DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •
Czym jest dla mnie życie duchowe?
Ankieta
JÓZEF ANDRZEJ GIEROWSKI
Życie duchowe wiążę zawsze z obcowaniem ze światem nadprzyrodzonym.
Im więcej lat mi przybywa, tym pełniej zdaję sobie sprawę, że nie jesteśmy
zostawieni samym sobie, ale że nad nami czuwa Opatrzność, że w tym, co nas
spotyka, tkwi miłość Boża i troska o nasze zbawienie. Wiele wydarzeń w
mym życiu potrafię sobie tylko w ten sposób wytłumaczyć. Ta świadomość pozwala
mi głębiej, niż to było możliwe w dawniejszych latach, ocenić, czym było a
czym jest dzisiaj moje życie duchowe, i dostrzec różnice, jakie zaistniały pod
tym względem w rozmaitych etapach mego życia.
Przekonanie, że życie duchowe jest szczególnie istotnym
elementem naszego istnienia, ukształtowało się we mnie bardzo wcześnie pod
wpływem religijnego wychowania w mym domu rodzinnym i w szkole, którą było
kierowane przez księży gimnazjum, tak zwane biskupie, im. św. Stanisława Kostki
w Kielcach, a także częsta obecność na Jasnej Górze, którą zawdzięczam mym
dziadkom zamieszkałym w Częstochowie. Miałem także szczęście jako uczeń służyć
do Mszy świętej, a później zasięgać pomocy duchowej – do chwili jego
aresztowania przez gestapo – u ks. Józefa Pawłowskiego, który w tym roku
został ogłoszony błogosławionym przez Ojca Świętego wraz z innymi męczennikami
z obozów hitlerowskich.
W tej atmosferze umacniało się odczucie stałej opieki
Bożej przy wszystkich naszych poczynaniach i pragnienie podporządkowania się
Boskim wskazaniom oraz rosła wdzięczność za wszystko, co było nam dane.
Modlitwa, udział we Mszy świętej i nabożeństwach, lektura książek i czasopism
religijnych pogłębiały tę postawę i ułatwiały opanowywanie negatywnych
skłonności wieku dojrzewania. Nie w pełni wszakże, stąd i różne walki
wewnętrzne, które nie pozostawały bez wpływu na całokształt mego ówczesnego
życia duchowego. Niemniej pojawiła się wtedy nawet myśl całkowitego
poświęcenia się służbie Bożej i wstąpienia do zakonu jezuitów, który wydawał
mi się najbliższy mej formacji duchowej. Ks. Pawłowski radził mi poczekać na
pełne wewnętrzne rozeznanie. Sądząc po mych późniejszych doświadczeniach, była
to słuszna rada. Życie duchowe zamykało się dla mnie w tym okresie przede
wszystkim w uznawaniu wszechobecności Boga i szukaniu dróg, które pozwoliłyby
mi na zbliżenie ku Niemu.
Śmierć ojca a wkrótce potem wojna i klęska wrześniowa,
która podważyła przyjmowany dotychczas system wartości, spowodowały pierwszy
wyłom w ukształtowanym poprzednio życiu duchowym. Wprawdzie zarówno ja sam,
jak i moi najbliżsi zetknęliśmy się wielokrotnie z opieką Boską, chroniącą
nas, głęboko zaangażowanych w walkę czy przeciwstawianie się najeźdźcy, przed
możliwą w każdej chwili katastrofą, jednak popełniane przez hitlerowców
zbrodnie, które odbywały się na naszych oczach i dotykały niejednokrotnie
naszych bliskich, przyjaciół i kolegów, czy inne, najczęściej całkowicie
niewinne osoby, budziły wątpliwości i niewiarę w sprawiedliwość leżącą u
podstaw organizacji świata. Koniec wojny, który przyniósł okupację sowiecką i
zdradę jałtańską, pogłębił te wątpliwości i przyczynił się do osłabienia,
a z czasem nawet uśpienia mego życia duchowego. Uczestnictwo w praktykach
religijnych stawało się w większym stopniu przejawem postawy politycznej niż
wyrazem wiary, a przestrzeganie podstawowych norm etycznych wynikało nie tyle
z dążenia do zachowania przykazań Bożych, ile z chęci przeciwstawienia się narzucanym
przez komunistów postawom. Gdy zabrakło opiekuna duchowego (a po ks.
