CHRZEŚCIJANIN W ŚWIECIE •
DOŚWIADCZYŁEM ŁASKI
Rozmowa z Tadeuszem Mazowieckim
KRZYSZTOF MĄDEL SJ: Panie Premierze, naszą rozmowę o
życiu duchowym chciałbym rozpocząć od pytania o „drugą twarz” Europy. W
książce pod takim właśnie tytułem starał się Pan przypomnieć staremu kontynentowi – a
było to w latach osiemdziesiątych – że ma on jeszcze drugą, wschodnią
twarz. Ojciec Święty chętnie mówi o „dwóch płucach Europy”, to znaczy o
wschodnim i zachodnim chrześcijaństwie, i przypomina, że kontynent powinien
oddychać oboma tymi „płucami”, czyli pełną piersią. Do tej idei nawiązywali
również uczestnicy niedawnego Synodu Biskupów dla Europy. Jaka wobec tego jest
ta druga twarz Europy? Czy powinniśmy ją opisywać w kategoriach etnicznych,
filozoficznych, czy może raczej w kategoriach osobowych, duchowych? Czy w
tym opisie ważniejsze będą instytucje, czy raczej pojedynczy święci i
łotrzy?... Jaka jest druga twarz Europy?
TADEUSZ MAZOWIECKI:
To bardzo trudne pytanie i nie sądzę, żeby ktoś miał na nie jasną odpowiedź.
Spróbuję jednak ustosunkować się jakoś do niego. Może najpierw powiem parę słów
wyjaśnienia, skąd się wziął sam tytuł: Druga twarz Europy. Otóż był to
tytuł eseju, który napisałem po wyborze Jana Pawła II, na prośbę francuskiego
miesięcznika „L’Esprit”. Chciałem pokazać tamtej Europie – Europie
Zachodniej (a wtedy przecież Europa była jeszcze ciągle
podzielona) – jak wielkie nadzieje łączymy z wyborem Jana Pawła
II. Ale nie tylko to. Chciałem w ogóle pokazać, że istnieje „druga Europa”,
która jest nie rozumiana i zapoznana w swym głębszym, ludzkim wymiarze. Europa
to bowiem nie tylko wymiar zewnętrzny, polityczny czy gospodarczy, ale
również ten głębszy wymiar ludzki. Chciałem pokazać, że ludzki wymiar tej „drugiej
Europy”, te różne męki uczestnictwa, ale i oporu, wszystkie te zawiłe nasze
drogi mają również swój duchowy wymiar i ten duchowy wymiar jest zupełnie
zapomniany. Kiedy potem zbierałem szereg moich tekstów do jednego tomu, nadałem
temu tomowi tytuł Druga twarz Europy.
Dzisiaj często myślę, że zjednoczenie Europy, które
dokonało się po roku 1989 i które jest faktem niewątpliwie pozytywnym, ciągle
pojmowane jest bardziej jako „przyłączenie”, a nie jako „połączenie”. Jest
sprawą bardzo ważną, żeby to było właśnie połączenie. Nawiązuję przy tym do
określenia Papieża o „dwóch płucach Europy”. Wydaje mi się, że Papież raczej
ma na myśli płuco cywilizacji łacińskiej oraz
cywilizacji – najogólniej mówiąc – prawosławnej, ale my,
jak wiadomo, jesteśmy w środku. Jesteśmy łącznikiem. Poeci mówili: „ni to
Wschód, ni Zachód...” Dlatego ważne jest to, żeby dochodziło do pełnego
połączenia obu części Europy. Tymczasem my, tak mi się wydaje, obracamy się w
sytuacji pewnych kompleksów – może zrozumiałych, ale jednak kompleksów.
Z jednej strony, pojawia się przekonanie, że z ostatniego półwiecza nie mamy
nic do przekazania innym, a jeżeli coś mamy, to tylko z historii
dawniejszej. Z drugiej zaś strony, rozumujemy kategoriami kompleksu
przeciwnego, że ta Europa Zachodnia jest jakby zgniła i duchowo „przetrącona”.
