CHRZEŚCIJANIN W ŚWIECIE •
COŚ Z NICZEGO
Rozmowa z Krzysztofem Pawłowskim
STANISŁAW OBIREK SJ: Panie Rektorze, jest Pan jednym z
najbardziej aktywnych obywateli Trzeciej Rzeczypospolitej. Był Pan senatorem I
i II kadencji. Ale niewątpliwie Pańskim umiłowanym dzieckiem jest nowosądecka
Wyższa Szkoła Biznesu – National Louis University, która w rankingach
uczelni tego typu zajmuje pierwsze miejsce w kraju. Kim zatem czuje się Pan
przede wszystkim: wykładowcą, wychowawcą, menedżerem, politykiem?
KRZYSZTOF PAWŁOWSKI:
Dziękuję za ocenę mojej aktywności. Chyba można mnie uznać za bardzo aktywnego
obywatela, ale czy aż jednego z najbardziej aktywnych – nie potrafię
ocenić. Na pewno jestem jednym z bardziej znanych aktywnych obywateli, ale w
tym, obok mojej pracy i temperamentu, jest ogromna zasługa polskich mediów,
które już kilka lat temu uczyniły ze mnie pozytywnego bohatera pracy
organicznej. Jestem z tego dumny i bardzo pomogło to w wypromowaniu mojej
sądeckiej Szkoły. Ale przecież w Polsce po roku 1989 rozpoczęło działalność
wiele tysięcy ludzi, którzy znajdowali wokół siebie nowe obszary wolności i
wypełniali je pracą. Większość z nich nie ma czasu ani wewnętrznej potrzeby,
aby promować siebie i rezultaty swojej aktywności. Precyzyjna odpowiedź na
pytanie ojca jest niemożliwa – po trosze jestem i menedżerem, i politykiem,
chciałbym być postrzegany przez młodzież jako wychowawca (poprzez
oddziaływanie przez przykład, swoisty wzorzec), nie prowadzę stałych zajęć ze studentami,
ale często występuję na konferencjach i seminariach (także studenckich).
Prowadzę dość ożywioną działalność publicystyczną.
Gdybym miał opisać siebie jednym zdaniem, to
zdefiniowałbym siebie jako lidera okresu transformacji. Jestem człowiekiem,
który lubi (i uważa to za kluczowe dla budowania silnego państwa i aktywnego
społeczeństwa obywatelskiego) tworzyć instytucje. Zacząłem od Klubu
Inteligencji Katolickiej w 1980 roku, później było Polskie Towarzystwo
Grafitowe (towarzystwo naukowe zajmujące się badaniem grafitu), następnie, już
po 1989 roku, Sądecko-Podhalańskie Towarzystwo Gospodarcze przekształcone
później w Izbę Gospodarczą, a potem moja ukochana sądecka uczelnia, kilka
fundacji, no i najmłodsze moje „dziecko” – Wyższa Szkoła Biznesu w
Tarnowie działająca od października 1998 i mająca już 1600 studentów.
Wszystkie tworzone przeze mnie czy z moim udziałem instytucje mają
charakter instytucji społecznych, w żadnej nie mam swoich udziałów (chyba nie
potrafiłbym prowadzić klasycznego własnego przedsiębiorstwa prywatnego zorientowanego
na zysk).
Dlaczego chętnie używam słowa „lider”? – Wydaje mi się,
że dobrze definiuje ono moją sytuację: jestem człowiekiem, któremu przemiany
roku 1989 dały nowe możliwości, człowiekiem, który szybko je rozpoznał i
próbuje je wykorzystać.
Uważany jestem za człowieka sukcesu, któremu wszystko się
udaje. To nieprawda. Kilka moich inicjatyw było nieudanych – największą
porażką była Fundacja „Dar Serca” tworząca dom dla samotnych matek. Gdybym
miał jeszcze dodatkowo opisywać siebie, to jestem państwowcem, kocham Polskę i
chciałbym ją poprzez budowę instytucji uczynić lepiej przygotowaną do wyzwań
przyszłości.
Rozmawiamy w redakcji pisma jezuickiego. Jezuici nie są
zakonem lubianym, wiemy jednak, że darzy nas Pan pewnym sentymentem. Skąd ta
słabość?