Pawłowskim nie umiałem go znaleźć), oparcie się na tak słabych podstawach
musiało zawodzić w chwilach próby, gdy nad poczuciem obowiązku przeważały
hedonistyczne pragnienia.
Trzeba było dopiero wielkich zmian i wstrząsów w życiu publicznym
i osobistym, by możliwy był nawrót do postaw charakterystycznych dla lat
młodzieńczych. Przełomem stały się spotkania z Ojcem Świętym, którego
poprzednio nie znałem. Płynęła od Niego wiara, dobroć i miłość, wobec których
nie można było pozostawać obojętnym. Dołączyły się do tego później impulsy,
jakie napłynęły z lektury książek religijnych, zwłaszcza dzienniczka siostry
Faustyny, i z pielgrzymki do Medjugorje, gdzie dane mi było doznać wielu
głębokich przeżyć łącznie z ujrzeniem tak zwanego cudu słońca. Umocniły te
impulsy pielgrzymki do różnych miejsc kultu maryjnego – od Pirenejów przez
Apeniny po Karpaty. Wielkim przeżyciem był dla mnie powrót do Matki Boskiej
mego dzieciństwa i młodości, do Pani Jasnogórskiej, do której rzadko,
rozpaczliwie rzadko przybywałem po wojnie. A przecież dopiero przed Nią
rozliczyłem się gruntownie, jak nigdy, ze sobą. Nieskończone miłosierdzie Boże
stało się w ten sposób podstawą mego duchowego odrodzenia. Jeszcze raz spłynęła
na mnie łaska Boża i zamknęło się koło przemian w mym życiu duchowym.
Obecnie – co w mym wieku nie jest
oryginalne – życie duchowe stało się najważniejszą częścią mego
bytowania. Znów jest poszukiwaniem bliskości Boga ale i gotowością pełnego
oddania. Znajduje także swoje odbicie we wszystkim, co jeszcze tworzę, jako
podstawa mej interpretacji przeszłości i życia ludzkiego. Wzbogacone zostało
przez związki duchowe z tymi, którzy kiedyś byli mi najbliższymi, a później
powołani zostali do życia wiecznego. Życie duchowe nie byłoby bowiem pełne,
gdyby nie obejmowało także kontaktu z tymi, którzy mogą się stać pośrednikami
między nami a Bogiem, a którym winni jesteśmy przynajmniej pamięć,
a często skruchę. Życie duchowe pozwala nam na wyzwolenie się od ciężarów
codzienności, ale nie może prowadzić do oderwania się od tych, którzy są nam
bliscy i których kochamy.
Niech te wyznania pozostaną świadectwem dla tych, którym
mogłyby być przydatne.
JAN GROSFELD
Najpierw chcę powiedzieć, że uważam siebie za ubogiego duchem.
Co to znaczy? Jestem ubogi duchem, bo doświadczam swej niemocy, niewiary,
grzechu, słabości w sprawach dużych i małych. A zatem potrzebuję pomocy Boga,
doświadczania, że On rzeczywiście jest i prowadzi życie moje i innych. Od
razu skoryguję pierwsze zdanie. Chciałbym uważać się za człowieka ubogiego duchem.
Albowiem w życiu codziennym wciąż doświadczam, że zapominam o Bogu, oddalam
się od Niego polegając na sobie – moich planach, wyobrażeniach, „sztancach”
myślowych, kompleksach – lub na kimś drugim. I wtedy fakty świadczą, że
niczego dobrego nie zaznaję, lecz wprost przeciwnie – przychodzi rozczarowanie,
frustracja. W rezultacie żyję w pewnym rozdarciu, które jednak nie niesie
rozpaczy i rezygnacji, ponieważ „Pan jest przy mnie jako potężny mocarz”,
zgodnie ze słowami proroka Jeremiasza (Jr 20, 11). Jest to sytuacja biblijna,
żydowska i chrześcijańska.