Uważam, że trzeba być wolnym od obu tych kompleksów i dopiero to jest punkt
wyjścia do odpowiedzi na postawione przez księdza pytanie. Powtórzę jeszcze
raz: powinniśmy się uwolnić od kompleksów i powinniśmy starać się przekazać
innym złożoność tego, co przeżyliśmy przez lata podziału Europy, oraz złożoność
procesu transformacji, który teraz przeżywamy – jego złożoność także
w wymiarze duchowym. Przecież proces transformacji wymaga od nas pewnego „przestawienia
się”, który przynosi, jak wiemy, zarówno procesy dobre, jak i złe... A zatem
jedyna moja odpowiedź na postawione pytanie, czy może raczej jedyna moja rada,
byłaby taka, że trzeba uwolnić się od obu tych kompleksów i to po obu stronach
Europy.
A czy zgodzi się Pan z opinią, że pytając o duchowe
oblicze Europy słuszniej jest mówić o bohaterstwie pojedynczych osób,
natomiast posługując się kategoriami zbiorowymi znacznie trudniej oddać prawdę
o pewnych wewnętrznych przestrzeniach, nawet tych wielkich: narodowych, europejskich?...
Czy nie jest tak, że na przykład wielkość solidarnościowej rewolucji możemy
wyczytać z jednostkowych biografii?...
No tak, ale przecież trzeba powiedzieć, że te jednostkowe
kategorie to nie tylko bohaterstwo. To są różne zjawiska, rozmaite problemy
zwyczajnego życia... Wielkość, małość i średniość są tu ze sobą wymieszane.
Żeby poznać to życie duchowe, trzeba wniknąć w różne zjawiska, nie tylko
poprzez przykłady bohaterstwa. Chociaż, oczywiście, przez te przykłady także...
W pamiętnym roku 1956 wraz z grupą przyjaciół powołał Pan
do istnienia miesięcznik „Więź”, pismo, które parę lat później z wielką
atencją śledziło obrady Drugiego Soboru Watykańskiego. W czasie ostatniego
Synodu Biskupów dla Europy padały głosy o możliwości zwołania kolejnego soboru
(tak przynajmniej interpretowano wypowiedź kardynała Martiniego z Mediolanu).
Głosy te były jednak równoważone innymi, w których przypominano, że
przecież ciągle jeszcze nie w pełni zostało odkryte dziedzictwo Drugiego Soboru
Watykańskiego. Proszę powiedzieć, co wtedy, w czasie obrad tamtego Soboru, było
ważne dla Was, ludzi wówczas bardzo młodych. Czy czuliście, że duch Soboru
zmienia kościelną rzeczywistość? Czy dzisiaj jakieś aspekty tamtego
doświadczenia wydają się ważniejsze od innych?
Decyzja Jana XXIII o zwołaniu Soboru Watykańskiego to był
wielki powiew mocy Ducha Świętego. W ogóle w czasie tego krótkiego pontyfikatu
działo się wiele takich niezwykłych rzeczy, czasem przez proste, pojedyncze
gesty... Na przykład Papież zatrzymał akcję Mszy świętej w Bazylice św. Piotra
i kazał powtórzyć liturgiczną formułę, ale już bez określenia „perfidis
JudFis” [„podstępni Żydzi” – red.]. To były wielce znaczące gesty, a
samo zwołanie Soboru to po prostu akt epokowy. Myśmy to wszystko przeżywali w
„Więzi” i było to spełnienie wielu naszych marzeń o Kościele otwartym, o
Kościele wychodzącym naprzeciw światu, o Kościele, który oczywiście widzi
zło tego świata, ale nie przede wszystkim zło, i który widzi potrzebę
życzliwego spojrzenia na ludzkie dole i niedole oraz widzi potrzebę otwarcia
się na to wszystko, potrzebę przyciągnięcia ludzi, także ludzi inaczej
myślących. Nie odgradzania się od nich. I z tym łączyliśmy wielkie nadzieje.
Uważam, że istotnie nastąpiła tu epokowa zmiana. Oczywiście, nie wszystko
poszło tak daleko, jak sugerowały soborowe zapowiedzi czy późniejsze dyskusje
teologów, zwłaszcza jeśli chodzi o proces wewnętrznych zmian strukturalnych w
Kościele. Tu wiele można by dyskutować i różne są dzisiaj opinie na ten temat,
jednak generalnie nastąpiła wielka zmiana w Kościele. Wszystkie następne pontyfikaty
były kontynuacją i wypełnieniem tego ducha Soboru.
Czy dzisiaj jest potrzebny nowy sobór? Nie wiem. Poczekałbym
na takie kolejne tchnienie Ducha Świętego. To przyjdzie samo.
