ŚLADY JEDNEGO ŻYCIA •
HENRI J. M. NOUWEN
Współczucie 1
Niedawno ktoś z moich przyjaciół opowiedział mi historyjkę, która bardzo dobrze
tłumaczy współczucie. Rozpocznijmy zatem od tej historii.
Był
sobie pewien człowiek, starzec, który każdego ranka szedł nad brzeg Gangesu,
aby tam, pod rozłożystym drzewem, oddawać się medytacji. Zdarzyło się, że
któregoś dnia po zakończeniu rozmyślania ów człowiek otworzył oczy i zobaczył
małego skorpiona rozpaczliwie walczącego z bystrym nurtem rzeki. W pewnej chwili
woda rzuciła owada w pobliże drzewa i skorpion zaplątał się w wystające z
brzegu korzenie. Owad próbował się z nich wydostać, ale próby te jedynie
pogarszały jego sytuację. Zobaczywszy to, starzec bez namysłu pochylił się nad
wodą, aby ratować skorpiona. Lecz gdy tylko go dotknął, mała bestia ukłuła go
bezlitośnie. Starzec odruchowo cofnął rękę, lecz gdy tylko odzyskał równowagę,
znowu zaczął ratować skorpiona. Za każdym razem jednak, gdy tylko próbował mu
pomóc, owad kłuł go bezlitośnie. Ręce starca obrzmiały i pokryły się krwią, a
na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Przechodził tamtędy pewien człowiek.
Kiedy zobaczył, co się dzieje, krzyknął: „Ejże, stary głupcze, co ty wyrabiasz?
Tylko wariat ryzykuje własne życie dla ratowania takiej wstrętnej,
bezużytecznej kreatury!” Starzec odwrócił powoli głowę i łagodnie spoglądając
przybyszowi w oczy, powiedział: „Przyjacielu, dlaczego miałbym wbrew sobie
rezygnować z udzielenia mu pomocy. Miałbym to zrobić tylko dlatego, że w
naturze skorpiona leży zadawanie ran?”
No
właśnie! Dlaczego mamy rezygnować z naturalnego odruchu współczucia nawet
wtedy, gdy bezlitosna rzeczywistość kąsa nas i zadaje nam rany?
Przypowieść o starym człowieku i skorpionie stanowi niemałe wyzwanie dla kogoś
takiego jak my, ukształtowani w przekonaniu, że głównym czynnikiem rozwoju
jest konkurencja. Przypowieść o skorpionie uprzytamnia nam, że wyciągnąć do
kogoś pomocną dłoń to gest stokroć bardziej ludzki, niż zadać komuś cios.
Pocałunek jest lepszy od ukąszenia, uśmiech jest cieplejszy niż obojętność,
przyjaźń lepsza od rywalizacji, a działania na rzecz pokoju to coś bliższego
naszej naturze niż prowadzenie wojen. Innymi słowy, współczucie jest czymś
bardziej ludzkim niż walka.
Jakie
miejsce w naszym życiu zajmuje ów wielki dar współczucia? Ja sam w przeszłości
niejednokrotnie szukałem pomocy u teologów, psychologów, psychiatrów czy
innych specjalistów i rzeczywiście otrzymywałem tę pomoc, a także
otrzymywałem inspirację. W końcu jednak zdałem sobie sprawę, że akademicka interpretacja
współczucia, tego najbardziej ludzkiego z wszystkich ludzkich uczuć, może je
zniekształcić. Przecież ono wymyka się naukowej logice. Nie można go osiągnąć
na drodze treningu.
A
co o fenomenie współczucia mogą powiedzieć nam artyści? Jestem Holendrem, toteż
rzadko miałem okazję oglądać równie wymowne współczucie, jak to, ukryte w
obrazach van Gogha, chciałbym zatem nawiązać do jego twórczości. Głównym
źródłem moich rozważań będą listy Vincenta van Gogha do brata Thea. Chciałbym w
ten sposób dać wyraz przekonaniu, że współczucie okazywane nawet zwykłemu
skorpionowi należy do najcenniejszych przymiotów ludzkości. Uważam, że przy
opisywaniu współczucia artysta tej miary może okazać się przewodnikiem
niezastąpionym.
Czytając
listy Vincenta i kontemplując jego płótna przekonujemy się, że współczucie ma
trzy aspekty: solidarność, pocieszenie i otuchę. „Błogosławieni współczujący”
to przede wszystkim ci, którzy okazują swoją solidarność z tymi, którzy
cierpią, przez to, że płaczą wraz z nimi. Ale także pocieszają ich, bo
odczuwają na sobie rany zadane przez życie, a jednocześnie budzą w nich
nadzieję przez to, że mimo cierpienia dążą wytrwale do jasnego celu. O tej
solidarności, pocieszeniu oraz nadziei chciałbym mówić, posiłkując się słowami
i obrazami van Gogha – jego losy podobne są przecież do losów owego starca,
który pragnął uratować skorpiona.