Skąd się wziął u mnie ten typ relacji do rzeczywistości,
do Boga i ludzi? Sam chrzest, którego doświadczyłem w wieku 36 lat, był
z pewnością jakimś zadatkiem, ale wówczas odkryłem w sobie – jak to
dzisiaj widzę – religijność pogańską, raczej lękową, usiłującą
posługiwać się Bogiem we własnych zamiarach, z których rezygnować ani
myślałem. Jednak Bóg mnie w tym nie zostawił i dał mnie i mojej żonie możliwość
wyruszenia w drogę wiary, bo widzę, że wiary nie mam. Jesteśmy od 14 lat we
wspólnocie neokatechumenalnej i korzystamy z prawdziwego błogosławieństwa
Drugiego Soboru Watykańskiego. Ponowne odkrywanie w Kościele jego judeochrześcijańskich
źródeł, paschalnego wymiaru chrześcijaństwa, czyli nieustannego przechodzenia
dzięki zmartwychwstałemu Jezusowi ze śmierci do życia jest, moim zdaniem,
sednem nowej ewangelizacji. Zamiast wybierania tylko „dobrych” stron życia
i uciekania przed sytuacjami „krzyżowymi”, nieprzyjemnymi, Duch żyjącego
Jezusa pozwala przez nie przechodzić jak Żydom przez Morze Czerwone i pustynię.
Wprawdzie po drodze jest bunt, skargi, niewierność, ale w końcu to On panuje
nad historią i doprowadza do momentu, w którym patrząc wstecz mogę powiedzieć:
To wszystko, także moje grzechy, było dobre, bo doprowadziło mnie do Ciebie. Ty
jeden kochasz mnie naprawdę, bezwarunkowo, kochałeś mnie, gdy grzeszyłem,
kochasz, gdy nikt inny nie chce mnie akceptować takim jakim jestem.
Wspólnoty neokatechumenalne rodzące się wraz z Soborem,
a dziś istniejące w ponad 80 krajach, są, jak mówi Jan Paweł II, właściwą
drogą do wiary dojrzałej dla współczesnego człowieka przełomu tysiącleci. Są
one drogą głębokiej odnowy parafii, w czym wielką rolę odgrywa właśnie ów
wymiar wspólnotowy. Nie zbawiam się sam z Bogiem, lecz z innymi ludźmi. Gdy
pytają Jezusa, kiedy uczyniliśmy Ci to czy tamto, odpowiada: wtedy, gdy
uczyniliście to innym. Wspólnota jest miejscem doświadczania samego siebie i
innych poprzez wzajemne relacje. Pojawia się wówczas możliwość prośby o
przebaczenie i przebaczania.
We wspólnotach neokatechumenalnych nie ma indywidualnego
przewodnictwa duchowego. Prowadzi sam Jezus Chrystus, który jest obecny pośród
zgromadzenia, dając światło na moje życie poprzez proklamowane Słowo, poprzez
echo, jakie wzbudza ono wśród uczestników, przez homilię prezbitera, wreszcie
przez samą Eucharystię, która jest rozbudowana, z bardzo bogatymi
i pełnymi znakami liturgicznymi. Bardzo potężnie oddziałują również śpiewane
podczas liturgii psalmy i inne pieśni oparte na fragmentach biblijnych. W
rezultacie liturgia, a zwłaszcza Eucharystia, może być rzeczywiście wybuchem
radości z powodu wielkich rzeczy, jakich Bóg dokonał w życiu zgromadzonych.
Od kilku lat zaczynamy z żoną każdy dzień od modlitwy porannej
brewiarzem. Głośna lektura psalmów i godziny czytań to cudowna pomoc, by
zacząć dzień wbrew własnym przyzwyczajeniom, planom, myślom, osądom i obawom.