A czy dzisiaj w Polsce o pewnych dokonaniach soborowych
nie mówi się za mało i czy nie za mało się nimi żyje? Na przykład dość
powszechna jest opinia, że środowisko katolickie jest silnie ze sobą skłócone,
albo znowu mówi się, że najwięksi eurosceptycy wywodzą się z tak zwanej prawicy
katolickiej...
Nie łączyłbym tego zjawiska z Soborem. Uważam, że jeżeli
są takie negatywne zjawiska, to raczej dlatego, iż sama istota chrześcijańskiej
miłości nie jest dostatecznie przeżyta i dostatecznie integrowana w kulturę,
także w kulturę polityczną, i dlatego nie łagodzi obyczajów w dostatecznej
mierze. To nie jest problem przeżycia Soboru, ale czegoś więcej, to problem
przeżycia w ogóle chrześcijaństwa – więcej niż Soboru! Oczywiście,
nie znaczy to, że gotów jestem powiedzieć, iż przeżycie Soboru było w Polsce dostateczne.
Podzielałbym tu punkt widzenia cytowanego przez księdza kardynała Martiniego,
bo to dotyczy różnych krajów – Polski także. Przeżycie Soboru nie jest
dostateczne. Ale to jest tak, jak z pielgrzymkami Papieża. My je przeżywamy
bardzo głęboko w trakcie ich trwania, ale potem niedostatecznie wchodzą
one w naszą duchową rzeczywistość... Co wcale przecież nie oznacza, że
nie są one jakoś w nas obecne i że nie zostawiają trwałego śladu...
Po pielgrzymce tak bardzo czekamy na następną
pielgrzymkę, że już jakby zapominamy o poprzedniej...
Trochę tak jest...
Jako świadek narodzin polskiej „Solidarności”, inicjator
ruchu związkowego, współzałożyciel „Tygodnika Solidarność” oraz partii
politycznej był Pan w samym środku procesów duchowych, które dzisiaj nazywamy „aksamitną
rewolucją”, Jesienią Narodów, a być może najlepiej byłoby je nazwać wielkim
odrodzeniem obywatelskim w naszej części Europy i w Polsce. Czy
zgodziłby się Pan z tezą, że to odrodzenie, wtedy autentyczne i wielkie,
do dzisiaj nie zostało jeszcze do końca zagospodarowane? Na przykład w Polsce i
w innych krajach udało się je spożytkować w pewnym stopniu w sferze polityki i
gospodarki, może nieco słabiej w dziedzinie szeroko pojętej przedsiębiorczości,
tymczasem sztuka, ale chyba również życie religijne jakby ciągle jeszcze czeka,
aż ów solidarnościowy zryw ducha zostanie w nim spożytkowany. Czy duchowe odrodzenie
obywatelskie nie jest jeszcze ciągle przed nami?
Myśląc o kulturze, często zadawałem sobie pytanie,
dlaczego nie powstał żaden wielki film, żadne inne wielkie dzieło związane
z tym właśnie okresem. Ale, co ciekawe, nie powstał nie tylko w Polsce – nigdzie
nie powstał. W każdym razie żadne takie dzieło nie jest mi znane. Ale w
kulturze, a zwłaszcza w sztuce, jest chyba tak, że nie można się tego domagać.
To musi przyjść samo. Albo przyjdzie, albo nie. Myślę, że przyjdzie. Musi się
jakoś uleżeć, znaleźć jakieś nowe inspiracje... Faktem jest, że tego brak. I
przez ten brak w kulturze może również i ta głębsza warstwa w życiu duchowym
jakoś nie dochodzi do głosu.
Moim zdaniem na usprawiedliwienie można powiedzieć to, że
owe pierwsze lata po 1989 roku to był czas liczony jakby potrójnie albo
poczwórnie, czas ogromnej intensywności, przynajmniej ja to tak odczuwałem. Po
drugie, sądzę, że nasza bardzo gwałtowna transformacja spowodowała wiele
trudności dla ludzi, trudności w ”przestawieniu się”, czasem przyniosła
przykłady takiego „płaskiego przestawienia się”, czyli takiego dążenia per
fas et nefas do osobistego sukcesu, czy utrzymania się na powierzchni
twardych reguł ekonomicznych, które zaczęły wchodzić w życie. To są przyczyny
tego, że życie duchowe, życie głębsze, zostało niejako wyparte na margines
tego pośpiechu, spiętrzonych trudności. Na co dzień za mało jest choćby zwykłej
życzliwości...
