KTÓRĘDY DO ŚWIATŁA? •
NIHILIZM, GRAWITACJA I PAN BÓG
Rozmowa z arcybiskupem Józefem Życińskim
KRZYSZTOF
MĄDEL SJ: Pierwsze wieki ery chrześcijańskiej były czasem zakorzeniania się
Chrystusowej Ewangelii w kulturze Europy. Jest to czas wielkich pogan
i wielkich nawróceń, czas Ojców Kościoła, czas gorliwych misjonarzy
i mnichów takich jak Benedykt z Nursji. Drugie tysięclecie
chrześcijaństwa nie wydaje się już tak bardzo ekspansywne, zwłaszcza jeśli
pomyślimy o nowych odkryciach geograficznych, za którymi często nie
nadążała ewangelizacja. Znany niemiecki politolog Eric Voegelin mawiał nawet,
że teraz to raczej gnoza zaczęła brać górę nad chrześcijaństwem: po roku 1300 w porządku
praxis (ekonomiczna dysocjacja chrześcijańskiej civitas), po roku
1500 w porządku episteme (chodzi o upadek starożytnej
kosmologii), a po roku 1700 w porządku polis (równowaga sił
jako nowa konstytucja polityczna). Czy Ksiądz Arcybiskup zgodziłby się
z taką diagnozą? Czy w tak przedstawionej „sekularyzacji” nie
należałoby raczej dostrzegać procesów pozytywnych? A może w ogóle
niepotrzebnie mitologizujemy pewne daty i epoki, tak jak często
niepotrzebnie mitologizujemy rok 313?
ABP JÓZEF ŻYCIŃSKI: Nie należy tęsknić za tym, by chrześcijaństwo zatrzymywało czas
lub zamrażało procesy kulturowe i społeczne na poziomie realiów okresu
przyjścia Chrystusa na ziemię. Kościół jest zaczynem, który spełnia swą misję
przy zastosowaniu różnorodnych technik „wypieku” i w bardzo różnych
realiach. Fascynujące piękno przesłania Ewangelii widzę właśnie w tym, że
uniwersalne treści chrześcijaństwa można łączyć z ogromną różnorodnością
form kulturowych. Dobre wino Ewangelii można chronić wykorzystując różnorodne
bukłaki, butelki, kontenery. To Bruce Marshall ostrzegał, by ludzie Kościoła
nie stawiali na jednym poziomie znakomitego wina Bożej prawdy i kroju
butelki, który wydaje się im najbliższy psychologicznie. Obawiam się, że czasem
nawet posuwamy się jeszcze dalej i tak wielką uwagę poświęcamy trosce
o etykietę i butelkę, że nie okazujemy większego zainteresowania
jakością ewangelicznego wina lub wręcz traktujemy je jak zwykłą wodę.
Nie
ubolewałbym więc, że wielki nurt przemian przyniósł dysocjację
„chrześcijańskiej” civitas. W jej strukturach było również wiele
składników, w których empirycznie łatwiej było odkrywać prawdę
o grzechu pierworodnym niż ewangeliczny ideał doskonałości. Dzięki Bogu,
że upadła starożytna kosmologia, gdyż powstanie nauki nowożytnej przyniosło
wielkie odkrycia, tak istotne dla naszego poznania wszechświata.
W dziedzictwie Oświecenia, tworzącym fundament nowej polis, widzę
bardzo wiele składników pozytywnych. Zagrożeniem dla chrześcijaństwa nie jest
dziś to dziedzictwo z jego afirmacją rozumu, wiarą w postęp i
w możliwość doskonalenia struktur społecznych. Zagrożenie widziałbym dziś
przede wszystkim w różnych nurtach nihilizmu, w odrzucaniu
racjonalnego dziedzictwa na rzecz czysto uczuciowego zawierzenia sezonowym guru
czy wreszcie w pozbawionych uzasadnienia deklaracjach, że historia się
kończy, bo w zasięgu ręki znajduje się już najlepszy ustrój nie wymagający
żadnych doskonaleń.