Można wówczas, jak w lustrze, zobaczyć swoje życie i problemy, rozpoznać
się w Słowie, które zarazem przychodzi z realną pomocą. Jednakże dzieje się to
z dużymi oporami z mojej strony. Następujący potem kwadrans modlitwy cichej
jest szansą intymnego spotkania z Jezusem Chrystusem. Przeszkody są znaczne,
bo przychodzące rozproszenia, myśli o dzisiejszych obowiązkach, przykrościach,
jakieś bzdury bieżące bardzo mocno odciągają moją uwagę od Chrystusa.
A przecież On ma moc przebicia się przez mury, które ja sam buduję, przez
skorupę mego egoizmu, moich kompleksów i ślepoty. Często dopiero pod sam
koniec cichej modlitwy zaczynam nerwowo błagać, żeby mi pomógł. Wtedy właśnie
Bóg może działać i niekiedy rzeczywiście działa, jeśli dam Mu taką szansę.
Znak pokoju, który przekazujemy sobie zarówno we wspólnocie jak i z żoną w porannych
„laudesach”, jest przebaczeniem tego złego, co do tej pory miało miejsce, i
nowym początkiem. I wówczas odczuwam bardzo wyraźnie, że nie ma rozdziału na „ducha”
i „ciało”.
ANSELM GRÜN OSB
Moje życie duchowe jest naznaczone przede wszystkim
tradycją benedyktyńską. Jestem benedyktyńskim mnichem, a zatem ważny jest dla
mnie porządek dnia: modlitwa chórowa, czas przeznaczony na medytację. Owa
regularność życia codziennego wnosi porządek w moje życie. To ramy zewnętrzne.
Jeśli chodzi o życie wewnętrzne, o jego głębszy wymiar,
to istotne jest, że ciągle Boga poszukuję i w tym poszukiwaniu trwam;
w swojej pracy pytam, kim Bóg dla mnie jest. Czuję, że to wszystko, co
piszę, jest tylko zbliżaniem się do rzeczywistości, którą nazywam Bogiem.
Gdzie Boga doświadczam, gdzie On jest mi najbliższy? – On
jest tam, gdzie jest we mnie życie, gdzie dotykam źródeł życia. Duchowość
oznacza dla mnie również doświadczanie coraz większej wolności wobec własnych
oczekiwań, wobec tego, co chcę zrobić, co pragnę osiągnąć. Innymi słowy, oznacza
coraz większą przejrzystość na Ducha Bożego i to, że ten obraz, na który mnie
Bóg stworzył, coraz bardziej urzeczywistnię, że w jakiś sposób stanie się on
coraz bardziej widoczny.
Jest to zatem ważny wymiar mojej duchowości. Istotna jest
też dla mnie osobista dyscyplina, to, że na medytację i modlitwę poświęcam
czas. Doświadczam Boga w liturgii, ale też w pięknie natury. Gdy tak po
prostu wędruję, pytam siebie, czym jest to wszystko, co przeżywam, czy to, na
co patrzę – czy to tylko stworzenie, czy też naprawdę mogę w tym doświadczyć
Boga.
Duchowość jest dla mnie również źródłem nadziei, dzięki
niej nie udzielają mi się przepowiednie proroków końca czasów, czy pesymistyczne
nastroje. Nie ma we mnie lęku, jest raczej ufność do Boga, który będzie nadal
prowadził Kościół w tym świecie. Mam też nadzieję, że moja duchowość nie zamyka
mnie w murach klasztornych, ale że jest ona w pewnym sensie polityczna. To
znaczy nie partyjnie zaangażowana, ale mająca wpływ na ten świat. Inaczej
mówiąc, że dzięki niej staję się wrażliwy na tendencje, które czynią człowieka
chorym, krótko mówiąc: nie są dla niego dobre.
Duchowość jest dla mnie tym, co czyni człowieka bardziej
wolnym; jest ona dla mnie zawsze doświadczeniem wolności od lęków, od
oczekiwań innych ludzi, czy od zewnętrznych okoliczności.
Kryteria prawdziwej wolności to dla mnie coraz większa
zdolność do międzyludzkich związków, miłość drugiego i wewnętrzny spokój. I
jeśli źródłem moich działań jest ów wewnętrzny spokój, to będą one nawet
efektywniejsze niż wtedy, gdy kieruje mną wewnętrzny niepokój czy ciągły
pośpiech. W wiek XXI wchodzę z ufnością i nadzieją.