Współczucie
polega przede wszystkim na uświadamianiu sobie tego, że jest się cząstką
ludzkości. Współczucie niesie w sobie przekonanie, że rodzaj ludzki stanowi
nierozerwalną całość. Jest w nim obecne głębsze przeświadczenie, iż wszystkich
nas – niezależnie od czasu i miejsca ziemskiego bytowania – łączy ta sama
ludzka natura. Owo wewnętrzne poczucie solidarności sprawia, że możemy
rozpoznać jeszcze głębsze więzy spajające całe stworzenie.
Solidarność
międzyludzka wydaje się czymś oczywistym, a jednak dobrze wiemy, że kłótnie w
rodzinach, konflikty na tle rasowym, etnicznym i kulturowym zagłuszyły w nas
poczucie międzyludzkiej solidarności, zastępując je wyraźnym przeświadczeniem
o istnieniu podziałów. Na co dzień tracimy zbyt wiele energii na
utrwalanie różnic istniejących między nami oraz na wytrwałe definiowanie
siebie za pośrednictwem tych elementów życia, które każą nam zachowywać
dystans w stosunku do innych. Większa część naszego „ja” bazuje na tym, jak
bardzo różnimy się od innych: jesteśmy szybsi, inteligentniejsi, zręczniejsi –
po prostu lepsi. Tymczasem osoba współczująca nie wyszukuje różnic, nie
definiuje samej siebie za pomocą tego, co ją odróżnia od innych, lecz na podstawie
tego, co ją z innymi łączy. W języku angielskim „współczucie” („compassion”)
to także „współcierpienie” 2.
Ludzie współczujący to zatem ci, którzy mają swój udział w cierpieniu innych,
w znoszeniu tej samej kondycji ludzkiej, będąc zarazem głęboko przekonani, że
ich tożsamość bierze początek w doświadczeniu wspólnym całemu rodzajowi
ludzkiemu.
Kiedy
Thomas Merton uświadomił to sobie w pełni, wykrzyknął: „Wyrwanie się spod
presji iluzorycznych różnic sprawiło mi taką ulgę i radość, że omal nie
roześmiałem się w głos. Nie wiem, czy potrafię opisać słowami swoją radość, ale
pomyślałem mniej więcej tak: «Dzięki Bogu, jestem taki sam jak inni, jestem
tylko jednym z nich...» Być cząstką rodzaju ludzkiego to doprawdy wielki
przywilej”. Dla Mertona ważne było nie tyle samo uświadomienie sobie, że tak
naprawdę nie różnimy się specjalnie od innych, lecz to, że podobieństwo do
innych stanowi część naszej najgłębszej tożsamości. Nie chodzi tu zatem jedynie
o samoakceptację, lecz o pragnienie możliwie najpełniejszego i głębokiego
uczestniczenia w naturze wspólnej nam wszystkim.
To
właśnie tu zapuścił swe korzenie geniusz van Gogha. Jego młodość była pasmem
zmagań: chciał zostać pastorem lub malarzem. Oba te powołania pojmował jako
sposób na dotarcie do człowieka ubogiego, uciśnionego i odrzuconego. W roku
1878, w wieku 25 lat, przybył do Amsterdamu, aby studiować teologię. Jakiś czas
później, zniechęcony niepowodzeniami w nauce, zapytał swego nauczyciela: „Czy
rzeczywiście sądzi pan, że przez takie udręki musi przejść każdy, kto, tak jak
ja, chce przynosić pokój udręczonym i godzić ich z losem pielgrzyma na tej
ziemi?” Vincent nie miał przekonania do akademickiej wiedzy, dlatego postanowił
rozpocząć, jak to sam określił, „bezpłatny kurs wielkiego uniwersytetu nędzy”.
Kilka miesięcy później widzimy go już w roli kaznodziei w zaniedbanym zagłębiu
węglowym w Borinage, w Belgii. Pisał stamtąd do brata: „Prośmy o to, żeby
nasze życie sprawiało, że stajemy się ubogimi sługami Boga w Jego Królestwie.
Gdy się widzi niewyobrażalny wprost i nieutulony ból, samotność, opuszczenie i
nędzę, koniec wszystkiego lub raczej przebranie się wszelkiej miary, to wtedy
nasze myśli same biegną do Boga. Tak przynajmniej jest u mnie...”.
