DUCHOWOŚĆ I ŻYCIE •
KRZYSZTOF MĄDEL SJ
Pan Cogito incognito
albo my po pielgrzymce
Niedawna pielgrzymka
Jana Pawła II do Polski wciąż budzi żywe echa. Atmosfera tamtych spotkań, słowa
i gesty zapisały się w nas głęboko. Czas jednak najwyższy, żeby
powrócić do papieskich przemówień i spokojnie je przemyśleć. Sierpniowy
numer polskiego wydania „L'Osservatore Romano” przynosi ich oficjalną wersję.
Papieskie teksty to głównie homilie, a więc teksty liturgiczne, uroczyste
i niepowtarzalne. Czytać je w cieniu wakacyjnej gruszy, czytać do
poduszki, to jakby zamienić odświętną liturgię na prywatną egzegezę. Rzecz
w tym, żeby być takim właśnie egzegetą – pielgrzymem
z zacisza, pątnikiem incognito.
Zapoznając się
z papieskimi przemówieniami natrafimy również na komentarze. Nie pomijajmy
ich zbyt łatwo. Ja sam znalazłem w gazetach kilka takich komentarzy, które
wspominam bez większej satysfakcji (adieu, satysfakcjo!), muszę jednak
przyznać, że to one wskazały mi w papieskich wypowiedziach tematy
i fragmenty naprawdę ważne. Uprzytomniły mi jak potrzebna była ta
pielgrzymka. Pamiętając o pielgrzymce i tych tematach wypadałoby
teraz wytoczyć polemikę rzeczonym komentatorom... Powściągam jednak polemicznego
rumaka i wprzęgam go do powozu cierpliwej argumentacji.
Hominem causa...
Jan Paweł II odbył
wiele spotkań na wysokim szczeblu, wiwatowały mu tłumy i asystowały media,
a skoro tak, to być może jego wizytę należy postrzegać jako „fakt polityczny”,
a przemówienia traktować jak „orędzie do Narodu”, czyli mniej więcej tak,
jak pisma romantycznych wieszczów? Otóż nic bardziej błędnego. Narodowy
i oficjalny charakter papieskich wizyt nie stanowi o ich istocie.
Dokumenty ostatniego soboru w wielu miejscach przypominają, że Kościół nie
jest posłany do jakiegoś konkretnego narodu, lecz do każdego narodu i do
każdego człowieka (por. Lumen
gentium, 13; Mt 28, 19).
Jeśli Kościół zwraca się do określonych nacji czy
instytucji, to tylko dlatego, że są one formą ludzkiego egzystowania
w świecie. W Ewangelii liczy się tylko to, co osobowe, międzyosobowe,
osobiste. Z punktu widzenia Ewangelii porządek instytucji nie ma
w sobie żadnego sensu, natomiast ma ów sens poza sobą – w świecie
osób. Zadaniem Piotra, jak pamiętamy, jest „umacniać w wierze
braci” – nie „obywateli”, nie „społeczność”, ale właśnie „braci” (gr.
adelphoi, por. Łk 22, 32). I nie chodzi tu tylko
o cementowanie jakiejś „familii wiary”, lecz o przywracanie światu
podstawowego międzyludzkiego braterstwa; braterstwa niczym nie uwarunkowanego
i „darmowego” jak darmowa jest miłość Boga do człowieka. To darmowe
braterstwo nie jest wszakże pozbawione wymagań; jest braterstwem, do którego
trzeba stale dorastać, w które trzeba wierzyć i które zawsze wyda się
nam „ponad ludzkie siły”. Nie jest ono bowiem kwestią natury czy prawa, lecz
miłości. Zadaniem Piotra jest świadczyć o tej miłości. To tylko dzięki
niej „współziomkowie”, „cudzoziemcy” i wszyscy inni zaczynają naprawdę być
tym kim są, a nadto ku swemu zdumieniu odkrywają, że są również
najprawdziwszymi pod słońcem braćmi. Braćmi umocnionymi w wierze.