Sama
gnoza może przyjmować bardzo różne formy. Zagrożenie widzę w tych, które
deklarują, że dostarczają zupełnej wiedzy o człowieku i nie potrzeba
nam już ani objawienia, ani łaski. Powraca wtedy w nowych formach dawna
opowiastka o baronie Münchausenie, który był tak dzielny, że sam wyciągnął
siebie z bagna, ciągnąc za warkocz peruki. Podobne akcenty swoistego
gnostycyzmu odnajdujemy dziś w tekstach Dawkinsa, Monoda czy Edwarda O.
Wilsona, gdy twierdzą oni, że proces kosmicznej ewolucji nie zostawia miejsca
dla Boga, gdyż mechanizmy ewolucji wyjaśniają całkowicie genezę etyki
i kultury. Naiwnie chcą oni przydzielać Bogu specjalne miejsca
i uprzywilejowane momenty, zapominając, że Bóg jest obecny we wszystkich
procesach i epokach. Jego wszechmoc przenika całą egzystencję i nasz
byt. „W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 28).
Dlaczego
więc w naszym powrocie do źródeł pierwotnego Kościoła dominuje tak często
sentymentalna tęsknota za utraconym dzieciństwem?
Powrót
do źródeł to powrót do autentyzmu wiary inspirowanego bezpośrednim
doświadczeniem bliskości Chrystusa. Nie należy jednak tęsknić za wskrzeszaniem
świata antycznego czy średniowiecznego, nawet jeśli uważamy je za bardzo
sympatyczne. Jedną z zalet kosmologii tamtego świata było to, iż dał się
on pojąć na poziomie zdrowego rozsądku. Człowiek czuł się w nim przytulnie
i swojsko, usiłując wszystko tłumaczyć. Nawet gdy tłumaczenia były tak
niepoważne, jak Arystotelesowska teoria miejsca naturalnego, to odpowiadały one
naszej tęsknocie za ładem kosmicznym. W tamtym świecie dominowała
harmonia, a niektórzy słyszeli ponoć nawet muzykę sfer; można było
traktować go jako dom i czuć się dzieckiem wszechświata. Dopiero
w okresie powstawania nauki nowożytnej uświadomiliśmy sobie, że odległości
między planetami są dużo większe niż wcześniej sądzono. Dopiero w naszym
stuleciu odkryliśmy, że proces ekspansji wszechświata trwa już ok. 18 mld lat.
Wcześniej powtarzano za Jamesem Ussherem, że wszechświat został stworzony
w październiku 4004 roku przed Chrystusem i liczy dopiero niecałe 6
tys. lat. Okazało się, że tę ostatnią liczbę trzeba było we współczesnej
kosmologii pomnożyć przez 3 000 000. Niektórym zawirowało od tego w głowie
i poczuli się obco w wielkim, pustym i starym wszechświecie,
który przez większą część swoich dziejów nie miał ludzkiego obserwatora.
I w tym wszechświecie możemy czuć się jednak dziećmi Boga
i dziećmi kosmosu, jeśli tylko odejdziemy od naiwnych wyobrażeń
średniowiecznej, zdroworozsądkowej kosmologii. Do tego właśnie potrzeba nam
duchowości, w której Bóg, Pan czasu i wieczności, rozsadza ciasne
schematy ludzkich nawyków i ukazuje Swą transcendencję w formach, których
istnienia nie podejrzewaliśmy jeszcze wczoraj. Proces wielkich przemian
niesionych przez odkrycia naukowe ma dziś swe przedłużenie w wielkich
i szybkich przeobrażeniach kulturowych. Wymaga on od nas odważnej wędrówki
w głąb, na szlak duchowej przygody.
Mamy
dzisiaj do czynienia z ekspansją kultury amerykańskiej. Coca-cola dociera
dzisiaj nawet tam, gdzie nie udało się dotrzeć szesnastowiecznym misjonarzom
chrześcijańskim. Największymi idolami młodych Japończyków są gwiazdorzy
z Hollywood. Gospodarka chińska rozwija się szybko dzięki giełdzie
i wolnemu rynkowi. Cały Daleki Wschód – ba, cały
świat – uczy się dzisiaj mówić i pisać po angielsku. Nawet
polskie wydawnictwa katolickie drukują coraz więcej tłumaczeń z języka
angielskiego. Ksiądz Arcybiskup bardzo dobrze zna Stany Zjednoczone, także
tamtejszy świat akademicki. Czego możemy się nauczyć od Amerykanów? Czy
amerykański optymizm pozwoli nam zewangelizować Afrykę i Azję?