Był Pan specjalnym sprawozdawcą Komisji Praw Człowieka
ONZ na terenie byłej Jugosławii. Widział Pan z bliska tragedię setek tysięcy
ludzi. Kolejne wojny bałkańskie są jakąś duchową zapaścią Europy, i to całej
Europy. Jak to można zrozumieć? Czy Pańskim zdaniem jest to również kryzys
natury religijnej, czy może kryzys jakiegoś iluzorycznego antyreligijnego
humanizmu, na którym budowano nową Jugosławię?
Zawsze przeciwstawiałem się tezom mówiącym, że konflikt
bałkański ma charakter wojen religijnych. Uważam, że religie i poszczególne
konfesje wyznawane przez ludność skłóconych Bałkanów były wykorzystywane w
konflikcie, nawet często z udziałem przedstawicieli tych religii, ale „były
wykorzystywane”, nigdy zaś nie były źródłem tych konfliktów. Zawsze twierdziłem
i nigdy nie zmieniłem tu poglądu, że jest to pewien sposób walki o władzę. Tak
zwane czyszczenie etniczne także było metodą walki o władzę w różnych częściach
byłej Jugosławii. Do tego właśnie wykorzystywano czynniki religijne.
Teraz zaczęło się tam zmieniać. Wielu przedstawicieli tamtejszych
Kościołów wycofało się z tego. W czasie wojny na Bałkanach zaobserwowałem dwa
zjawiska. Z jednej strony w Europie, poza terenem Jugosławii, widziałem bardzo
wiele objawów ludzkiej solidarności, ale i też bardzo wiele obojętności
połączonej z przekonaniem, że to jest sprawa specyficzna, bałkańska, która się
sama musi wypalić. Wiele niezrozumienia, że taki konflikt w samym sercu
Europy będzie miał ogromne negatywne konsekwencje. Myślę, że szok nastąpił
dopiero w ostatniej fazie, czyli w fazie Kosowa, kiedy właściwie dla
wszystkich bardzo jasnym stało się, jak niebezpieczne jest to dla całej
Europy. Drugie zjawisko zaobserwowałem tam, na miejscu, spotykając się z
ludźmi poszkodowanymi. Nie byłem świadkiem zbrodni, ale byłem świadkiem wielu
nieszczęść, przez które ci ludzie przeszli. Wysłuchałem straszliwych opowieści.
Jedno jednak muszę powiedzieć, że na przykład, kiedy bywałem w obozach uchodźców
w Bośni i kiedy Bośniacy mówili mi o zbrodniach serbskich, o tym, że mordował
najbliższy sąsiad, to zawsze odzywał się ktoś, kto mówił: „A mnie właśnie Serb
pomógł”. Tak więc zjawiska były różne. Starałem się dać wyraz tej różnorodności
w moich raportach. Bardzo trudno jest opisać duchowy wymiar tego konfliktu.
Jedno mogę powiedzieć: obecność tam, w Bośni, i rozmowy
z ludźmi, silnie wpływają na poczucie braterstwa w tym sensie, że
narodowości przestają być ważne. Będąc w Bośni czułem, że łączy nas to, iż
jesteśmy ludźmi. Ta bliskość staje się wtedy taka najgłębsza, naga, odarta z
tych wszystkich intymnych rzeczy. Po prostu ludzka...
Proszę wobec tego powiedzieć, kim jest Tadeusz
Mazowiecki... od środka. Czy w premierze rządu, który miał wyprowadzić Kraj „z
ziemi egipskiej do Kanaanu”, ale przecież „przez pustynię”, było więcej obaw,
czy więcej nadziei?...
Mogę odpowiedzieć na to pytanie tak, jak czułem wtedy, a
mianowicie, że będzie to zadanie niesłychanie wielkie i ciężkie, ale również,
że Pan Bóg mi pomoże. Takie miałem poczucie. Powiedziałem to nawet w Sejmie: „Pan
Bóg nam pomoże”. Bardzo trudno jest przekazać to ludziom niewierzącym, ale
nieraz to mówiłem: jest coś takiego, co Kościół tłumaczy pod pojęciem łaski
stanu. Ja podejmując wtedy to ciężkie zadanie, właśnie tej łaski doświadczyłem.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Warszawa, 27 X 1999
|