LEKTURY •
KRÓTKA HISTORIA WIELKIEGO KUSZENIA
Jan Kracik,
Trwogi i nadzieje końca wieków,
Wydawnictwo Znak, Kraków 1999. ss. 177.
Książka ks. Jana Kracika łatwo przyciągnąć może oko miłośnika sensacji, a
w końcu któż z nas nim nie jest, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy naprawdę
ważne? Oto na okładce widzimy, w dość skomplikowanym układzie: zagładę bezbożnych,
upadek Babilonu, ognistą rzekę, aniołów-żniwiarzy, archanioła dmącego w trąbę,
a wreszcie i samą Bestię w kilku wersjach – podobną do czterogłowego
lamparta, w postaci zbliżonej do czarnego psa, a nawet dziewięciorogą z wyraźnym,
rzec by można, kilkudniowym zarostem na twarzy, przy czym wszystko to
przedstawione jest we właściwej średniowieczu, wyrazistej kolorystyce.
Zachęcony zgromadzonymi na okładce okropnościami miłośnik religijnej sensacji
może jednak po przeczytaniu książki
poczuć się srodze zawiedziony.
Nie dlatego, jakoby nie znalazł
tam tego, czego szuka. Autor przytacza kilkanaście, minionych już,
domniemanych dat końca świata, nie szczędzi czytelnikowi barwnych opisów wywołanej
tymi „proroctwami” zbiorowej psychozy. Malowniczo przedstawia również
historyczne wyobrażenia „czasów ostatecznych”, zarówno te sielankowe, jak i
groteskowe czy wręcz makabryczne.
A jednak nie jest to wyłącznie książka historyczna. Można nawet pokusić
się o twierdzenie, że tytuł nie oddaje jej właściwego tematu. Jest to bowiem
krótka historia samoświadomości Kościoła, określonej przez oczekiwanie
powtórnego przyjścia Pana. Niezwykle ciekawa wydaje się teza autora, że Apokalipsa
jest tą księgą Objawienia, która już u początków Kościoła ukształtowała formę,
jaką przybrało życie wyznawców Chrystusa. Pierwotnie mało zorganizowana, charyzmatyczna
wspólnota przekształciła się w obliczu przedłużającej się perspektywy
oczekiwania Paruzji w zhierarchizowany organizm – inaczej wszak
buduje się prowizoryczny szałas, inaczej zaś dom na lata.
Dlaczego jednak oczekujący Pana Kościół nie trwał przez wieki w nadziei i
radości? Dlaczego wpadł w pułapkę
błędnego koła strachu? Trwogi
i nadzieje końca wieków to
próba udzielenia odpowiedzi na te pytania. Autor zdaje się sugerować, że
przyczyna leży w fałszywym odczytaniu Księgi Apokalipsy. Tekst
adresowany do współczesnych, przemawiający niejako bardziej w czasie teraźniejszym
niż przyszłym, czytano jako opisujący z fotograficzną dokładnością przyszłe zdarzenia.
Interpretacja taka powoduje, że barwność i sugestywność opisu zaczyna dominować
nad jego sensem. Słuchacza nie interesuje już cel powtórnego przyjścia Chrystusa, ale
jego sposób. W ślad za pytaniem
„jak?” pojawia się pytanie „kiedy?”,
lecz nie jest to już pytanie
narzeczonej, liczącej dni, godziny
i minuty do spotkania z Ukochanym. Jest
to pytanie, jakie z lękiem zadaje
skazaniec w celi śmierci –
grzesznik w świecie skazanym na zagładę.
Ów lęk nie dotyczy jednak Sądu,
lecz tego, co ma go
poprzedzać – właśnie „czasów ostatecznych”.
Książka ks. Kracika
to krótka historia tej właśnie
idei. Jej rozwój, przejawiający się w
różnych interpretacjach
Apokalipsy, a właściwie jej fragmentu (Ap
20, 1-10), wiąże się z przemianami w
Kościele, które, niestety, nie
zawsze można ocenić pozytywnie.
Kluczową wydaje się tu idea „tysiącletniego
królestwa”, sielankowe wyobrażenia ziemskiego raju,
którego centrum stanowić ma nowe
Jeruzalem jako „miasto świętych”.
Nie wszyscy będą w nim
królować – przez wieki kusiło to ludzi
zarówno do zaliczania się do grona
wybrańców, jak i do
podpowiadania Panu Bogu, kto wraz z Nim królować nie powinien, co więcej, kto
zasługuje na zagładę. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie postaci
Antychrysta (ach, któż nim nie bywał!) oraz jego przeciwnika, którym bynajmniej
nie jest Chrystus, lecz przywódca wybranych, rex iustus, z którym
chętnie identyfikowali się świeccy władcy, zwłaszcza w okresie konfliktu
cesarstwa z papiestwem (przy czym papieża tytułowano Antychrystem).
Niezdrowej fascynacji postacią Antychrysta towarzyszyła niska,
ale jakże powszechna chęć
upokorzenia swoich doczesnych, głównie
politycznych przeciwników.