Słabość do zakonu jezuitów jest uczuciem w pełni
uzasadnionym – czasami nieco przekornie określam się jako jezuicki
wychowanek. Jest to związane z bardzo ważnym okresem wczesnego dzieciństwa i
młodości. Przez kilkanaście lat, od szóstego roku życia aż do matury, byłem
ministrantem w sądeckim kościele jezuickim pod wezwaniem św. Ducha, mieszczącym
się tuż przy Rynku (w Nowym Sączu są dwa domy i kościoły jezuickie). Duży
wpływ na moje wychowanie (mój ojciec zmarł, gdy miałem 2 lata) wywarł wspaniały
jezuita – ówczesny superior zakonny, proboszcz o. Walenty Majcher. Przez wiele
lat codziennie o 6 rano służyłem do Mszy świętej. Zwyczaj wczesnego wstawania i
pracy od rana pozostał mi do dzisiaj. Znam też nieźle historię jezuitów i
odpowiada mi wasz aktywny sposób realizacji osobistego powołania do służby Bogu
i ludziom – przecież zakon jezuitów prowadzi największy na świecie system uniwersytetów,
ma ich ponad 100. Tak więc to nie słabość do jezuitów – to raczej
wdzięczna pamięć za szczęśliwy okres dzieciństwa i uznanie za coś, co
otrzymałem wówczas od mojej mamy i właśnie od jezuitów – harmonijne
wychowanie, które niezwykle dzisiaj ułatwia mi życie.
Wychował się Pan w Nowym Sączu, w Małopolsce, a więc w regionie
bardzo religijnym, katolickim. Nowy Sącz i jego przedsiębiorczość, samorządność
jest dzisiaj przykładem autentycznego sukcesu. Jak to pogodzić z tezami Maxa
Webera, który, jak wiadomo, sukcesy kapitalizmu uzasadniał pobożnością protestancką,
a katolików traktował jak ludzi mało zorganizowanych i raczej leniwych?
Cieszy mnie, że mój ukochany Nowy Sącz może być dowodem
na to, iż teza Maxa Webera o wyjątkowych predyspozycjach protestantów do
osiągania sukcesu gospodarczego jest nieprawdziwa. Może warto by sądeckiemu
fenomenowi poświęcić więcej uwagi i podjąć odpowiednie badania naukowe,
aby dogłębnie zrozumieć to, co stało się (i dzieje) w moim rodzinnym mieście.
Mam na ten temat swoją teorię. Teza Webera mogła być
słuszna w pierwszym okresie budowy kapitalizmu związanego z rozwojem przemysłu
produkcyjnego, zwłaszcza podejmującego produkcję wielkoseryjną. Tamten czas
wymagał czegoś, co było zapewne cechą protestantów – dokładności,
powtarzalności, konsekwencji. Czasy współczesne i przyszłość należą do
liderów – indywidualności, ludzi, którzy swoimi pomysłami
wyprzedzają czas, ale tworzą nowe możliwości dla innych. Zapewne katolicyzm,
szczególnie nasz polski, ale i katolicyzm południowców (zarówno europejskich,
jak i amerykańskich) jest bardziej indywidualistyczny, bardziej emocjonalny i
może trochę szalony. To cechy charakterystyczne dla postaw przedsiębiorczych,
niezwykle obecnie potrzebnych. Mój przyjaciel, wybitny uczony badający
zjawisko przedsiębiorczości, profesor Stefan Kwiatkowski, określający mnie
jako „przedsiębiorcę intelektualnego”, definiuje przedsiębiorczość
intelektualną jako umiejętność stworzenia czegoś z niczego. Rzeczywiście,
pomysł tworzenia w 1991 roku szkoły wyższej w Nowym Sączu i jasne
stwierdzenie, że będzie najlepszą w Polsce, był szalony. Ale przecież budowa
firmy Optimus SA, bez pieniędzy, przez Romana Kluskę (także gorliwego i
tradycyjnego katolika) to również był pomysł szalony. Nie wiem, czy ojciec wie,
że w Nowym Sączu działa jedyna polska firma, która ma aż 10 procent udziału w
światowym rynku (Fakro założona przez Ryszarda Florka, produkująca okna
dachowe).