Szukajmy zatem
w papieskiej pielgrzymce tego, co „nie-publiczne” i ”nie-medialne”,
a na pewno osobowe. Słuchajmy Jana Pawła II nie tylko jak „umiłowanego
syna narodu”, ale jak Kefasa umiłowanego przez Chrystusa. W jego homiliach
szukajmy nie tylko „lekarstwa dla Polski” czy jakiejś „dobrej rady dla rządy
sprawujących”, ale nade wszystko szukajmy żywego śladu Ewangelii, która jak
miecz potrafi oddzielić dobro od zła w każdym z nas, a również
potrafi opatrzyć rany (por. Hbr 4, 12; 1 P 5, 7). Słuchać słowa Bożego to
czasem kłaść głowę pod topór – na szczęście własną, nie cudzą.
Wystarczy odrobina odwagi. Dobrze wiemy, że na taką odwagę czasem trudno się
zdobyć, ale czy wiemy również, jakie są skutki chowania głowy w piasek?
Oto przykład.
Jednym
z najbardziej oficjalnych punktów programu ostatniej pielgrzymki była
wizyta Ojca Świętego w Sejmie RP. Jak skomentować to wydarzenie? Papież
jest głową (nomen omen) niewielkiego państwa, ale watykańska dyplomacja
należy do najlepszych na świecie, warto zatem posłuchać Papieża. Tyle że jego
apel o oparcie demokracji na wartościach religijnych jest trochę
niebezpieczny (sic!) – czy nie takie mniej więcej opinie mogliśmy
znaleźć w gazetach? Ich autorzy potraktowali wizytę papieską jak
wydarzenie natury dyplomatycznej, a papieskie słowa, także te pod adresem
demokracji („demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub
zakamuflowany totalitaryzm”), jako głos w debacie nad rozwiązaniami
ustrojowymi. Ale czy takie podejście nie jest chowaniem głowy w piasek?
Przecież Papież nie chce być „krytykiem demokracji”. Sprawy wagi państwowej
z punktu widzenia Ewangelii są po prostu mało ważne, a ściślej: są
mniej ważne niż „sprawy osobiste” każdego z nas jako osoby. To do osób
zwraca się i Papież, i Kościół, i Ewangelia. Jeśli jakikolwiek
teolog zabiera głos w debacie nad tym, co społeczne, to tylko po to, żeby
mówić o tym, czego w tej debacie brak, to znaczy o Bogu i
o człowieku. I o sprawie człowieka z Bogiem. Oczywiście,
możliwe są tu pewne kolizje szczegółowych tematów, jednak cele pozostają różne.
Przypomnijmy przy tej okazji, że z punktu widzenia starej szkoły
suarezjańskiej wszystkie formy władzy politycznej są rodzajem „demokracji”,
czyli „władztwa ludu”, gdyż nie mogą się one obejść bez przyzwolenia ze strony
tego ludu (przyzwolenia czasem „wymuszonego”, jak to jest w przypadku
autarkii, ale jednak przyzwolenia). Jedyną władzą „niedemokratyczną”,
a więc „teokracją”, jest ta władza, w którą wyposaża nas Bóg, już to
udzielając nam sakramentów, już to dając prawo do proszenia o nie, już to
udzielając nam godności święceń. Papież jako Piotr i Biskup Rzymu należy
do tego właśnie porządku. Jeśli przestrzega nas przed „demokracją bez wartości”,
to nie dlatego, że sam tęskni za jakimś ustrojem, który nie byłby demokracją
(bo, jak się rzekło, w polityce wszystko nią jest), lub też marzy
o czymś, czym można by demokrację zastąpić (bo, jak się rzekło,
w polityce nic innego nie ma). Papież „krytykuje” demokrację (czyli
politykę), bo demokracja pojęta wyłącznie jako system polityczny jest żałosna
i niebezpieczna. Ginie i gubi innych. Dlatego potrzeba jej jak
oddechu mądrej krytyki. Ona sama zresztą o nią prosi. Nie musimy wcale
przywoływać opinii de Tocqueville'a czy Poppera, żeby sobie uprzytomnić, że
każda nietykalna demokracja, każde „ludowładztwo za zamkniętymi drzwiami”
w rzeczywistości okazywało się ludobójstwem. Jedyną szansą dla demokracji
jest „pozostawić drzwi otwarte” – otwarte dla wartości, dla
transcendencji, dla kultury. Otwarte dla Chrystusa. Papież puka do tych drzwi i
w tym sensie rzeczywiście jest „krytykiem”.