Vincent
nie traktował lat spędzonych wśród górników jako czasu przeznaczonego wyłącznie
na modlitwę, nauczanie i nawracanie, ani też jako próby naprawiania losu
robotników; wspominał ów czas jako doświadczanie ogromnej solidarności z biednymi.
Relacjonując bratu swe wrażenia z Borinage, pisał: „Gdybym mógł spokojnie
pracować przez jakieś trzy lata w okolicy takiej jak ta, ucząc się i obserwując
wszystko, wróciłbym stamtąd rzeczywiście mając coś do powiedzenia – coś, co
warto by usłyszeć. Mówię to z całą pokorą, ale też z pełnym przekonaniem”.
Gdy
po wielu rozczarowaniach w Borinage Vincent uświadomił sobie, że powinien
zostać raczej malarzem niż pastorem, w jego życiu dokonał się dramatyczny
zwrot. Nadal jednak kierowało nim to samo powołanie: „To, czego pragnę i do
czego zmierzam – pisał do Thea – jest niezmiernie trudne do osiągnięcia, a mimo
to nie sądzę, bym mierzył za wysoko. Chcę rysować tak, żeby moje rysunki poruszyły
innych [...] chcę robić postępy, tak żeby ludzie patrząc na moją twórczość,
mówili: Ten czuje głęboko i wrażliwie... Kim ja jestem w oczach większości!?
Zerem lub może raczej nieznośnym, godnym pożałowania ekscentrykiem,
człowiekiem bez jakiegokolwiek społecznego znaczenia w chwili obecnej i bez
widoków na przyszłość, krótko mówiąc – jestem ostatnim z ostatnich. No dobrze
[...] ale właśnie dlatego chcę, by moja twórczość ujawniała, co jest w sercu
takiego zera. Na tym właśnie polega moja ambicja, która mimo wszystko rodzi
się jednak z miłości, nie z gniewu”.
To
było jego powołanie: zwrócić na siebie uwagę przez łagodne wyrażanie swej
solidarności z innymi, solidarności, która rodzi się nie z gniewu, lecz z
miłości. Dla urzeczywistnienia tej idei Vincent gotów był poświęcić swe życie,
mając jednocześnie świadomość, że droga do celu jest kamienista i że biegnie
wśród płaczących wierzb. Lecz kiedy już odnalazł swój życiowy cel, nic,
absolutnie nic, nie mogło go od tego celu odwieść. O sobie samym powiedział: „Nie
zamierzam się oszczędzać ani unikać trudności czy wzruszeń... Świat
interesuje mnie jedynie o tyle, o ile odczuwam w stosunku do niego pewne
zobowiązania. Chodzę już po tej ziemi trzydzieści lat i – nie licząc
na wdzięczność – chciałbym pozostawić po sobie pamiątkę w postaci obrazów bądź
rysunków tworzonych nie z chęci rozkoszowania się sztuką, ale dla szczerego
wyrażenia ludzkich uczuć”. Przedstawianie czystych ludzkich uczuć było celem
Vincenta nie tylko jako kaznodziei, lecz także jako malarza, i było to zadanie
niezwykle trudne i wymagające bezgranicznej cierpliwości. „Czym jest uprawianie
malarstwa? – pytał sam siebie i odpowiadał: – Jest to przebijanie się
przez niewidzialną żelazną kurtynę, oddzielającą to, co człowiek czuje, od
tego, co da się uczynić”.
Rzeczywiście,
realizacja współczucia poprzez solidarność była dla Vincenta niczym przebijanie
się przez żelazną kurtynę. Było w tym coś boleśnie trudnego, ale również
coś radośnie pięknego, jeśli tylko udawało mu się to osiągnąć. W chwili
uniesienia zwierzał się listownie bratu: „Czasami jest to coś nieopisywalnego:
cała natura wydaje się przemawiać... Jeśli chodzi o mnie, to nie pojmuję,
dlaczego nie wszyscy to widzą i czują. Przyroda, albo Bóg, czyni to wobec
każdego, kto ma oczy i uszy, a także serce, aby to pojąć”.
Widzimy
zatem, że współczucie to przede wszystkim poczucie solidarności – i tutaj
rzeczywiście nie ma rozdźwięku między misjonarzem a malarzem. Obydwaj chcą
zbliżyć się do innych i obydwaj odczuwają ból z powodu dzielących ludzi
przepaści, które tak trudno zasypać. „W czyjejś duszy jest wielki płomień – napisał
do brata – lecz nikt nie przyjdzie, by się przy nim ogrzać. Przechodnie
widzą jedynie wątłą smugę dymu unoszącą się z komina i idą dalej [...] Czy
zatem należy ten ogień podtrzymywać w sobie? Czekać, aż ktoś zechce przyjść i
usiąść przy tym ogniu i być może pozostać? Niech każdy, kto w Bogu
pokłada nadzieję, czeka na taką chwilę, która nadejdzie wcześniej czy później”.