W moim życiu duchowym ważną rolę odgrywa literatura monastyczna:
Ewagriusz z Pontu, apoftegmaty Ojców pustyni, bliski mi jest święty Augustyn,
święty Anzelm z Canterbury ze względu na jego teologię wyrosłą z modlitwy
– potrafił wyrazić ową tęsknotę za Bogiem, którą i ja odczuwam. Z autorów
współczesnych, no cóż – Carl Gustav Jung. Z innych nurtów psychologicznych –
psychologia transcendentalna, która uwzględnia doświadczenie mistyczne. Z
mistyków – Mistrz Eckhart, święta Teresa z Avila, święty Jan od
Krzyża.
Ze współczesnych teologów, no cóż – Karl Rahner, jego
teologii poświęciłem swój doktorat i właśnie on pozostanie dla mnie wzorem, jak
można połączyć teologię intelektualną z osobistym doświadczeniem duchowym.
MICHAŁ JAGIEŁŁO
Życie duchowe to potrzeba, umiejętność i konsekwentne
praktykowanie zadawania sobie pytań dotyczących właśnie życia duchowego.
Oto niektóre z nich:
– Ile w tym fenomenie jest biologii i chemii, a ile
duchowości?
– Ile w nas dziedzictwa przodków otrzymywanego w
genach, ile daje nam wychowanie w rodzinie, ile korzystamy z najbliższego otoczenia,
a ile w naszej duchowości świadomej pracy formacyjnej?
– Jaką rolę odgrywa życie duchowe w kształtowaniu
osobowości i charakteru człowieka?
– Jakie są – a chyba
są – sprzężenia zwrotne między życiem duchowym i sumieniem?
– W jaki sposób życie duchowe wpływa na mój stosunek
do drugiego?
– Czy życie duchowe jest tylko podglebiem „nastawień
religijnych” i „skłonności metafizycznych”, czy może także życia uczuciowego – miłości,
erotyki i seksualności?
Moje życie duchowe to próby odpowiedzi na tego rodzaju pytania.
To umiejętność zastanawiania się nad sobą i dookolnym światem. To umiejętność
spoglądania na siebie niejako z zewnątrz. To krytyczne analizowanie swoich
śladów zostawianych na ścieżce codziennego życia. To zdolność do zachwytu nad
samym faktem, że coś w ogóle istnieje. To także nieustanna wewnętrzna gra między
rozpaczą i nadzieją. To wybieranie – mimo wszystko – nadziei.
Moje życie wewnętrzne to swoisty klucz... Dzięki niemu
otwieram się na
innego i nie traktuję go jak obcego, który zagraża mej
tożsamości. Tym innym mogą być mniejszości narodowe i wyznaniowe, ludzie
innej niż moja kultury, inaczej wierzący i niewierzący. Ten klucz otwiera mnie
na personalizm w chrześcijańskim i laickim wydaniu, na demokrację, pluralizm,
wolność i odpowiedzialność, na wspólnotowość nie niszczącą indywidualizmu,
na świadomy swych ograniczeń liberalizm. Ten klucz umożliwia mi równocześnie
uchronienie się przed nacjonalizmem, szowinizmem, antysemityzmem i różnego
rodzaju fundamentalizmami i totalizmami.
Moje życie wewnętrzne to potrzeba świeckiej religijności, obejmującej nawet zwyczajne
przejawy codzienności. To niezbywalna potrzeba metafizyki. To chwile
olśnień – niekoniecznie w kościele. To świadomość okrucieństwa
świata, porażającego bezsensu wojen – podejmowanych czasem w imię
Boga i bogów – kruchości człowieka, ludzkiej szamotaniny między dobrocią
i okrucieństwem. To ciemne noce – wcale nie
mistyczne – noce wątpliwości: czy naprawdę jesteśmy dziećmi Bożymi,
czy historia ma sens, czy rzeczywiście zostaliśmy stworzeni...