Mógłbym jeszcze dalej wyliczać – mojego
przyjaciela Kazimierza Pazgana i jego 100 potraw z kurczaka czy dwie firmy –
absolutnie fenomenalne z jeszcze bardziej tradycyjnie katolickiej Limanowszczyzny
– Gold Drop i Tymbark SA.
Może nasz góralski, lachowski indywidualizm, duma i chęć
przewodzenia, połączona z typową dla ludzi mieszkających w górach genetyczną
(chyba) większą wytrzymałością i odpornością dały tę swoistą mieszankę, która
w czasach rozwoju indywidualnej przedsiębiorczości przynosi tak znakomite
rezultaty. A ja jestem dumny z tego, że nasza przedsiębiorczość nie ogranicza
się tylko do biznesu i gospodarki. Od kilku lat nasza Izba Gospodarcza nagradza
w konkursie Srebrnego Talara także inicjatywy kulturalne i charytatywne. W tej
dziedzinie także możemy imponować innym – wspomnę tylko wiejski
zespół tańca „Spod Kicek” utworzony przez skromnego wiejskiego przedsiębiorcę,
czy wiele różnorodnych instytucji charytatywnych.
To wszystko jest dowodem na to, że nie czekamy, co zrobi
dla nas rząd, tylko sami budujemy swoją przyszłość i poszerzamy obszar
obywatelskiej wolności. Ten temat rzeczywiście zasługuje na solidne zbadanie.
Od pewnego czasu w Polsce obserwujemy pewną polaryzację w
środowisku katolickim. Potocznie uważa się na przykład, że środowisko Radia
Maryja i środowisko „Tygodnika Powszechnego” to dwa, niemal nie przenikające
się obozy. Czy taka diagnoza wydaje się Panu słuszna?
Nie potrafię chłodno ocenić polaryzacji (i jej głębi) w
środowisku katolickim. Sam przez długi okres dorosłego życia byłem czytelnikiem
„Tygodnika Powszechnego” (całe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte), a
obecny redaktor naczelny ojciec Adam Boniecki (w moich latach studenckich
duszpasterz akademicki w krakowskim kościele św. Anny) jest człowiekiem mi
bardzo bliskim i jednym z moich „ojców duchowych” (trzecim był arcybiskup
Jerzy Ablewicz). Środowiska Radia Maryja nie znam, politycznie jest mi odległe,
ale widzę na przykładzie mojej Matki, jak zbawienny, wręcz terapeutyczny wpływ
ma to radio na życie samotnie mieszkających starszych osób. Zapewne politycznie
oba obozy są nie przenikające się, ale Polsce i polskiemu Kościołowi oba
środowiska są potrzebne. Mam nadzieję, że Radio Maryja nie będzie ewoluowało w
stronę integryzmu religijnego i politycznego, lecz będzie spełniać pozytywną
rolę duszpasterską i społeczną, kierując się do grup „odrzuconych” przez nowy
system i mniej aktywnych. Z drugiej strony znaczenie „Tygodnika Powszechnego” w
normalnym społeczeństwie, a więc politycznie bardzo zróżnicowanym, nigdy już
nie będzie tak duże jak w przeszłości, gdy wyznaczał on pozytywne standardy
dla polskiej niezależnej inteligencji. Wierzę też, że zwolennikiem i moderatorem
polskiego katolicyzmu pozostanie Episkopat (także różnorodny, ale umiejętnie
znajdujący wspólne rozwiązania dla Kościoła w Polsce).
Wreszcie swoistym „bezpiecznikiem” jest nasza polska,
dość powierzchowna religijność, która nigdy Polaków nie pchała na religijne
barykady.
W kilku ostatnich wywiadach wspomniał
Pan, że otarł się o śmierć...
