się może wydarzyć. Ten Człowiek ciągle bowiem żyje i działa. Ciągle pozostaje twórczy, wręcz stwórczy.

Jest jeszcze inny aspekt: żaden człowiek nie jest nam dany jako przedmiot – ani badań, ani manipulacji. Człowiek jest bliźnim do kochania. Jeśliby więc prawdą się okazało, że naczelną regułą hermeneutyczną w odniesieniu do Pisma Świętego jest człowiek, Pismo też nie jest do badania ani do manipulowania nim, ani do usprawiedliwiania z jego pomocą czegokolwiek, lecz do kochania. Że zaś kochanie to nie tylko ochy i achy – to wiedzą wszyscy, może z wyjątkiem świeżo zakochanych. Kochanie czasem bardzo boli, bo w nim tworzy się życie. To zaś zbyt wiele, by łatwo przyszło.

Uczenie się słowa

„To nowy dzień, to nowy świat” – poprawia zdumioną pokojówkę bohaterka filmu Zakochany Szekspir. Na film można patrzeć jako na udany wysiłek znalezienia słowa władnego nazwać niepokój serca. Inny, nagrodzony też w 1999 roku Oskarem, film Życie jest piękne to sugestywna opowieść o magicznym słowie ojca, które stwarza w umyśle dziecka alternatywny do koszmaru wojny i obozu koncentracyjnego świat; można w nim żyć, bo przecież życie jest naprawdę piękne. Tak się dzieje w filmach, a jak bywa w życiu? W życiu różnie bywa.

To nowy świat – patrzyliśmy z niedowierzaniem na siebie w sierpniu 1980 roku po podpisaniu porozumienia stoczniowców z ówczesnym PRL-owskim rządem. To nowy język, w którym zaczynaliśmy się wreszcie odnajdywać, mówiliśmy do siebie słuchając ze zdumieniem tego, co w czerwcu 1979 roku mówił do nas Jan Paweł II. Jak to się dzieje, że nagle zaczynamy mówić do siebie nowym językiem, stwarzać nowy świat? Nawet politykom się to zdarza. Tak było niegdyś z mówieniem Lecha Wałęsy, tak odmiennym od drętwej mowy partyjnych aparatczyków. On po prostu mówił, jak jest, i to było nadzwyczajne. W takich chwilach czujemy, że słowa naprawdę pomagają żyć, rozwiązują problemy, pomagają nawiązać utraconą nić porozumienia.

Tak było w spotkaniach Jezusa z Magdaleną, Zacheuszem, Mateuszem. Słowo skierowane do nich oznaczało możliwość nowego życia, przeszłość przestawała ciążyć, balast stawał się trampoliną umożliwiającą zrozumienie miłości Boga. Tak było z Szawłem, który pod Damaszkiem zrozumiał, że nie ma potrzeby prześladować, więzić, bo Bóg jest większy od jego lęków o czystość wiary. Tak było z uczniami podążającymi z pochylonymi głowami do Emaus. Wcześniej przydarzyło się to Mojżeszowi na pustyni i Eliaszowi na górze Karmel. Zrozumieli, że nie są jedynymi zatroskanymi o dobro narodu, że Bóg jest tym, który się troszczy, a człowiek może Mu jedynie nie przeszkadzać. Ich życie zasadniczo się nie zmieniło, nadal było pełne problemów, napięć; nadal naznaczone słabością i grzechem, a jednak inne, nowe...

Jak to się dzieje, że człowiek chwyta za pióro, by po sześćdziesięciu latach nazwać koszmar przeżytego Shoah, jak to się przydarzyło Wilhelmowi Dichterowi z książką Koń Pana Boga i Michałowi Głowińskiemu w Czarnych sezonach? Potrzeba nazwania tego, co wymyka się słowu, nawet jeśli jest to rzeczywistość tak okropna.