A zatem: solidarność, ale nie jakaś łatwa solidarność, lecz solidarność
dojrzewająca powoli, solidarność pełna oczekiwania i cierpliwie zasłuchana w
wewnętrzny głos, który każe trwać.
Drugą
charakterystyczną cechą współczucia jest pocieszenie. Jeśli pozbyliśmy się
naszych skłonności do bycia kimś odrębnym oraz uznaliśmy istnienie intymnych
związków łączących nas z resztą ludzi, pocieszenie pojawi się samorzutnie,
ponieważ solidarność po prostu toruje mu drogę. Pocieszenie pozwala nam lepiej
zrozumieć jej wewnętrzną dynamikę. Trzeba jednak powiedzieć, że mało które
pojęcie tak bardzo domaga się dzisiaj dowartościowania. Pierwsze skojarzenia są
tu raczej negatywne. Jesteśmy skłonni traktować litość jako sposób na
załagodzenie skutków czyjejś nieumiejętności radzenia sobie z problemami życia
albo jako sposób na unikanie bezpośredniego kontaktu z tym, co bolesne, ale
zarazem na pogodzenie się z tym, co nieuniknione. „Nagroda pocieszenia” to
dobry przykład tego, jak mało cenimy sobie pocieszenie. Jest tanim podarkiem,
który należy wręczyć komuś, kto przegrał.
Tymczasem
pocieszenie jest integralną częścią współczucia i nie daje się sprowadzić do
chęci unikania bólu, lecz – paradoksalnie – do takiego jego zgłębienia, że
można się nim z kimś podzielić. Pocieszenie wymaga, abyśmy byli cum solo
z osamotnionym i to wyłącznie tam, gdzie owa samotność najbardziej mu
doskwiera. Jeżeli mówimy do kogoś cierpiącego: „Nie płacz, bo przecież
pozostało jeszcze tyle dobrych rzeczy w twoim życiu”, albo: „Spróbuj zapomnieć
i pomyśl o przyjemniejszych rzeczach”, lub też: „Jutro wszystko będzie
wyglądało inaczej”, to w rzeczywistości chcemy być gdzie indziej niż osoba, do
której te zdawkowe zdania kierujemy. A zatem nie chcemy być razem z cierpiącą
osobą. Wolelibyśmy przenieść się wraz z nią w inne, mniej bolesne miejsce.
Jest to zupełnie zrozumiałe, bo któż z nas chciałby tkwić w samym środku
cierpienia? Któż z nas chciałby spontanicznie dzielić z innymi egzystencjalny
ból? Czy jest ktoś, kto życzyłby sobie, żeby mu przypominano, że jemu także
brak pewnych odpowiedzi, że on także jest słaby i bezsilny i że w ostatecznym
rozrachunku on także nie zdoła zaradzić nieuniknionemu kresowi egzystencji?
W
książce Erika Eriksona Life History and the Historical Moment czytamy,
że jeśli profesjonalny terapeuta, a chodzi tam przede wszystkim o
psychoanalityka, chce zmniejszyć u pacjenta jego fobie i niepokoje, to w
praktyce powinien zachęcić go do stawiania czoła okrutnej świadomości, że
śmierć jest czymś nieuniknionym. Oto pod powierzchnią lęków i obaw czai się
okrutna rzeczywistość, iż mianowicie wszyscy stoimy nad przepaścią. Paradoks
psychoterapii polega na tym, że jeśli chcemy usunąć z czyjejś świadomości lęki
i zmory, to musimy również wytrącić mu z rąk argument za tym, że warto
przyjmować swoje przeznaczenie ostateczne w sposób pasywny. Tym samym zapraszamy
go do wspólnej konfrontacji już nie z problemami istnienia, lecz z jego
tajemnicą.
