DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •
DARIUSZ KOWALCZYK SJ
Księża mówią kazania, czyli triumf heretyka Pelagiusza
Podczas jednej z niedzielnych Mszy
świętych usłyszałem takie oto wezwanie w modlitwie powszechnej: „Módlmy się za
tych, którzy nie mogą zerwać z grzechem o własnych siłach, aby Bóg pomógł im
porzucić przywiązanie do zła...” Ktoś zapytany, czy nie dziwi go tak
sformułowana modlitwa, stwierdził: „No właśnie! A za tych, co dają radę
zerwać z grzechem, to nie trzeba się modlić?!” Nie pomyślał, że problem polega
na tym, iż nikt o własnych siłach nie może odwrócić się od grzechu.
Pewien kaznodzieja głosił z zapałem, że „Duch Święty nie ma przystępu do
duszy grzesznika”. Chodziło mu o to, że święty Bóg tak bardzo brzydzi się
grzechem, iż oddala się od duszy pełnej niegodziwości. Kiedy jednak
grzesznikowi uda się zaprowadzić w swoim sercu nieco ładu, Bóg powraca, by
swoją obecnością nagrodzić wysiłek człowieka.
Słuchałem kiedyś katechezy, w której kilka razy padło stwierdzenie, iż
sami z siebie nie jesteśmy w stanie zachować dziesięciu przykazań. Po
katechezie jeden z księży zrobił wielką awanturę. Krzyczał, że rozumny
Bóg nie mógł dać przykazań niemożliwych do spełnienia. A
zatem – skoro Bóg dał przykazania – to obdarowany
wolnością człowiek może je wypełnić.
W obliczu tych i wielu innych doświadczeń dochodzę do wniosku, że spór
Augustyna z Pelagiuszem wciąż trwa; co więcej, przewagę ma heretyk Pelagiusz!
Ewangelia według cnotliwego Pelagiusza
Kiedy urodzony w Bretanii (być może w 354 roku) Pelagiusz przybył do
Rzymu, poziom moralny ówczesnych chrześcijan niepokojąco się obniżył.
Kościół wyszedł z okresu prześladowań i chrześcijaństwo stało się religią
państwową. We wcześniejszym okresie dorośli, którzy prosili o chrzest,
zasadniczo otrzymywali go po długim okresie katechumenatu. W tym czasie
dojrzewali do świadomego i pełnego otwarcia się na sakramentalną łaskę.
Nie znaczy to, że chrześcijanie pierwszych czterech wieków byli kastą „czystych”.
Zdarzały się wśród nich skandaliczne grzechy, o czym świadczy chociażby Pawłowy
Pierwszy List do Koryntian (zob. 5; 6). Jednakże jako całość wspólnota
Kościoła była wyrazistym znakiem nowego – innego niż
pogański – sposobu życia i myślenia. Pod koniec IV wieku do Kościoła
zaczęły wchodzić rzesze ludzi bez katechumenatu i w konsekwencji bez
rzeczywistego nawrócenia. Sakrament chrztu zaczął być traktowany w sposób
magiczny jako pewny środek zbawienia. Tę mentalność ukazuje następująca
prośba: „Poznałem i czczę Chrystusa ukrzyżowanego. Wierzę, że Jezus
Chrystus jest Synem Bożym. Proszę mnie nie odsuwać dłużej i niczego więcej ode
mnie nie żądać” 1. Zaczynał
przeważać pogląd, że „trzeba najpierw chrzcić, a następnie pouczać o tym, co
należy do uczciwego życia i dobrych obyczajów” 2.
Niejaki Jowinian twierdził nawet, że łaska chrztu jest nieodwracalna, a zatem
dobre uczynki są zbyteczne.
Pelagiusz postanowił przeciwstawić się tej fali masowego i oportunistycznego
chrześcijaństwa. Nawoływał do duchowej odnowy opartej na moralnym rygoryzmie.
Podkreślał dobroć natury ludzkiej oraz wskazywał, że otrzymana od Stwórcy
wolność daje człowiekowi realną możliwość wybierania pomiędzy dobrem a złem.