Nadchodzi ranek i wiem, że nawet jeśli jestem tylko wypadkową procesów
biologiczno-chemiczno-elektrycznych, nawet jeśli wędruję razem z całą
ludzkością znikąd donikąd – to zostaje jeszcze twórczość – iskra
boskości, miłość – czyli prywatna religia, wiara – że moje
życie ma jakiś sens. A więc – mimo wszystko – nadzieja.
Za granią grań.
BERNARD MARGUERITTE
Nie będę oryginalny twierdząc, że nie ma nic
trudniejszego niż pisać lub mówić o życiu duchowym. Życie duchowe należy bowiem
par excellence do domeny niewyrażalności. Więcej nawet, istnieje podejrzenie,
że w momencie kiedy zacznę pisać o swoim życiu duchowym, określać je słowami,
analizować, to w tym samym momencie je zabiję. Słusznie mówił poeta, że „les
vers les plus beaux sont ceux que l'on n'a jamais écrit” („najpiękniejsze są
wiersze, które nigdy nie zostały napisane”). Tak samo najintensywniejsze życie
duchowe jest tym życiem, o którym nigdy nie potrafimy mówić i na temat którego
nie będziemy się zwierzać. Owszem, „na początku było Słowo”, ale postępując we
wspólnocie z Bogiem dotrzemy do cudownej krainy, gdzie, jak pisze Pascal, „reszta
jest milczeniem”.
Czy jednak człowiek, a zwłaszcza człowiek mediów, może na
tym poprzestać i powiedzieć, że życie duchowe jest łaską, cudem, o którym nie
należy mówić? Musi sobie w tym momencie przypomnieć z wielką skromnością, że
jego zadaniem jest „komunikować” czyli zaistnieć we wspólnocie, że tylko w tym
istnieniu z innymi i dla innych we wspólnocie osoba ludzka ma szansę osiągać
wymiar autentyczności. „Qui veut faire l'ange fait la bLte”, pisał też Pascal („kto
chce udawać anioła, wygłupia się”). Dotykamy tu jednego z tych trudnych
dialektycznych dylematów, wśród których rozwija się życie duchowe: jeżeli nie
czuję powołania do świętości, nie istnieję; jeżeli jednak nie wezmę na siebie
pełni mojego człowieczeństwa, uciekam od odpowiedzialności.
Jestem dzieckiem Bożym, ale dzieckiem Bożym żyjącym hic
et nunc, wraz z braćmi i siostrami. Jeżeli o tym zapomnę, nie zbliżam się
do Boga, lecz oddalam od Niego. Człowiek stworzony na obraz Boga jest człowiekiem
z krwi i kości. Musi o tej prawdzie pamiętać, nawet jeżeli to limituje jego
życie duchowe. Owe ograniczenia są jego wielkością. Jak pisał Karl Jaspers, „zawężenie
jest warunkiem głębokości”.
No dobrze, lecz ciągle nie umiem mówić o niewyrażalnym.
Pamiętając o momentach, kiedy czułem największą intensywność życia duchowego,
widzę te błogosławione chwile – które każdy przeżywał – kiedy
wspólnota, miłosna rozmowa z Bogiem i Marią stają się faktami, kiedy człowiek
uśmiecha się do nich po przyjacielsku, odnajduje przejrzystość dziecięcej
wiary, czuje się lekki i w pełni szczęścia. Te chwile nie są jednak zbyt
liczne, choć to one nadają sens całemu życiu.
Najczęściej odczuwałem największą intensywność życia
duchowego w najmniej oczekiwanych momentach. To uśmiech szczególnie
serdeczny, odzwierciedlenie takiej komunii dusz, która jest najlepszym dowodem
obecności Boga, to pocałunek, który jest autentycznym przekazem miłości, to
ciepły uścisk dłoni. Często też owe chwile szczególnej, serdecznej, bulwersującej
i zarazem budującej miłości Pana przeżywałem podczas wielkiego wysiłku,
zwycięskiego biegu, czy dojścia na szczyt góry. Intensywność życia zbliża do
Boga.