Chociaż
ludzie różnią się między sobą, jeśli chodzi o rodzaje obaw i intensywność ich
przeżywania (owe różnice dochodzą do głosu w relacji lekarz – pacjent), to
jednak pod względem elementarnych wewnętrznych odruchów wszyscy jesteśmy do
siebie podobni, w kwestiach ostatecznych zaś wszyscy możemy być dla siebie
autentycznymi pocieszycielami. Pocieszenie oznacza próbę przedarcia się przez
wszystkie dręczące nas lęki i niepokoje, które mogą nas oddalać od siebie, aż
do owego straszliwego i tajemniczego miejsca osamotnienia, w którym nareszcie
można być razem. Erikson pisze: „Prócz udręk i lęków możemy napotkać ów egzystencjalny
strach, który domaga się odpowiedzi w postaci wiary i poczucia wspólnoty”.
Pocieszenie domaga się zatem, żeby traktować wszystkie ludzkie udręki i
cierpienia jako pomoc pozwalającą nam zmierzyć się z naszymi najbardziej
naturalnymi ograniczeniami i słabościami, w tym również ze śmiercią. Prawdziwe
pocieszenie nie jest więc próbą uśmierzania bólu, lecz dodawaniem odwagi do
tego, żeby zgłębić ów ból jeszcze bardziej, aż do poziomu, na którym każdy może
w nim współuczestniczyć. W rzeczywistości jest on bowiem jedynie
zróżnicowanym pod względem formy wyrazem tej samej, wspólnej nam wszystkim i
niełatwej kondycji ludzkiej.
W
przypadku van Gogha mamy do czynienia z jednym z najbardziej wzruszających
uosobień pocieszenia. Opuszczając Borinage, gdzie żył wśród górników, był w
trakcie przeistaczania się z misjonarza, którego warto słuchać, w
malarza, którego obrazy warto oglądać. Jego kolejny pobyt w Holandii to okres,
w którym tworzy setki rysunków i obrazów i ustawicznie dąży do zgłębienia
ludzkiej istoty. Nauczywszy się odczuwać głęboką solidarność z wyzyskiwanymi
i uciśnionymi, czyni z niej wyznacznik swej twórczości. Czas między kwietniem
1881 a listopadem 1885 to okres, gdy Vincent niemal obsesyjnie stara się
dotrzeć do sedna życia, którego szukał pośród ubogich w duchu. W Etten rysuje
siewcę, dziewczynę z miotłą, kobietę obierającą kartofle, pasterza wspartego
na lasce i wiele smutnych pejzaży. Tutaj też powstaje Opuszczony – szkic
siedzącego przy piecu wieśniaka, z łokciami opartymi na kolanach, z twarzą
ukrytą w dłoniach. Gdy przeniósł się do Hagi, za model posłużyła mu prostytutka
i inny samotny starzec. Wtedy także rysuje Smutek, przejmujące studium
kobiety pogrążonej w rozpaczy. Kilka miesięcy później przebywając w Drenthe,
monotonnej okolicy pełnej torfowisk, Vincent zafascynował się jej czernią i
szarością. Ziemiste sylwetki oraczy i pasterzy wydały mu się podobne do
smutnego otoczenia. Po powrocie na południe Holandii, gdzie mieszkali jego
rodzice, uwagę Vincenta przykuły ostre rysy twarzy ludzi dotkniętych głodem.
Przeprowadziwszy długotrwałe i wnikliwe studium twarzy i postaci maluje słynne
płótno: Nad miską kartofli. Posyłając to dzieło bratu słusznie może
powiedzieć, że jest ono kwintesencją chłopskiego losu.
Vincent
van Gogh rzeczywiście próbował przedrzeć się przez ludzkie lęki i wyeksponować
w swej twórczości wspólną nam wszystkim głębię smutków i obaw. Dla niego
malarstwo było wydobywaniem ze swych bliźnich tego, co ich wszystkich łączy.
Z Hagi pisał do Thea: „To prawda, że często cierpię skrajną biedę, lecz ciągle
odnajduję w sobie spokój i harmonię. W najbiedniejszych chatach, w
najciemniejszych zakątkach dostrzegam rysunki i obrazy, które nieustannie
przykuwają moją uwagę”. Chciał dotrzeć do samej głębi ludzkiego smutku i
wydobyć go na światło dzienne nie po to, aby nim szokować, lecz właśnie po to,
żeby pocieszać. Pisał: „Czuję, że moja twórczość dotyka duszy ludu, że muszę
trzymać się blisko ziemi i chwytać życie od jego najgłębszej strony, posuwając
się do przodu przez wiele trosk i przeszkód”. Doskonale zdawał sobie sprawę,
czego to powołanie będzie wymagać od niego samego. Wiedział, że nie da się
pocieszać innych ani chwytać życia w samej jego głębi bez narażania się samemu
na cierpienie i ból. Napisał o tym bratu: „...ilekroć odczuwam tęsknotę za
spokojnym i dostatnim życiem, tylekroć natychmiast powracam myślą do codzienności
pełnej kłopotów i trosk, mówiąc sobie: tak jest lepiej, bo z tego mogę się
więcej nauczyć, to mnie nie zniszczy, od tego się nie umiera”.