Dość długo unikałem wypowiedzi na temat osobistych
doświadczeń w ekstremalnych sytuacjach zawodowych. To bardzo nietypowe w
Polsce, że tak zwane osoby publiczne przyznają się do chorób czy spraw
trudnych. W USA jest inaczej. Ostatecznie przekonał mnie do upublicznienia
moich przeżyć dziennikarz „Gazety Krakowskiej”, argumentując, że może to pomóc
osobom ciężko chorym, które utraciły wiarę w wyleczenie. Było to dla mnie
trudne, ale reakcje wielu ludzi na tekst, do którego ojciec nawiązuje,
pokazały, że warto było o tym opowiedzieć. Przeżyłem kilka razy bardzo trudne
okresy chorób, które mogły być śmiertelne. Najtrudniejszym okresem był rok
1996, dzisiaj znowu jestem całkowicie zdrowy. W przetrwaniu tamtych dni pomogła
mi mocna chęć wyzdrowienia i niezałamywania się psychicznie. Pomogła mi też
moja wiara, mogę wręcz powiedzieć, że choroby pogłębiły moje życie duchowe. Mam
teraz silne poczucie swoistego zobowiązania, które muszę wypełnić za to, że Bóg
pozostawił mnie wśród żyjących i pozwolił mi zbierać owoce mojej pracy.
Zna Pan bardzo dobrze Amerykę, tamtejsze środowiska
akademickie, życie publiczne i świat biznesu. Czy katolicyzm Polaków i Amerykanów
można ze sobą porównać? Czego możemy się nauczyć od Amerykanów, jeśli chodzi o
samo życie religijne, ale może również, jeśli chodzi o sposób obecności w
świecie?...
To przesada. Nie znam na tyle Ameryki, aby próbować oceny
syntetyzującej. Pamiętam, jak byłem zdziwiony na początku lat
dziewięćdziesiątych, że Amerykanie zaczynają oficjalnie zebrania, niekoniecznie
tylko podczas świąt państwowych, od hymnu i modlitwy. USA są rzeczywiście
wielonarodowym i wielokulturowym, ale i wieloreligijnym tyglem, w którym
powstaje coś nowego, a zarazem umacnia się odrębność. Nie potrafię porównać
katolicyzmu obu narodów, ale chyba możemy się od Amerykanów nauczyć większej
wrażliwości społecznej, większej solidarności sąsiedzkiej i umiejętności
budowania wspólnot lokalnych. Dla przykładu parafia w USA jest chyba mocniej
zintegrowaną wspólnotą niż w Polsce, może także przez to, że jej członkowie
finansują w sposób bezpośredni (i kontrolowany) jej działalność. USA są obecnie
w trudnym okresie przesadnego wymuszenia przez dominujące w mediach
środowiska tak zwanej wieloaspektowej poprawności. Jeżeli ta poprawność
zdominuje Amerykę, to może ją zniszczyć, bo całą jej siłą jest indywidualizm i
różnorodność. Mam nadzieję, że tak się nie stanie.
Życie religijne w Ameryce, powszechnie uważanej za
najbardziej nowoczesny kraj świata, utrzymuje się ciągle na wysokim poziomie.
Oczywiście, nie brak tam również zjawisk patologicznych, takich choćby jak
wysoka przestępczość młodzieży, jednak ogólnie rzecz ujmując, Amerykanie są
społeczeństwem bardzo religijnym. Dotyczy to także środowisk uniwersyteckich.
Tymczasem w Europie już od lat trzydziestych obserwujemy proces sekularyzacji.
Jak wytłumaczyć oba te zjawiska?
Ojciec stawia mi same trudne pytania... Na ten temat
napisano tyle rozpraw i książek, a wciąż odpowiedź jest nieznana. USA jako państwo
mnie fascynuje. Przecież 20 lat temu wydawało się, że Stany Zjednoczone tracą
pozycję światowego lidera w gospodarce na rzecz Japonii i Wspólnot
Europejskich, a teraz na przełomie tysiącleci USA wręcz „odjechały” od reszty
świata, zdominowały światową produkcję w dziedzinie przemysłu informacyjnego.
Pomimo zautomatyzowanych procesów produkcyjnych, powstało tam tak wiele
nowych miejsc pracy, że bezrobocie spadło do zjawiska marginalnego (poniżej 5
procent). W dziedzinie wysokiej kultury i nauki Amerykanie także dominują.