Innymi słowy, człowiek ma fundamentalną, wynikającą z faktu bycia stworzonym
na obraz Boży, możliwość życia bez grzechu i osiągnięcia – dzięki
swoim dobrym czynom – zbawienia wiecznego. To, co nauka
chrześcijańska nazywa grzechem pierworodnym, polega jedynie – twierdzi
Pelagiusz – na złym przykładzie pierwszych rodziców. Związana z tym
złym przykładem skłonność ludzkiej natury do grzechu potrzebuje pomocy, która de
facto została człowiekowi dana w starotestamentowej łasce prawa oraz w
łasce Chrystusowej. Mocą tej ostatniej w chrzcie ludzi dorosłych następuje
odpuszczenie grzechów. Potem łaska działa jedynie jako pouczenie, przykład i
obietnica, nie jest więc czymś wewnętrznym i bezwarunkowo koniecznym. W
przypadku dzieci chrzest należy rozumieć – zdaniem
Pelagiusza – jako inicjację w rzeczywistość Królestwa Bożego, która
nie wiąże się ze zgładzeniem winy pierworodnej, gdyż małe dziecko po prostu nie
jest niczemu winne. Pelagiusz w ogóle nie zajmował się nauczaniem dzieci,
uważał bowiem, że chrześcijaństwo jest przede wszystkim sprawą ludzi dorosłych,
którzy powinni postępować na drodze nawrócenia i doskonałości poprzez
poznawanie Chrystusowej nauki, ascezę i samodyscyplinę. Warto w tym miejscu
zauważyć, iż wydaje się, że dziś 80 procent (może więcej) wysiłków
duszpasterskich skierowanych jest właśnie do dzieci i młodzieży. Można by
zapytać, dlaczego w wielu Kościołach to mały ministrant proklamuje Słowo Boże
od ambonki, a nie czyni tego jego tata albo wujek. Wydaje się, że zachwianie
proporcji pomiędzy katechizacją dzieci a katechezą dla dorosłych jest jedną z
najpoważniejszych słabości współczesnego Kościoła.
Powróćmy do Pelagiusza i jego uczniów, którzy okazali się bardziej
radykalni niż ich nauczyciel. Pelagianizm – mniej lub bardziej
dosadnie – głosił w gruncie rzeczy wystarczalność człowieka wobec
Boga. Rzeczywistość łaski ograniczałaby się do stworzenia, władz naturalnych
osoby ludzkiej, a szczególnie jej wolności, oraz do nadania nowego prawa i
wskazania na Jezusa Chrystusa jako wzór do naśladowania. W tej koncepcji nie
ma więc miejsca na łaskę rozumianą jako szczególny, darmowy i wewnętrzny
Boży wpływ, bez którego człowiek nie może uczynić nic, co zasługiwałoby na
zbawienie. Mamy natomiast zewnętrzne prawo, wobec którego człowiek może
powiedzieć „tak” lub „nie”. Jeden z najwybitniejszych uczniów
Pelagiusza, Julian z Eklanum, twierdził: „Wolna wola, dzięki której
człowiek uniezależniony jest od Boga, polega na możliwości grzeszenia lub powstrzymywania
się od grzechu” 3. Tak
pojmowaną wolność uzasadniano odwołując się m.in. do znanego tekstu z Księgi
Powtórzonego Prawa: „...kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo
i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo,
miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu...” (30, 19-20). Inny wybitny
propagator pelagianizmu, Celestiusz, twierdził, że każdy może osiągnąć
wszystkie cnoty, jakich tylko zapragnie. Uważał ponadto, że synami Bożymi są
tylko ci, którzy rzeczywiście nie popełniają żadnych grzechów. Człowiek może
i musi zatem wybierać pomiędzy groźbą kary a nadzieją nagrody. Oparty na
zaufaniu we własne siły trud dążenia do moralnej doskonałości wyraża taka oto
pelagiańska modlitwa: „Ty wiesz, Panie, jak święte, niewinne i wolne od
wszelkiej niesprawiedliwości i łupiestwa są te ręce, które do Ciebie wyciągam.
Jak czyste i wolne od wszelkiego kłamstwa są wargi, którymi błagam o Twoje zmiłowanie” 4.
No cóż! Tego rodzaju modlitewne wezwanie pozwala nazwać pelagianizm stoicką
wersją faryzeizmu.