Nie
obawiam się amerykanizacji, gdyż w kulturze amerykańskiej widzę wiele
zjawisk pozytywnych. Należy do nich na przykład umiejętność łączenia
demokracji, pragmatyzmu z otwarciem na przeżycie modlitewne czy wartości
duchowe. W naszych salonach towarzyskie mówienie o Bogu uchodzi za
coś niewłaściwego, za wtargnięcie w sferę prywatności; chyba że do salonu
akurat przyszedł jakiś biskup albo też wyszedł z niego Ojciec Święty.
Tymczasem Amerykanie potrafią traktować sferę nadprzyrodzoności w sposób
psychologicznie naturalny i nie cierpią z tego powodu na kompleksy.
Podobnie bywa z kształtowaniem postaw młodego pokolenia. Formację do
życzliwego otwarcia na bliźnich widać w Ameryce już na poziomie edukacji
przedszkolnej. Tymczasem u nas, w rodzinach niektórych nowobogackich,
dzieci już do przedszkola przychodzą z telefonami komórkowymi i uwagę
koncentrują raczej na najbliższym kręgu posiadaczy komórek niż na bliskim im
środowisku.
Nie
twierdzę, że Stany Zjednoczone są społeczeństwem bez problemów. Na te ostatnie
zwrócił uwagę w sposób dramatyczny prezydent Clinton, pytając retorycznie
po strzelaninie w szkole w Colorado: Ameryko, kiedy się wreszcie
obudzisz? Oni jednak przynajmniej widzą dramat duchowej drzemki w wielu
dziedzinach i czują konieczność wyjścia z obezwładniającego marazmu.
Tymczasem w niektórych naszych publikacjach marazm traktuje się jako
uwieńczenie postępu. Jeszcze tylko trochę więcej wolności w dziedzinie
handlu narkotykami i większe urozmaicenie prasy pornograficznej,
a już będziemy blisko ideału, w którym bezmyślność i otępiający
reklamowy slogan przygaszą wspomnienia o istotach, które ongiś opatrywano
dumnym mianem animal rationale.
Nie
chcę spłycać sporów wokół zagrożeń niesionych przez amerykanizację. Nasz dramat
kulturowy nie wynika jednak z popularności coca-coli. Pojawia się on
natomiast wtedy, gdy kolorowe reklamy coca-coli zabijają w nas pragnienie
wody życia. Łączy się to ze zjawiskiem globalizacji. Świat bardzo szybko stał
się McLuhanowską globalną wioską. Niektórzy chcieliby w nim zorganizować
teraz globalny cyrk, w którym powszechny happening zastąpi krytyczną refleksję.
W wyniku takiego podejścia czynnikiem uniwersalnym łączącym rodzinę ludzką
stają się, niestety, niewyszukane seriale, które można oglądać włączając
telewizor zarówno w Nowym Jorku, jak i w Nowym Sączu. Uniwersalne
okazują się półinteligenckie slogany reklamowe, dzięki którym osoby nie
przemęczające szarych komórek mogą się dowiedzieć, że „Coca-cola to jest to”.
Brak natomiast wychowania do uniwersalnych wartości, które jednoczyłyby rodzinę
ludzką. Co więcej, w niektórych wersjach relatywizmu twierdzi się, że
wszystkie postawy trzeba traktować tolerancyjnie i że żadna wartość nie ma
charakteru absolutnego. Gdyby ideologię taką doprowadzić do absurdu, trzeba by
przyjąć, że faszyzm jest równie dobry jak demokracja, zaś kanibalizm nie
ustępuje miejsca wegetarianizmowi. Wszystko zależy od indywidualnych upodobań,
do których zawsze trzeba odnosić się z szacunkiem. Tutaj właśnie pojawia
się konieczność ewangelizacji, która przypomni prawdy podstawowe
i podkreśli, że nie wolno stawiać na jednym poziomie humanizmu
i ludobójstwa, nawet jeśli podobna urawniłowka bardzo się podoba niektórym
radykalnym ideologom.