Prawdą jest, że pomimo występujących zjawisk skrajnych, jako całość,
społeczeństwo jest konserwatywne, nawet pruderyjne (proszę znaleźć w
amerykańskiej telewizji filmy pornograficzne). Zastanawiam się, czy nie ma
bezpośredniego związku pomiędzy dwoma postawami – indywidualizmem i
religijnością; proszę zwrócić uwagę, że obie te cechy występują i u nas, i w
Ameryce.
Byłby to dobry sygnał dla nas i dla przyszłości Polski. A
może ta pogłębiona religijność jest spontaniczną obroną społeczeństwa żyjącego
w bardzo nowoczesnym otoczeniu, w warunkach nieporównywalnie trudniejszych i
bardziej konkurencyjnych niż w Europie? Może Amerykanie odnajdują
niezbędną wewnętrzną ludzką harmonię poprzez pogłębianie życia duchowego? Mam
nadzieję, że Europa, jeśli zaprzestanie prób uszczęśliwiania swoich obywateli
na siłę i spróbuje rozwijać się w przyszłości, też będzie wracała do swoich
korzeni cywilizacyjnych, a więc i do religii, z której wyrosła.
Na łamach naszego pisma od pewnego czasu zadajemy
rozmaitym osobom pytanie na temat, nomen omen, życia duchowego. Indagowani
zazwyczaj udzielają nam bardzo osobistych odpowiedzi. Być może właśnie dlatego
wielu czytelników naszego kwartalnika ten dział ceni sobie najbardziej... A Pan
jak zdefiniowałby życie duchowe? Czy dzisiaj pojmuje je Pan tak samo jak,
powiedzmy, w czasach swojej młodości?
Dla mnie to pytanie jest najtrudniejsze. Unikam swoistego
afiszowania się swoim życiem religijnym. Uważam je za coś bardzo osobistego,
intymnego. Trudno mi pokonać nawet w tym miejscu tę barierę. Ale pytanie o
życie duchowe, jak rozumiem, jest czymś więcej niż tylko pytaniem o własną
religijność. Kiedy próbuję teraz szukać właściwej odpowiedzi, nasuwa mi się
natarczywe słowo „harmonia”. Ja akurat nie miałem w swoistym życiu kłopotów
z wiarą. Może tradycja, wychowanie, bliski kontakt z kilkoma księżmi,
którzy byli prawdziwymi duszpasterzami, ochronił mnie przed odejściem od wiary.
Nawet okres studiowania fizyki raczej umocnił mnie w wierze. Mówiąc
o harmonii, rozumiem ją szeroko jako zgodność (bardzo udanego) życia
rodzinnego z pracą, bardzo intensywną działalnością publiczną w wielu
dziedzinach i osobistą pogodą ducha. Mój sposób życia, bardzo intensywny, wręcz
wyniszczający, może być prowadzony tylko w takim otoczeniu – stabilnej,
przyjaznej sytuacji w domu rodzinnym, umiejętności osobistego wyciszania się,
znalezienia silnej motywacji dla dalszego, ciągłego „uciekania do przodu”.
Niewątpliwie ważnym „paliwem” pchającym mnie do działania jest patriotyzm,
miłość do Polski i swojego miasta. Wiem, że to, co mówię, jest niemodne,
ale mnie specjalnie nie martwi. Ważnym elementem szukania harmonii były dla
mnie w ostatnich latach „przymusowe” pobyty w sanatorium. Stały się one
swoistymi zamkniętymi rekolekcjami. Teraz, gdy już jestem zdrowy – takimi
rekolekcjami są dla mnie parogodzinne spacery w sądeckich górach (w tym roku w
miesiącach letnich spędziłem tam ponad 20 dni). Chodzę zawsze sam; bywa, że się
podczas podchodzenia pod górę (w tej najbardziej męczącej części) modlę. Te dni
to próba odnajdywania w sobie owej harmonii, osobistego spokoju, ale i
szukania dalszego „paliwa”, tego osobistego żaru i siły, bez których nie da
się przewodzić innym i robić rzeczy niezwykłe.
Kraków, 21 X 1999
Krzysztof Pawłowski jest laureatem konkursu na Inicjatywę
Obywatelską Dziesięciolecia 1989-1999 „Pro Publico Bono”.
|