„Cóż masz, czego byś nie otrzymał?”
Z pelagiańską nauką o łasce nie mógł zgodzić się święty Augustyn.
Doświadczył on we własnym życiu spętania grzechem i przedziwnej niemocy wolnej
woli. W jego Wyznaniach czytamy: „I tak powstało to moje lubowanie
się w cierpieniach, nie, żebym miał nimi przejmować się do
głębi – nie chciałem przecież przeżywać takich cierpień, na jakie
patrzeć chciałem – lecz, kiedy o nich słuchałem lub je sobie
wyobrażałem, doznawałem jakiegoś jak gdyby łaskotania i podrażnienia naskórka.
Potem jednak, tak jak to bywa, gdy paznokciami się rozdrapuje skórę, wywiązało
się zaognienie i obrzmiałość, przyszło zakażenie i pojawiła się wstrętna ropa”
(III, 2). Augustyn doświadczył również, że gdyby nie wewnętrzny dar światła i
miłości Tego, który był bardziej wewnątrz niego niż to, co w nim było
najbardziej osobiste (por. Wyznania III, 6), to na nic by się zdały
jego naturalne zdolności i wysiłki woli. Dlatego też na przyszłym biskupie
Hippony wielkie wrażenie wywarło zdanie z Pierwszego Listu do Koryntian: „Cóż
masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak
jakbyś nie otrzymał?” (4, 7). Dla Augustyna łaska nie jest samą naturą
otrzymaną w akcie stworzenia, nie jest też jedynie Bożym działaniem na
zewnątrz ludzkiej wolności. Łaski nie można więc ograniczać do zewnętrznej
pomocy, nauki lub przykładu. Jest ona raczej wewnętrznym światłem, nową formą
wolności. Usprawiedliwienie i uwielbienie człowieka nie dokona się poprzez
woluntarystyczne wysiłki, by zachować prawo Boże. Nie wystarczy chcieć poznać
Boga. To Bóg musi wpierw zechcieć obdarzyć nas swoją łaską, czyli przyjść i
zamieszkać w nas. Jakże inna od modlitwy pelagiańskiej jest modlitwa Augustyna:
„Pragnąłbym Cię poznać, o Panie, który mnie znasz. Pragnąłbym Cię poznać tak,
jak i ja przez Ciebie jestem poznany. Mocy duszy mej! – wejdź w nią i
przystosuj ją do siebie, abyś ją objął w posiadanie nieskalaną i bez zmazy” (Wyznania
X, 1). A zatem istotą łaski jest wewnętrzny dar Ducha Świętego.
W V i VI wieku w środowisku monastycznym we Francji rozwinęła się doktryna
nazwana później semipelagianizmem. Jej zwolennicy akceptowali – w
przeciwieństwie do pierwszych uczniów Pelagiusza – augustyńską naukę
o konieczności łaski nadprzyrodzonej do osiągnięcia życia wiecznego. Jednak
jako pobożni mnisi, oddani zakonnej ascezie, twierdzili, iż początek wiary (initium
fidei) zależy od człowieka, który na mocy swojej wolności może i powinien
być autorem tak zwanych aktów przygotowujących do przyjęcia daru łaski
nadprzyrodzonej. Ten, kto dużo się modli i oddaje umartwieniom, na pewno
otrzyma łaskę wiary. Co więcej, po jej otrzymaniu – głosili
semipelagianie – osoba wierząca może wytrwać w wierze jedynie
dzięki swojej wolnej woli. Augustyn dowodził natomiast, że łaska uprzedza
jakiekolwiek pierwsze poruszenia wiary w człowieku, a ponadto jest konieczna
do tego, by w wierze wytrwać. W swojej argumentacji odwoływał się on m.in do
Psalmu 59, 11: „W swej łaskawości Bóg wychodzi mi naprzeciw...”. Bóg jawi się
tutaj jako ten, który uprzedza i towarzyszy. Nie oznacza to oczywiście, że
człowiek pozostaje biernym widzem dziejącego się w nim spektaklu łaski.