Vincent
zawsze opierał się pokusie szukania taniego poklasku, utrzymywania się na
powierzchni życia, okazywania wymuszonej radości bądź nieszczerej melancholii.
Dla niego radość i smutek w jakiś tajemny sposób się uzupełniały i nigdy
nie mogły być od siebie zdecydowanie oddzielone. Wysyłając bratu dwa rysunki,
jeden przedstawiający wybrzeże w Scheveningen, drugi – las w pobliżu
Hagi, pisał: „Nadmorski szkic przepełnia jasna, ujmująca treść, podczas gdy
tematyka leśna jest bardziej surowa i poważna. Rad jestem, że oba te motywy są
w życiu obecne”. Swe pocieszycielskie posłannictwo upatrywał właśnie w
przedstawianiu zarówno jasnych, jak i ciemniejszych stron życia. Wyczuwał też
intuicyjnie – nawet podczas tych beznadziejnych lat, kiedy nikt nie
zwracał uwagi na jego twórczość – że kiedyś potomni odkryją jego artystyczny
talent. Właśnie z powodu swych ustawicznych zabiegów o zbliżenie się do
prostego ludu i jego postrzegania świata wiedział, że odzew kiedyś musi
przyjść. Pisał: „Co się tyczy materialnego wynagrodzenia za moją pracę, to nie
roszczę sobie innego, jak tylko to, że byłbym bardzo zaskoczony, gdyby na moją
twórczość nie było takiego zapotrzebowania, jak na prace innych. Kiedy to
nastąpi, tego oczywiście powiedzieć nie potrafię, lecz uważam za rzecz
najważniejszą, by tworzyć z natury, wiernie i z zapałem. Wczuwanie się w
przyrodę i miłość do niej wcześniej czy później wzbudzi zainteresowanie u
ludzi interesujących się sztuką”.
Pocieszenie
istotnie wymaga rzetelnych starań, by dotrzeć do sedna ludzkich ułomności.
Wyziera z ich wspólnej głębi.
Trzecim
przejawem współczucia jest otucha. Solidarność w cierpieniu – nawet wtedy gdy
wymaga zanurzenia się w ból aż do poziomu pozwalającego na dzielenie się nim
– nie jest okazywaniem litości, lecz dawaniem otuchy, będącej siłą w jedności.
Błogosławieni, którzy innych wspomagają w słabościach, albowiem oni posiądą
ziemię. Dostąpią odnowienia. Jeśli podejmiemy wielkie ryzyko współczucia i
współcierpienia, jeśli zdecydujemy się na to, by wspólnie stawić czoło
poczuciu opuszczenia i osamotnienia, to wówczas zakiełkuje w nas nowa wola
życia. Pocieszający gest miłości sprawi, że wyobcowanie ustąpi miejsca żywemu
spotkaniu osób.
Ilekroć
unikamy bólu, tylekroć uciekamy przed życiem. Ilekroć chcemy podtrzymać w sobie
złudzenie, że jesteśmy samowystarczalni i niezależni, tylekroć musimy się
zbroić przeciw innym. Ilekroć dążymy do władzy, tylekroć zostawiamy za sobą
zniszczenie. Tymczasem solidarność i pocieszenie rodzą otuchę. Oto tajemnica
współczucia. W zaoraną glebę można rzucić ziarno. Dotknięcie dłoni jest znakiem
przyjaźni. Pocałunek wyraża miłość. Jeśli tylko ludziom udaje się odsłonić
przed sobą swoje dusze, wszelkie napięcia zanikają, na zapłakanych twarzach
pojawia się uśmiech, rodzi się coś nowego i trwałego. Życie możliwe jest tylko
dzięki braterstwu słabych. Wzajemne poddanie się dwojga nagich i bezbronnych,
to jest mężczyzny i kobiety, obleka miłość w ciało, a zarazem jest najbardziej
wzniosłą i najbardziej naturalną formą otuchy. Otucha jest zatem wielkim
ludzkim darem, gdyż tworzy wspólnotę. Ci, którzy odsłonili przed sobą własną
słabość, teraz oto łączą się razem w jednym ciele. Solidarność i pocieszenie
nie prowadzą zatem do użalania się nad sobą, do narzekań, ani nawet do
wypłakiwania bliźniemu swoich zmartwień. Solidarność i pocieszenie budują
raczej wspólnotę, w której możemy wzajemnie się umocnić powierzając komuś
swoje słabości i przyjmując w zamian jego ciężary. Stając z kimś nad otchłanią
ludzkiej samotności, nie odczuwamy już lęku, lecz otuchę. Otucha nie usuwa
naszych cierpień ani nie neutralizuje naszych życiowych bolączek. Nie rozprasza
nawet do końca naszej samotności. Dodaje nam jednak sił do brania życia takim,
jakim jest. Pozwala nam dostrzec w życiu już nie ślepą grę losu, lecz kuźnię
prawdziwego sensu naszego istnienia.