Dochodziliśmy tu do pewnego wniosku. Życie duchowe nie powinno
być tylko medytacją, modlitwą, jakkolwiek by one były ważne. Życie duchowe jest
przede wszystkim życiem, życiem pełniejszym. Przeto jeżeli trudno mówić, co
jest życiem duchowym, można łatwiej powiedzieć, co życiem duchowym nie jest. Na
pewno nie jest nim pewna mieszczańska koncepcja wiary, różowa i cukierkowa.
Mówiąc o tym „mieszczańskim chrześcijaństwie”, Charles Péguy zawsze dodawał,
iż słowa te są właściwie sprzeczne ze sobą. Po nim Emmanuel Mounier pisał z
goryczą o tych, którzy „zarządzają swoją duszą jak swoim sejfem”. Ta
wiara jest tylko „przeniesieniem w życie duchowe zasad gospodarki
mieszczańskiej: spokój w chwili obecnej, zabezpieczenie na jutro i dobra
emerytura na zakończenie”. Czystość tych katolików – którzy dla
Mouniera są „impotentami dnia codziennego” – jest pusta. Często „przykrywa
tylko ukrytą zgniliznę, często też zasadniczą niemożność czynienia dobra jak i
zła”.
Życie duchowe jest życiem bardziej intensywnym, bardziej
zaangażowanym życiem człowieka, który czuje, że jest discipulus Chrystusa
i ma starać się, przez wzloty i upadki, być godnym tego miana. Ten człowiek
akceptuje ryzyko i wie, że – jak pisał Mounier – ”chrześcijaństwo
nie jest hamulcem, jest szaleństwem, siłą niezwykłą odnowy i postępu”. Jedyna
autentyczna, nigdy nie dokończona rewolucja! Nauka Jana Pawła II jest i tu
bardzo pomocna. Wspaniale pokazuje harmonijną więź między teologią a działaniem
codziennym człowieka, jeżeli chce on być „chrześcijaninem naprawdę, a nie z
nazwy tylko”. Papież jest przykładem owej prawdy, że mistycyzm i modlitwa z jednej
strony a działanie w zgodzie z zasadami Ewangelii z drugiej są
nierozerwalne. Jedno umacnia drugie. Samo każde jest ułomne.
Żyć duchowo w rzeczy samej to żyć w zgodzie z wartościami
naszej wiary. Wiemy, jak trudne to jest, ale tu, jak na olimpiadach, „najważniejsze
jest wziąć udział” i starać się. Przecież wszystko zostało nam dane. Byliśmy
świadkami przemienienia, świadkami zmartwychwstania. Nie jest prawdą, że życie
jest tragedią grecką, o której od początku wiemy, że się źle skończy.
Odwrotnie – życie jest westernem, który – poprzez radości, bóle i
tragedie – dobrze się kończy. Po prawicy Pana. Ale zanim to nastąpi, powinniśmy
się starać żyć duchowo, czyli osiągać autentyczność swojej osoby ludzkiej,
osoby dziecka Bożego. A to znaczy żyć, żyć naprawdę, we wspólnocie z innymi. „Gaudeamus
igitur!”
PIOTR WOJCIECHOWSKI
Czym jest dla mnie życie duchowe? To
oczywiste – umiłowaniem wzgórz wiekuistych. Ale co to znaczy, Boże
dobry, co to znaczy?
Tęsknota za czymś, co w górze, co jest mocą i miłością,
co jest zasadniczo inne od tego, co poznać mogę, co jest dokładnie tym, do
czego dąży moje poznanie.
Tam, gdzie wielka wiara spotyka się z wielką poezją, tam
jest życie duchowe, i o tym wiem ja, człowiek małej wiary, czytelnik do wyżyn
poezji nie dorastający.
Tu, na dole jest moje „ja”, w którym jestem zakochany
przez egoizm, ale którego wady i słabości chyba znam, bo staram się uniknąć
samozakłamania. Tam, na górze jest Miłość, która kocha mnie takiego jakim
jestem. I ze względu na tę ogromną, wieczną, wszechmocną Miłość ja nie
powinienem być taki jaki jestem.