Przywłaszczywszy
sobie Boskie prerogatywy,
chrześcijanie z upodobaniem oddawali
się tworzeniu własnych scenariuszy
czasów ostatecznych. Pierwotnie
podział na sprawiedliwych i
bezbożników przebiegał wzdłuż
granic Kościoła: wszyscy wierzący
mieli być władcami w tysiącletnim
królestwie, na wieczne zatracenie
zaś posyłano innowierców. Granica
między civitas Dei i civitas
terrena często stawała się tożsama z
granicami politycznymi czy
społecznymi, a konflikt dobra i zła
przenoszony był w sferę konfliktów władzy,
dominacji, nawet interesów
finansowych (skądinąd wiadomo, że
wielkim wygranym w wojnach krzyżowych
były włoskie banki). Konieczność „ratowania się spośród
przewrotnego pokolenia” czy nawet
samoobrony przed złym światem
przekształciła się w popieranie „swoich” i walkę z ”obcymi”.
Największą jednak tragedią Kościoła było przeniesienie konfliktu do jego
wnętrza. Kiedy chrześcijaństwo z nielicznej gminy wyznaniowej stało się
powszechną, panującą religią i w otoczeniu wielu chrześcijan zabrakło kandydatów
do potępienia, zrodziła się pokusa poprowadzenia granicy według kryterium
stanu: civitas Dei stanowić miał kler
zakonny, civitas terrena – świeccy,
w tym również świecki kler.
Monachizacja tego ostatniego
ostatecznie wyznaczyła granicę między „lepszymi”
i „gorszymi” w Kościele, granicę, którą z trudem
wymazuje dopiero kończący się obecny
wiek. Klerykalizacja, jak pisze
ks. Kracik, zrodziła fałszywych proroków,
w większości świeckich, i
przyczyniła się w dużej mierze do rozłamów w
łonie Kościoła. Oficjalnie
odrzucone przez Kościół idee
milenarystyczne zaczęły żyć własnym
życiem wśród, często ciemnego,
ludu Bożego. Zamknięte przed
świeckimi przez dumny kler bramy
raju otworzyły się szeroko w apokryficznych
pismach, czy wręcz
ustnie przekazywanych plotkach,
kształtując lęki i nadzieje, nad
którymi hierarchiczny Kościół
nie mógł już ani zapanować, ani im
zaradzić. Świeccy zresztą nie
pozostali dłużni swoim pasterzom:
Antychryst, kiedyś opisywany jako
pochodzący od łajdaka i ladacznicy, stał się synem biskupa i zakonnicy.
Wyobrażenia tysiącletniego królestwa wydawały się pochłaniać uwagę ludzi
znacznie bardziej niż nieuchwytne radości wiecznego zbawienia. Każdy
umieszczał tam to, co ukochał lub czego mu najbardziej brakowało: głodni
marzyli o obfitości zboża i wina, zmarznięci o wiecznej wiośnie, mnisi o tym,
że cały świat będzie przypominał jeden wielki klasztor, w którym nie będzie
trzeba zajmować się niczym poza modlitwą.
Często były to pragnienia naiwne, jak
przytoczone przez ks. Kracika
śmieszne, ale urocze marzenie
poważnego Marcina Lutra o małych
pieskach ze złotą sierścią.
Wobec kontrastu
marzeń z rzeczywistością
zrodziła się pokusa przyspieszenia
przyjścia Pana poprzez zbrojne
działania. Myśl o samodzielnym
ustanowieniu tysiącletniego królestwa
ożywiała zarówno krzyżowców,
jak i osadników w Nowym Świecie.
Owoce tej pokusy były z reguły
tragiczne – rzeź Jerozolimy,
złupienie Konstantynopola;
często makabryczne, jak
krucjata dziecięca, czy wręcz
groteskowe, jak komuna w Münster.
Kolejne, zakończone
niepowodzeniem próby ustalenia daty końca świata i wywołane
tym wybuchy zbiorowej histerii
ograniczył w pewnej
mierze wydany przez Sobór Laterański w
1516 roku zakaz takich
spekulacji, co nie oznacza oczywiście, że
rzeczywiście ich zaniechano. Podział
wewnątrz Kościoła był już zbyt daleko posunięty, a trwogi i nadzieje
końca czasów rządziły się już własnymi prawami. Dopiero w czasach
współczesnych odrodzony katolicyzm przestał zajmować się obsesyjnie końcem
świata. Czy przyczyną jest powolne zasypywanie przepaści między klerem a
świeckimi? Czy ogólna desakralizacja kultury powoduje, że bardziej
interesujemy się tym, gdzie można spędzić sylwestra 2000, niż oddajemy się
złowrogim rozważaniom nad okrągłą datą? Pozbyliśmy się lęków, ale czy nie
skurczyły się nasze nadzieje? Czy nie jest to kolejny etap Wielkiego Kuszenia,
w wyniku którego Kościół zaczął bać się powrotu Pana, a Apokalipsę,
księgę nadziei, zamienił w opis zagłady? A może poniechanie rozważań nad
końcem świata to nie zwycięstwo, lecz porażka Kusiciela? Kto wie... Amen.
Przyjdź, Panie Jezu!
Katarzyna Sikora
|