Jednym
z najbardziej charakterystycznych talentów van Gogha była łatwość, z jaką
potrafił napawać innych otuchą. Podczas swej pracy duszpasterskiej w Borinage w
zdecydowanych słowach nazwał zmartwychwstanie źródłem nadziei. Nawiązując do
serii sztychów pt. Los konia, pisał: „Smutna to i bardzo melancholijna
scena; musi poruszyć każdego, kto wie i czuje, że wszyscy będziemy musieli
przejść kiedyś przez cienistą dolinę śmierci... Co będzie potem – to wielka
tajemnica, którą tylko Bóg zna. Zapewnił On nas jednak, że po śmierci oczekuje
nas zmartwychwstanie”. Vincent napisał te słowa w wieku 25 lat i nigdy później
nie wspominał już o zmartwychwstaniu 3.
W rzeczywistości zaczął oddalać się od Kościoła i jego pojęć. Osobiście zaryzykowałbym
jednak pogląd, że chociaż samo słowo „zmartwychwstanie” nie pojawiło się już w
jego listach, to przekonanie o życiu wiecznym stawało się coraz istotniejszym
składnikiem jego życia duchowego. Vincent świadomie snuł rozważania nad
zagadnieniem wieczności. Wysyłając bratu swój sztych pt. Opuszczony,
napisał: „W obrazie tym chciałem wyrazić [...] istnienie Boga i wieczności
poprzez nieskończenie wzruszający wizerunek tego staruszka – coś, czego on
sam być może nie jest świadom, gdy tak spokojnie siedzi sobie przy piecu”.
Nie
jest to słodki sentymentalizm, ani też jakieś reminiscencje wcześniejszej
duszpasterskiej działalności Vincenta – przeciwnie: to gorejąca pochodnia,
płonąca w nim coraz bardziej, w miarę jak w jego twórczości przybywało
słonecznych krajobrazów Arles i Auvers. „Jest to coś tak szlachetnego –
pisał – że nie można dopuścić, by się zmarnowało [...], jako że faktem jest, iż
najmarniejszy nawet drwal czy wieśniak z wrzosowisk lub górnik może odczuwać
emocje i natchnienie, pozwalające odczuć istnienie miejsca wiekuistego
bytowania, do którego już mu tak blisko....”.
W
roku 1885 Vincent opuszcza szarą holenderską krainę i, po krótkim pobycie w
Antwerpii, udaje się do Paryża, gdzie zamieszka z bratem. Fascynują go jasne,
wesołe kolory miasta i jego okolic; tutaj też odkrywa duchowe piękno sztuki
japońskiej oraz prowadzi studia nad martwą naturą i kwiatami; jest zachwycony
nowym paryskim otoczeniem.
Gdy
w lutym 1888 roku Vincent udał się na południe Francji, do Arles, wydawało się,
że całe uwięzione dotąd w głębi jego duszy światło nagle rozbłysło, nakładając
się na to, co tam oglądał. Pełen entuzjazmu pisał do Thea: „To tak, jakby cała
natura rozbłysła ogniami. We wszystkim jest stare złoto, brąz i miedź [...],
słońce, które z braku lepszego słowa muszę nazwać żółcią, żółć koloru siarki,
cytryny, złota. Jak piękny jest żółty kolor!” Mówiąc zaś o ludziach, wyznaje: „Chciałbym
przy malowaniu uchwycić w mężczyznach i kobietach coś z nieśmiertelności, co
zwykle symbolizuje aureola i co my próbujemy wyrazić promienistą jasnością
kolorów”. [...]
Za
życia van Gogh uważany był za osobę niesympatyczną, wręcz nieznośną, prawie
nie mającą przyjaciół, a już z pewnością nie zasługującą na rozgłos. Bo też
Vincent bywał bardzo podejrzliwy i nawet obawiał się zbyt dużej popularności.