Istnieje pewien mit
demokracji, w którym nowoczesne rozwiązania instytucjonalno-prawne, takie
choćby jak mechanizm kontroli i równowagi, traktowane są niemal jak dowód
bezdyskusyjnej wyższości dnia dzisiejszego nad wczorajszym. Tego rodzaju
mitologizacja o tyle jest niebezpieczna, że zatrzaskuje ideę demokracji
w sobie samej, że ją po heglowsku czyni immanentną i po gnostycku
„sakralizuje”, a przez to uśmierca. Oczywiście, nikt nie zaprzecza, że
pewne mechanizmy demokratyczne promują pewne wartości, jeśli jednak przypiszemy
tym mechanizmom rolę decydującą, to zatrzaśniemy przed sobą drzwi do normalnego
świata. Normalność domaga się bowiem tego, żeby za święte i absolutne
uznawać tylko to, co rzeczywiście jest święte i absolutne, co mieszka
w świątyni i w modlącym się człowieku, a nie na rynku, na
szpaltach czy na trybunie. Wyrzekając się świątyni i świętości – zdaje
się mówić Papież – zaczynamy podświadomie uświęcać procedury,
mechanizmy i instytucje, a przecież one świętymi nie są i nigdy
nie będą. Ubóstwiając demokrację narażamy się na pomyłkę równie okrutną jak te,
które przypomina nam historia. Mylimy się tu bowiem nie tylko co do zasad życia
społecznego, ale i co do człowieka, co do jego natury, możliwości
i potrzeb. Dajemy mu może jakieś nadzieje i perspektywy, ale tak
naprawdę podcinamy mu skrzydła i kradniemy duszę. Każemy mu wyrzec się
owego ryzykownego „metafizycznego pęknięcia”, przez które docierało do niego
światło nieznanych, nieuchwytnych i na pozór bezużytecznych dóbr.
A przecież to one czyniły go szczęśliwym, świętym i nieśmiertelnym.
Dobrze zatem, że
papieskie wołanie o otwartą demokrację rozlega się właśnie teraz
i właśnie u nas. Nasza demokracja przypomina wyschniętą ziemię.
Gwałtownie potrzebuje wartości. Dzisiaj jak nigdy zdajemy sobie z tego
sprawę. Pamiętamy przecież entuzjazm, jaki towarzyszył powstaniu
„Solidarności”. Ostatnio w Sopocie Ojciec Święty powiedział, że było to
„przełomowe wydarzenie w historii Narodu, a także w dziejach
Europy”. Powiedział także, że to właśnie „Solidarność otworzyła bramy wolności
w krajach zniewolonych systemem totalitarnym, zburzyła mur berliński i przyczyniła
się do zjednoczenia Europy rozdzielonej od czasów drugiej wojny światowej na
dwa bloki”. Zaraz potem Papież przypomniał, że tego faktu „nie wolno nam nigdy
zatrzeć w naszej pamięci”, bo „należy on do naszego dziedzictwa
narodowego”. Rozumiem to tak, że całe nasze doświadczenie „Solidarności” jest
doświadczeniem niezwykle pozytywnym i nie wolno go marnować. „Solidarność”
narodziła się w Polsce, ale nie tylko dla Polaków. Nie narodziła się także
po to, żeby wznieść na chwilę naszego ducha (upokorzonego przez długotrwały komunizm),
a po paru latach pogrążyć go znowu we frustracji i zawiedzionych
nadziejach. Solidarność jest po to, żeby trwać i być solidną podstawą
życia społecznego. Bo nie ma innego udanego życia społecznego, jak tylko to
solidarne. Nie liberalne, nie komunalne, lecz solidarne. Już sto lat temu
pisali o tym szeroko filozofowie, tacy jak Pesh czy Gundlach, tworząc
katolicką doktrynę solidaryzmu.
Znamy ten solidaryzm
nie tylko z podręczników. Pamiętamy bowiem, że w chwili swych
narodzin „Solidarność” była przede wszystkim solidarnością ducha i to
ducha regularnie karmionego modlitwą, pamięcią o przeszłości
i ożywianego wspólnym dialogiem wielu środowisk. Pamiętamy Msze święte dla
strajkujących, Msze za Ojczyznę, tajne komplety i zakazane lektury stanu
wojennego. Z czasem te duchowe jakości zaczęły zanikać. Nie chodzi mi tu
o to, że „Solidarność” przestała być fenomenem ogólnonarodowym,
a stała się związkiem zawodowym, ruchem politycznym, interesem grupy.