Augustyn wskazywał na konieczną współpracę pomiędzy łaską Bożą a ludzką
wolnością m.in. poprzez rozróżnienie pomiędzy łaską działającą i
współdziałającą. O konkretnej, egzystencjalnej rzeczywistości, kryjącej się
pod tymi pojęciami, pisał we właściwy sobie sposób święty Paweł: „Lecz za łaską
Boga jestem tym, czym jestem, a dana mi łaska Jego nie okazała się daremna;
przeciwnie, pracowałem więcej od nich wszystkich, nie ja, co prawda, lecz łaska
Boża ze mną” (1 Kor 15, 10).
Spór pomiędzy augustynizmem a pelagianizmem i semipelagianizmem miał
miejsce w Kościele, który nie mógł – gdy sytuacja do tego
dojrzała – nie wypowiedzieć się, co do istoty sporu. Różnego rodzaju
orzeczeń, potępień i potwierdzeń było wiele. Wspomnijmy o tych najważniejszych.
W roku 418 Synod w Kartaginie potępił pelagianizm, potwierdzając konieczność
łaski Bożej nie tylko dla odpuszczenia grzechów, ale również dla ich
niepopełniania, przy czym łaska nie polega jedynie na pouczeniu, lecz na
udzieleniu mocy do czynienia tego, co czynić należy 5.
W dokumentach synodalnych czytamy ponadto: „Jeśli ktoś twierdzi: Dlatego
otrzymujemy łaskę usprawiedliwienia, abyśmy mogli z jej pomocą łatwiej
wykonywać dobrowolnie to, co mamy nakazane, jak gdybyśmy bez daru łaski,
niełatwo wprawdzie, lecz jednak mogli spełnić Boże
przykazania – niech będzie wyłączony ze społeczności wiernych. Pan
Jezus bowiem [...] nie powiedział: «Beze Mnie trudniej wam jest uczynić», ale
«Beze Mnie nic uczynić nie możecie» [J 15, 5]”. Przeciwko semipelagianizmowi
wypowiedział się w roku 529 Synod w Orange, który podkreśla, że początek wiary
nie jest owocem ludzkich wysiłków: „Jeśli ktoś twierdzi, że łaska Boża może
być udzielona na prośbę ludzką i że zaś nie sama łaska sprawia, iż o nią
prosimy, ten sprzeciwia się prorokowi Izajaszowi oraz Apostołowi mówiącym tak
samo: «Znaleźli mnie ci, którzy mnie nie szukali. Objawiłem się tym, którzy
nie pytali o mnie» [Iz 65, 1; Rz 10, 20]” 6.
Również wytrwanie w wierze do końca nie dokonuje się dzięki naturalnym
zdolnościom człowieka, lecz jest dziełem Ducha Świętego. Synod powołuje się tu
na słowa świętego Pawła: „Mam właśnie ufność, że Ten, który zapoczątkował w was
dobre dzieło, dokończy go do dnia Chrystusa Jezusa” (Flp 1, 6).
Można by stwierdzić, że w sporze Augustyna z Pelagiuszem zdecydowane
zwycięstwo odniósł ten pierwszy. Zapewne tak, choć nie oznacza to, iż wszystkie
tezy Augustyna zostały przez Kościół zaakceptowane. Jego koncepcja słusznie
potępionej masy ludzkiej (massa damnata), która pozwoliła mu na przykład
umieszczać w piekle nieochrzczone dzieci, dziś budzi przede wszystkim zażenowanie.
Leszek Kołakowski twierdzi nawet, że potępiając w XVII wieku jansenizm Kościół
de facto potępił niektóre tezy Augustyna 7.
Dzisiaj jednak wydaje się, że również w kwestiach, co do których Augustyn
słusznie zwalczał Pelagiusza, nauka tego ostatniego – pomimo
orzeczeń w Kartaginie i w Orange – zyskała przewagę. Czyż nie
świadczy o tym treść przeważającej liczby kazań wygłaszanych w katolickich
kościołach? Ileż w nich moralistycznego nawoływania do podejmowania wysiłków w
zachowywaniu przykazań? Księża krzyczą na wiernych w przekonaniu, że ci
zawstydzą się swego duchowego lenistwa i wezmą się wreszcie do roboty...
Niedzielne kazania obfitują w takie słowa jak: „musicie”, „trzeba”, „powinniście”.