W moją studnię Łaska wstawiła drabinę, lecz o własnych
siłach nawet pierwszego szczebla nie sięgnę.
Życie duchowe to podróż z mojego czasu dążącego do
śmierci w ten inny czas, który jest mieszkaniem Boga, gospodą, w której
oczekuje nas Miłość. Ten drugi, górny koniec drabiny jest tam.
Bóg ma inny czas, czas kolisty, pozbawiony tej
kolejarskiej liniowości od stacji Było, przez stację Jest, do stacji Będzie. To
tylko od strony niedoskonałego języka ludzi dzielimy Boga na Tego, co stworzył,
objawił się, zbawił – w Przeszłości. Na Tego, który
w Teraźniejszości jest w sakramentach, trwa w rzeczywistości Kościoła,
wysłuchuje modlitw, opiekuje się nami. I na Tego, który nadejdzie w końcu ze
sprawiedliwością i miłosierdziem. On jest jeden teraz i zawsze. Czas widziany
od strony Wszechwiedzy i Wszechmocy wiecznej jest inny, rozpościera się
ponad fizykalnymi podziałami.
Spekulacje?
Jak bez nich myśleć o Męce Jezusa, o ekonomii zbawienia,
jak bez nich próbować żyć duchowo? Każdy grzech od razu, natychmiast uderza w
Umęczonego. Męka jest teraz, Krzyż jest nieustannym pytaniem o teraz. Czy
teraz niosę Jego krzyż – czy krzyżuję?
Nie wiem, czy to prawowierna i katolicka
myśl – że Bóg w Trójcy króluje w swoim wiecznym Teraz i cierpi – przez
nas. Miłość w Trójcy – jak Ją pomyśleć bez współczucia i
współcierpienia? Jest Ona wzorem dla nas, dla rodziny ludzkiej, dla wszystkich
rodzin ludzi. Jeśli święci tak są pełni współczucia, aż do stygmatów
współcierpiący? Jeśli ich świętość tylko jest odbiciem Świętości wiecznej? Czy
pytanie o zło świata i cierpienie świata może mieć inną odpowiedź niż
Krzyż – objawiony na Golgocie, w tamtym czasie ludzkim, ale
sięgający jakoś w Boży czas wiecznego Teraz.
Te myśli to życie duchowe – życie na rozstaju.
Albo jestem po stronie Szymona Cyrenejczyka, Matki Bolesnej, Jezusa Ukrzyżowanego – albo
po stronie Jego sędziów i oprawców.
Rozdzierający dylemat – Bóg wie, że nie możemy go
udźwignąć bez nadziei i radości zmartwychwstania, bez radości i piękna świata.
Umiłowanie wzgórz wiekuistych – tu na Ziemi bywa umiłowaniem Beskidu
Niskiego, Tatr, Sądecczyzny, Karkonoszy, Ziemi Kłodzkiej – i tych gór
w głębi obrazów Giorgione.
Czas cykliczny roku kościelnego – to znak
spotkania linearnego czasu ludzi z kolistym czasem Boga. Modlitwa osobista, gdy
łączy się z czasem świętym Kościoła – bliżej ma do Boga. A mnie
trudno się modlić. Myślę – dobra modlitwa to wtedy, gdy nie ma nad
nami dachu. Otwórzcie drzwi – to stańcie tam, gdzie nie dzieli was od
Nieba żaden sufit, żaden dach. Aby Bóg widział mnie jak pokój, z którego
huragan zerwał przykrywkę. Niech zobaczy mnie bez mojej maskarady, bez barw
ochronnych. On i tak mnie widzi – trzeba abym się czuł tak
zobaczonym. Sam siebie tak nie znam – może dlatego trudno mi się
modlić?
Piszę to i myślę – ile w tym mojej prawdy. Ile
życia duchowego na marginesie życia zawodowego, życia rodzinnego, życia kulturalnego,
życia towarzyskiego, życia sportowego. Na ile czuję to, co czuję, przez moją
zadowoloną gruboskórność?
Powstał tekst – mam go podpisać? Podpisuję nie
bez wahania, nie bez zakłopotania.
|