A my wszyscy, dzieci totalitarnych zniewoleń, których oduczono, zdawałoby się, na zawsze wiary w słowo. Orwell w Folwarku zwierzęcym, Klemperer w LTI, a u nas Głowiński w Nowomowie po polsku nazwali i odsłonili mechanizmy niszczenia słowa. Czy można przywrócić słowu jego pierwotną funkcję – jednania i stwarzania pomostu między ludźmi i Bogiem?

Poeta marzył o języku giętkim, władnym nazwać zwiewną myśl – wszak myśl sama i jej zjawienie się zaciekawia. Słowo to kształt wcześniejszego pomysłu. Ignacy Loyola proponuje skomplikowany system ćwiczeń i zabiegów (ćwiczenia duchowe), by uwolnić słowo od zanieczyszczeń, by wyzwolić jego czystą formę, by usłyszeć wreszcie stwarzający głos Boga, przywracający nowe życie.

Uczyć się słów, stawać się sługą słowa, pokornym słuchaczem, zadziwionym, olśnionym, wyrwanym z rutyny znaczeń. Oświecenie, iluminacja, satori – czy to końcowy moment drogi i ascetycznego wysiłku, czy też może raczej chwila przyzwolenia, by to, co jest, zaistniało w mojej świadomości? Może to tak, jak z chmurami przysłaniającymi zawsze przecież świecące słońce.

Być może to modlitewne trwanie i zasłuchanie się w Słowo oczyszcza człowieka i pozwala dotrzeć myśli do źródła światła. Jak to się dzieje, że bogate w treści słowa nic nie znaczą i stają się pustym dźwiękiem. Odkupienie, przeistoczenie, zbawienie, a nawet krzyż, czy współistotny – komu te szacowne zabytki słowne coś mówią, poza specjalistami od wiedzy o Bogu, którzy tylko dla siebie piszą i tylko siebie nawzajem czytają? Czy te słowa rozgrzewają serca, czy uspokajają rozbiegane myśli? Jak włączyć je w rytm codziennych lęków i nadziei? Jak nazwać nienazwane, jak dzielić się chwilą olśnienia?

Nie bać się słów, cieszyć się słowem, dzielić się nim – świadomie i cierpliwie się nad nim pochylać. „Trzeba wiele wycierpieć” – mówił do zakłopotanych uczniów Jezus. Chyba chciał przez to powiedzieć, iż proces oczyszczania słów jest bolesny. Bo tak naprawdę nikt dobrowolnie nie chce zrezygnować ze znaczeń, które uznał za swoje. Dlatego potrzebny był Damaszek, by Szaweł zrozumiał, że nie trzeba nikogo prześladować; potrzebna była samotność więzienia, by święty Franciszek mógł odrzucić wszystko. Potrzebna była też rekonwalescencja w Loyoli, by święty Ignacy mógł przeżyć i opisać ćwiczenia duchowe.

Każdy z nas ma swój Damaszek i swój zamek w Loyoli, które pozwalają przedrzeć się przez lata przyzwyczajeń i zdecydowanych poglądów, pozwalają odkryć, że wszystko jest nowe i inne.

Potrzebujemy siebie, tęsknimy za sobą, piszemy listy, faksujemy, emailujemy, albo po prostu rozmawiamy. Ale też uciekamy od siebie, jesteśmy sobą znudzeni, nie chce nam się otwierać listów... Zamykamy się w czterech ścianach i nie odpowiadamy na pukanie do drzwi. A potem znowu tęsknimy, szukamy kontaktu, czekamy z niecierpliwością na nowy list i lękliwie wykręcamy znajomy numer telefonu.

Tacy jesteśmy i tacy już pewnie pozostaniemy. Ale o tym wiemy i dlatego uparcie szukamy słów, uczymy się ich, by nazwać tajemnicę swego serca, by zrozumieć tajemnicę serca drugiego.

Jezus z Nazaretu umarł na krzyżu i dopiero wtedy wszystko stało się jasne, również dla Niego. To zaskakująca tajemnica Słowa, również dla nas.

 

 

 

 

 DO GÓRY  •  NASTĘPNY