Nie wprowadzają nas one w fundamentalne doświadczenie wiary, tak oto wyrażone
przez świętego Pawła: „Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi
nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił” (Ef
2, 8-9). Ewangelia nie zawsze jest przedstawiana jako Dobra Nowina o Bogu,
który umiłował człowieka aż po i poza Krzyż. Kazania są raczej konstruowane po
pelagiańsku: przypominają o prawie, które można i trzeba zachowywać. Bogu
przyznawane jest skromne miejsce tego, który chce nam pomóc w naszych
wysiłkach. I tak w świadomości wielu chrześcijaństwo funkcjonuje nie jako
wydarzenie łaski osobowego spotkania, lecz jako religia prawa i dogmatów. Nie
chcę powiedzieć, że trzeba dziś przepowiadać i nauczać dokładnie tak jak to
czynił Augustyn, ale – z drugiej strony – z oczywistych
ograniczeń augustynizmu nie wynika, iż mamy powracać do heretyckiego
pelagianizmu. Postrzeganie katolicyzmu jako współczesnego faryzeizmu nie
tylko jest wynikiem ukrytych niechęci i osobistych zranień, lecz obiektywnie
znajduje też pożywkę właśnie w pelagiańskich nawoływaniach kaznodziejów.
Pomiędzy augustynizmem a pelagianizmem
Spór, który zapoczątkowali Augustyn i Pelagiusz, jest jednak czymś szerszym
i głębszym niż to mogłoby wynikać z powyższej refleksji. Ci dwaj
chrześcijańscy myśliciele wyrazili – choć niekiedy popadając w
skrajności – różne doświadczenia wiary, pomiędzy którymi istnieje
być może nieusuwalne w tym życiu napięcie. Abstrahując od tego, co
rzeczywiście zostało przez Kościół potępione jako herezja, można stwierdzić, iż
„pelagianizm” i „augustynizm” to dwa bieguny tej samej rzeczywistości, a
mianowicie relacji pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Rzeczywistość ta jest prosta
i zrozumiała dla tego, kto w pełni został włączony w trynitarną wspólnotę
miłości: „Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś zobaczymy
twarzą w twarz. Teraz poznaję po części, wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem
poznany” (1 Kor 13, 12). A skoro wciąż poznajemy po części, to trudno nam
uniknąć sporu o wolność człowieka i łaskę Boga. Przypatrzmy się zatem
niektórym płaszczyznom tego sporu 8.
Dla Pelagiusza centralnym doświadczeniem jest wolność człowieka, który
może i powinien przyjąć naukę Chrystusa, by w konsekwencji stać się kimś
radykalnie innym od tych, którzy nie znają Ewangelii lub ją odrzucają. Modelem
chrześcijanina byłaby tutaj osoba dorosła, umiejąca podejmować i zdecydowanie
realizować radykalne postulaty Ewangelii. U Augustyna natomiast w centrum
stoi raczej doświadczenie absolutności Boga i całkowitej zależności człowieka
od Niego. Chrześcijanin byłby tu raczej podobny do bezbronnego i wystraszonego
dziecka chroniącego się w ramionach matki. Doskonałość, do której wzywał
Pelagiusz, była dla Augustyna przede wszystkim wartością eschatologiczną. Te
dwie postawy, dwa różne akcenty, obecne są również we współczesnym
chrześcijaństwie. Chciałbym zwrócić tutaj uwagę na pelagiański postulat
radykalnej inności chrześcijanina od niechrześcijan. Zdaje się, że dzisiaj
wielu wierzących robi wszystko, by udowodnić, że niczym zasadniczym nie różnią
się od niewierzących. Co więcej, w pewnych sytuacjach można odnieść
wrażenie, że to nie chrześcijaństwo jest radykalne, ale na przykład political
correctness, za którą wierzącym w Chrystusa trzeba nadążyć. Stajemy więc
wobec bardzo ważnego pytania: Czy i w jaki sposób chrześcijanie powinni różnić
się od niechrześcijan, których – z drugiej strony – nie
można określić jako massa damnata?