Idzie raczej o to, że jej konstytutywny duchowy aspekt jakby się ulotnił,
wyblaknął, zanikł. „Solidarność” jakby przestała być „wzniosłym przeżyciem”
i „oczywistym doświadczeniem” każdego z nas. Coś ją zaczęło
uśmiercać. Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte przyniosły wielkie
mnóstwo inicjatyw społecznych i politycznych, które niosą w sobie
pierwotne dziedzictwo „Solidarności”, ale chyba nie całe – niosą
jakby tylko „społecznie funkcjonalną” część tego dziedzictwa. Brakło natomiast
osób, instytucji, szkół, przede wszystkim jednak właśnie osób (kto wie:
teologów, filozofów, uczonych, artystów, mężów stanu...?), które przechowałyby
w sobie i w nas jej duchowy format. Dzisiaj jasno widzimy, że
Sierpnia '80 nie udało się nam ocalić siłami instytucji czy środowisk. Jeśli
przechowali go w sobie jacyś ludzie, to chyba tylko Papież-Polak (no bo
kto jeszcze?). A zatem nasza duma narodowa, nasza solidarność ciągle na
nas czeka.
...omne ius
„Dzisiaj potrzeba
światu i Polsce ludzi mocnych sercem, którzy w pokorze służą
i miłują, błogosławią, a nie złorzeczą i błogosławieństwem
ziemię zdobywają. Przyszłości nie da się zbudować bez odniesienia do źródła
wszelkiej miłości, jakim jest Bóg, który «tak umiłował świat, że Syna swego
Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał
życie wieczne» (J 3, 16)”. Papież wypowiedział te słowa na Wybrzeżu, po Mszy
świętej w Sopocie. Brzmią one jak rewolucyjny manifest. Beatyfikacja 108
męczenników z czasów okupacji, nadto dwojga społeczników oraz niezwykła
kanonizacja sądeckiej księżnej-mniszki obleka te słowa w żywą treść.
Dobrze wiemy, że ani Jan Paweł II, ani Ewangelia nie każe nam czekać na
idealnych ludzi czy na idealne okazje, lecz zachęca nas do tego, żeby ów
„rewolucyjny manifest” od zaraz realizować w sobie. Tylko on może wyzwolić
nas z goryczy, na którą narażamy się rodząc się na tym świecie
i lokując w nim swe nadzieje, a nawet wypatrując w nim
z wysiłkiem (i na próżno) bohaterów bliżej nie znanych Panu Bogu.
Spodziewać się wiele, spodziewać się nawet cudów, to ideał jak najbardziej
ewangeliczny. Ideałem Ewangelii jest świętość, której mamy prawo spodziewać się
właściwie po każdym ochrzczonym, w tym także po sobie. Czy istnieją
„ambicje” bardziej wygórowane? Co więcej, Ewangelia w wielu miejscach daje
nam do zrozumienia, że ten ideał na ziemi nigdy się nie ziści, bo wiecznie będą
jakieś chwasty – obok nas i w nas. A ideał Ewangelii nie
jest ani utopijny, ani powodujący frustracje. Wręcz przeciwnie – szarość
i bóle dnia codziennego (po prostu krzyż) to główna atrakcja Ewangelii.
Istotą tej atrakcji jest bowiem przekonanie, że na nic się nie przyda
człowiekowi, choćby świat zyskał, a na duszy swej szkodę poniósł (por. Mt
16, 26), co oznacza również, że jeśli jednak ktokolwiek z nas zyskuje coś
naprawdę, to zyskuje najpierw „w Duchu” i „z Ducha”, i na sposób
duchowy. A jeśli tak właśnie zyskuje, to na pewno ów „zysk” prędzej czy
później stanie się widzialny i równie wymowny jak figura na ołtarzu.
Zacznie wydawać owoce i będą to owoce wieczne. Mówiąc inaczej, na nic się
nam nie zda minister-cudotwórca, cud-premier, proboszcz-dusza-nie-człowiek czy
dyrektor-mistrz, jeśli ich sukcesy będą okupione jakimiś stratami
w duszach (ich, naszych). Ale jeśli w jakimś człowieku publicznym
(lub prywatnym) ożyje cud solidarności, to na pewno zostanie rozpoznany przez wszystkich
(także przez wrogów) i zrodzi dalsze cuda. Pobożność świętej Kingi
dokonywała cudów nawet w narodowej gospodarce.
Oby się nam zdarzył taki cud.
|