Tenże sam Vincent stać się miał jednak dla następnych pokoleń pocieszycielem
strapionych z całego świata. Próbując to wyjaśnić, jego bratanek twierdzi: „Vincent
potrafił wejść w skórę ludzi, nawet tych najzwyklejszych, i odnaleźć w ich
duszy coś pięknego, szlachetnego, godnego naśladowania”, i dodaje: „Gdy ludzie
przychodzą oglądać jego obrazy, mówią: Ten rzeczywiście rozumie – i czują się
pocieszeni”.
Wielki
paradoks van Gogha wydaje się polegać na tym, że jego pocieszycielska misja
doczekała się urzeczywistnienia dlatego, iż przekładał on kontemplacyjny
stosunek do natury nad chęć aktywnego wpływania na innych. „W naszej pracy
bardziej liczy się – pisał do Thea – poznawanie i podziwianie rzeczy
takich, jakimi one są, niż pouczanie w tej materii innych ludzi, aczkolwiek
obie te sprawy mogą iść w parze”.
Van
Gogh dodaje innym otuchy przede wszystkim przez odkrywanie duchowego piękna
ludzi i ich wewnętrznego świata, pędzlem wydobywając z najciemniejszych
zakątków promienie światła. Ci, którzy umieją patrzeć, rozpoznają je i
uświadamiają sobie, że wszelka jasność pochodzi od słońca, tylko od słońca. To
głównie ono uczyniło van Gogha sławnym, bardziej niż ludzie pochyleni nad
miską z kartoflami, siedzący w skąpo oświetlonej izbie. To słońce,
rozsiewające szczodrze światło nad łanami pszenicy w Arles, wznoszące się ognistą
kulą spoza ciemnej sylwetki siewcy, słońce zastępujące Rembrandtowskiego
Chrystusa we Wskrzeszeniu Łazarza. „Zaiste – pisze Vincent do brata –
ci, którzy nie wierzą w słońce, są niedowiarkami”. Słońce – to przewodnik po
ciemności, to światło, które ożywia przyrodę i ludzi, a z mogił wywołuje
martwych. Ci, którzy oglądają słońce van Gogha, doświadczają ciepła jego otuchy
i pojmują, że to właśnie jego poczucie solidarności i pocieszenia pozwala im
dostrzegać promienie ogromnego słońca w głębi swojej jaźni. Uświadamiają
sobie, że był to człowiek współczujący. Współczucie to nasze wzniosłe, lecz
trudne powołanie. Wzywa nas ono do manifestowania naszej solidarności z
cierpiącymi, do wzajemnego wspomagania się i otuchy przez odsłanianie
pierwszych promieni światła pochodzących od słońca, które karmi nas
wszystkich. [...] Sam van Gogh niewiele zaznał szczęścia w życiu; czuł, że nie będzie
mu dane oglądać owoców swego współczucia, tak jak nie oczekiwał satysfakcji ze
swych wytrwałych zmagań. Pisał do brata: „Nie powinno się oczekiwać, że to,
czego człowiek się nauczył, może być przekazane innym. Coraz bardziej
uświadamiam sobie, że życie to swego rodzaju pora siewu, ale żniwo będzie gdzie
indziej”.
W
następstwie ogromnego załamania nerwowego Vincent poprosił o przyjęcie do
przytułku w Saint-Rémy, skąd po rocznym pobycie – podczas którego namalował
między innymi kilka ze swych najwybitniejszych płócien – powrócił do Paryża.
Stamtąd przeniósł się do Auvers-sur-Oise, gdzie opiekował się nim doktor
Gachet. W dwa miesiące później Vincent targnął się na swoje życie,
strzelając sobie w brzuch. Zmarł 30 lipca 1890 roku.
Skorpion,
którego próbował ratować, zabił go w końcu. Brat Theo – jedyna osoba, która go
rozumiała – zmarł pół roku później. Do nas, przechodniów widzących go
rozciągniętego na podmytych korzeniach drzewa i krzyczących, że jedynie
szaleniec ryzykuje życie dla ratowania odrażającego, niewdzięcznego stworzenia,
do nas to odwraca swą twarz mówiąc: „Przyjaciele, czy miałbym wbrew sobie
zrezygnować z udzielania pomocy tylko dlatego, że w naturze skorpiona leży
uśmiercanie jadem?”
Tłumaczył K.M.
1 „America”,
13 III 1976, s. 195-200, skróty od redakcji „ŻD”.
2 Jakieś
echo cierpienia (łac. „patio”, „cierpię”) pojawia się w polskim słowie „sympatia” – przyp. tłum.
3 Ta opinia autora nie jest słuszna. Vincent pisze z przejęciem o
zmartwychwstaniu choćby w liście do Emila Bernarda z czerwca 1888 – przyp. tłum.
|