Pelagiusz podkreślał powszechną możliwość zbawienia. Możliwość tę
uzależniał jednak – i na tym polegał jego błąd – nie tyle
od zbawczej woli Boga, bo ta jako zewnętrzne prawo dana jest wszystkim, lecz
od wolnej woli człowieka. Augustyn natomiast wskazywał przede wszystkim na
absolutną darmowość zbawienia. Ta darmowość była jednak dla niego nie do
pogodzenia z możliwością zbawienia wszystkich. Tymczasem pojęcie darmo danego
daru wcale nie potrzebuje założenia, że skoro coś jest darmowe, to na pewno
nie wszystkim jest dane. Tego rodzaju koncepcja prowadzi do fatalistycznej idei
predestynacji. Dawny spór powrócił dzisiaj – oczywiście w zmodyfikowanej
formie – jako dyskusja wokół nadziei powszechnego zbawienia.
Augustynistą – w skrajnym i negatywnym tego słowa
znaczeniu – byłby na przykład Paweł Lisicki, który stwierdza
dobitnie: „Nie mogę mieć nadziei [...], iż ani piekła, ani kary wiecznej dla
grzeszników nie ma...” 9.
Lisicki zdaje się być przekonany, że nadzieja, iż pomimo ostrzeżeń samego
Jezusa, nikt nie trafi na wieczność do piekła, jest nie do pogodzenia z Ewangelią.
A zatem nikt, kto chce być wierny dziedzictwu wiary, nie powinien ufać, że
żaden człowiek nie doświadczy potępienia na wieki. Powstaje jednak pytanie, czy
to ograniczanie nadziei jest dziedzictwem wiary Kościoła, czy też raczej
dziedzictwem nie do końca rozwiązanych skrajności sporu pomiędzy Augustynem
a Pelagiuszem.
Niektórzy mówią, że Augustyn był pesymistą, Pelagiusz zaś głosił idee
optymistyczne. I tak, i nie! Bo choć prawdą jest, że to właśnie Augustyn
stwierdził, iż „każdy człowiek ma z siebie tylko kłamstwo i grzech „(powtórzył
to Synod w Orange), to – z drugiej strony – konsekwencje
pelagiańskiego optymizmu wcale nie są zachęcające. Pelagiusz
podkreśla – jak to już pokazaliśmy – że Bóg w Jezusie dał
nam wystarczającą naukę i przykład, a zatem trzeba zakasać rękawy i pracować na
własne zbawienie. No tak! A jeśli ktoś nie daje rady?! W czasie, kiedy byłem w
zakonnym nowicjacie, jeździł po seminariach duchownych w Polsce pewien
nawrócony na chrześcijaństwo, mówiący po polsku, Japończyk. Nie zapomnę, jak na
zadane przez siebie samego pytanie, czy Japonia może stać się chrześcijańska,
odpowiedział: „Tak! Tylko każdy z nas musi tak harować każdego dnia, aby
wieczorem nie móc ze zmęczenia ruszyć palcami!” No cóż! Zapewne takim
pelagiańsko-japońskim sposobem można było zbudować na przykład potęgę firmy
Sony, ale wątpię, czy ewangelizacja na tym właśnie polega. W takim rozumieniu
chrześcijaństwa brak wskazania na Boga, który z miłości do grzesznego
człowieka umiera na krzyżu i zstępuje do piekieł, który walczy o zbawienie
każdego człowieka. Pelagiański Bóg to doskonały prawodawca, który dość
obojętnie kieruje do człowieka takie oto przesłanie: „Daję wam prawo. Jeśli się
wysilicie i wypełnicie je, to będziecie uratowani, a jeśli nie, to czeka was
straszny koniec”. Perfekcjonizm i elitaryzm Pelagiusza może prowadzić do tego,
że chrześcijaństwo przestaje być Dobrą Nowiną, a staje się nieludzką ideologią.
Natomiast Augustyn paradoksalnie zdaje się być pobłażliwy dla chrześcijańskiej
przeciętności. Chrześcijanin bowiem to według niego człowiek,
który – choć obdarzony łaską – pozostaje rekonwalescentem o
wciąż słabym zdrowiu. Jest więc czymś najzupełniej normalnym, że w Kościele
znajdujemy te same grzechy i słabości, co poza Kościołem. Tego rodzaju wizja
doprowadziła jednak do przekonania, iż w Kościele są dwie rzeczywistości:
pierwsza to standardowa przeciętność ludzi, którzy z trudem zachowują 10
przykazań, druga zaś to wybrańcy, którzy schronili się w klasztorach, by
praktykować rady ewangeliczne. Dzisiaj takie rozumienie Kościoła jest co
najmniej niestosowne.