Burzliwym
losom naszej cywilizacji towarzyszyły jeszcze bardziej niespokojne indywidualne
losy. Proszę powiedzieć, co najbardziej pomagało chrześcijanom zachować
i rozwijać swoją tożsamość? I co jest nam najbardziej potrzebne
dzisiaj? Ksiądz Arcybiskup często pisze w swoich książkach o wielkich
uczonych, którzy pracę w laboratorium traktowali jak rodzaj ascezy. Ale
czy patrząc na Galileusza, Giordano Bruno czy Stephena Hawkinga, nie odnosimy
jednak wrażenia, że zarówno oni, jak świat, w którym żyli, żyją,
osiągnęliby więcej, gdyby w ich życiu było więcej skupienia
i modlitwy? Innymi słowy, czy nie wydaje się Księdzu Arcybiskupowi, że
nasze czasy, czasy „wielkiej profesjonalizacji”, pozbawiają nas tej harmonii
ducha, umysłu i serca, jaką cieszyły się Średniowiecze i Renesans?
Czy dzisiejsza szkoła, uniwersytet są w stanie zaradzić tym brakom?
A może to właśnie one je stwarzają?
Zawsze
możemy tęsknić za piękniejszym duchowym światem. Trzeba jednak pamiętać, że
spotykamy konkretnych ludzi z ich bogatą psychiką, kompleksami
i dramatami życia. W imię realizmu trzeba pamiętać, że nie będą się
oni stosować do naszych marzeń o idealnych odkrywcach. Stąd też Bruno słynął
z ostrego języka pamflecisty, który lubił sobie stwarzać wrogów wywołując
wciąż nowe konflikty. Galileusz, przy specyficznie pojętej pobożności, obie swe
córki oddał do Karmelu, ale nie zawarł małżeństwa z ich matką, bo
tłumaczył się, iż jego mamusia patrzyłaby niechętnie na ten związek. Argument
„z mamusi” nie był szczególnie mocny, gdyż jego autor miał już na swym koncie
40 lat życia i ważne odkrycia naukowe. W przypadku Hawkinga
niewątpliwie dramat choroby wpływa na styl filozofowania. Pierwsze genialne
prace dotyczące osobliwości oraz fizyki czarnych dziur ukształtowały
u niego przekonanie, iż cokolwiek zrobi, będzie równie genialne. Skutkiem
tego przedstawił nam później na przykład w Krótkiej historii czasu
wersję kiczu filozoficznego. Książka zostaje bestsellerem, bo społeczne
zapotrzebowanie na kicz jest większe niż na trudne do zrozumienia kwantowanie
grawitacji.
Zgadzam
się, że w ramach troski o harmonię ducha u profesjonalistów
należy pełniej dowartościować dziedzinę formacji duchowej ludzi nauki
prowadzących programy badawcze z fizyki czy biologii. Patrzę
z szacunkiem na anglikańskich księży, którzy założyli Stowarzyszenie
Księży Przyrodników. Należą do niego te osoby, które przed podjęciem studiów
seminaryjnych studiowały fizykę, chemię, biologię czy matematykę. Księża ci raz
w roku organizują wspólne rekolekcje. Ustalają zbieżne programy badawcze.
Określają współpracę wydawniczą. Jest to bardzo ważne przy długofalowym
ustawianiu zainteresowań. Tym bardziej że nieraz osoby duchowne zainteresowane
fizyką, filozofią i teologią czują się osamotnione w swoim
środowisku, gdzie bardzo łatwo można zostać wybitnym ekspertem
w dziedzinie nauk politycznych, bez potrzeby brnięcia w zawiłości
rachunku tensorowego...