Nasuwa się zatem pytanie: Jak głosić ewangeliczne ideały jako możliwe do
osiągnięcia dla każdego chrześcijanina, a jednocześnie nie popaść w faryzejską
ideologię pracy nad sobą?
Augustyna i Pelagiusza można też porównać w perspektywie rozumienia sensu
dziejów ludzkości. Pelagiańska apologia wolnej woli człowieka bliska jest
temu, co w naszych czasach w sposób genialny podjął i rozwinął Teilhard de
Chardin, a mianowicie przekonaniu, że ludzka historia zmierza we wszystkich jej
wymiarach ku lepszemu, a w ostateczności ku Najwyższemu Dobru. Dla Augustyna
natomiast postęp cywilizacyjny w niewielkim stopniu zbliża nas do
ostatecznego celu, czyli do Boga. Pogańskie wysiłki budowania rzeczywistości
ziemskich w żadnej mierze nie mogą znieść przepaści pomiędzy Bogiem a
człowiekiem. Dobre czyny bez łaski są w gruncie rzeczy bezwartościowe. Te dwa
sposoby widzenia historii obecne są również dzisiaj. Czy współczesne społeczeństwa
są – pomimo wszystko – lepsze niż społeczeństwa świata starożytnego?
Zdania są podzielone. W każdym razie to ciągłe napięcie pomiędzy nowym a
starym domaga się prorockiego głosu Kościoła.
I na koniec podejmijmy jeszcze jeden aspekt sporu pomiędzy augustynizmem a
pelagianizmem. Do nauk Pelagiusza nie pasuje – choć akcentował on
możliwość powszechnego zbawienia – koncepcja Kościoła masowego.
Kościół Pelagiusza to raczej mniejszościowa wspólnota ascetów i świętych.
Augustyn natomiast – pomimo jego teorii o massa damnata – postrzegał
chrześcijaństwo jako religię mas, a nawet jako religię państwową. Dzisiaj,
kiedy słabnie społeczna siła oddziaływania Kościoła, a społeczeństwa stają się
coraz bardziej zsekularyzowane i obojętne religijnie, nie brak głosów
nawołujących do odejścia od statystycznych mitów o liczebności chrześcijan na
rzecz kształtowania małych, lecz wyrazistych wspólnot wierzących. Warto tu
zauważyć, że zwiększenie czasu katechizacji szkolnej do dwóch godzin tygodniowo
niewątpliwie nie zmierza w tym właśnie kierunku. Doświadczenie uczy ponadto,
że „rewolucyjne” odchodzenie od ponoć płytkiego i byle jakiego Kościoła
masowego wcale nie musi prowadzić do budzących podziw wspólnot świadomych
swego powołania chrześcijan. Co w tej sytuacji akcentować: znaczenie
powszechnej katechizacji, czy też wagę małych wspólnot kościelnych, z których
pochodzi większość powołań kapłańskich i zakonnych?
Spór pomiędzy Augustynem a Pelagiuszem trwa... Księża mówią kazania... A
Duch Święty prowadzi nas do całej prawdy (zob. J 16, 13).
1 Św.
Augustyn, Wiara i uczynki, w: id., Pisma katechetyczne,
Warszawa 1952, s. 191.
2 Tamże, s. 179.
3 Opus
imperfectum c. Julianum, 78 – PL 45, 1102.
4 De vita
christiana, XI – PL 40, 1042.
5 Breviarium
fidei VII, 1-2.
6 Breviarium
fidei VII, 18.
7 Zob.
L. Kołakowski, Bóg nam nic nie jest dłużny, Kraków 1994, s. 11-140.
8 Zob. Haight,
R., The Experience and Language of Grace, New York –
Ramsey – Toronto 1979, s. 37-40.
9 P.
Lisicki, Udręki nadziei, w: „Więź” 10/1998, s. 115-130. Zob. polemika z
tym artykułem: D. Kowalczyk, Nędza teologii, czyli o nadziei potępienia
niektórych, w: „Więź” 3/1999, s. 132-145.
|