W imię
obiektywizmu trzeba jednak dostrzec tych przedstawicieli nauk przyrodniczych,
którzy realizują Księdza sen o „wielkiej harmonii”. Proszę spojrzeć choćby
na przykład Teilharda de Chardin. W okresie swego pobytu w Stanach
czuł się on osamotniony i miał powody do smutku. Po II wojnie światowej
doświadczał wielu stresujących i przykrych sytuacji, których ceną był
między innymi zawał. Poznana 20 lat wcześniej rzeźbiarka Lucile Swan bardzo
chciała wystąpić wtedy w roli jedynej osoby godnej jego zawierzenia
i niedwuznacznie proponowała mu wprowadzenie nowych jakości w ich
przyjaźń. Teilhard z wielką kulturą ducha potrafił tłumaczyć jej, na czym
polega kapłaństwo i wierność złożonym ślubom. Autor, który w wiośnie
swojego kapłaństwa, w 1918 roku, napisał piękny esej o „odwiecznej
kobiecości”, potrafił równocześnie z żelazną konsekwencją układać
wszystkie swe działania w perspektywie „odwiecznej miłości Boga”.
Opublikowana przez Thomasa Kinga, wykładowcę teologii moralnej
w Georgetown, korespondencja między Teilhardem i Lucile zawiera
piękny i głęboki wykład duchowości, która nie ulega zmianom wraz
z fluktuacjami nastrojów 1.
Podobnych przykładów pięknej i trudnej harmonizacji refleksji, duchowości
i postaw życiowych mógłbym mnożyć wiele. Wystarczy, że z polskich
autorów wspomnę ks. profesora Michała Hellera. Nie łudźmy się jednak, że
formację podobnych pięknych dusz załatwimy administracyjnie za pośrednictwem
instytucji. Na wykładach można tłumaczyć różne rzeczy, nawet Krótki kurs
historii WKP(b). Nie nauczymy jednak, jak tworzyć arcydzieło. Z tą
sztuką każdy musi zmagać się indywidualnie. Niełatwo szukać duchowych arcydzieł
w kulturze, która kocha kicz i disco polo.
Największą zagadką filozofii jest człowiek.
W ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat antropologia filozoficzna
ulegała rozmaitym fascynacjom. W wieku dziewiętnastym najbardziej aktualne
wydawały się zagadnienia poznawcze. Dlatego również teologia starała się
uwzględniać, identyfikować błędy i udzielać poprawnych odpowiedzi. Stąd
problem relacji rozumu i wiary, stąd zainteresowanie zagadnieniem wolności
i autorytetu, ale i teologiczna krytyka rozmaitych ideologii. Schyłek
ubiegłego wieku przyniósł, nie bez udziału Nietzschego i Freuda, nowe
fascynacje: wolę, wartości i uczucia. Sobór Watykański II, odnowa
teologiczna i liturgiczna były w pewnym sensie odpowiedzią Kościoła
na te nowe wyzwania. Ale dzisiaj, jak się wydaje, problemy człowieka są inne.
Są inne choćby dlatego, że ten człowiek znacznie częściej niż dawniej rodzi się
i wychowuje w rodzinie niepełnej, znacznie dłużej pozostaje
w szkole, a jednocześnie znacznie wcześniej „emancypuje się”
z domu. Moim zdaniem, to nie rozum i wola są dzisiaj najbardziej
osłabione, ale coś, co sięga głębiej; coś, co starożytni nazywali pamięcią, my
zaś moglibyśmy nazwać wyobraźnią i doświadczeniem. Czy Ksiądz Arcybiskup
zgodziłby się z taką diagnozą? Jak odpowiadać na potrzeby dzisiejszego
człowieka w szkole, w duszpasterstwie, w wychowaniu?
Na
pewno tempo obecnych przemian jest wyjątkowe. Pocieszać się można jednak prawem
powracającej fali, które sprawia, iż wartości ignorowane we wcześniejszych
epokach są szczególnie cenione w następnych. Doświadczyłem tego, gdy
w latach siedemdziesiątych odwiedziłem Kalifornię, w której bardzo
żywe było wspomnienie komun, hipisów i protestów studenckich z 1968
roku. W 10 lat później studenci ostentacyjnie podkreślali swój dystans
wobec narkotyków oraz związanie z rodziną stanowiącą symbol tradycji.
Odkrycie
uczuć czy woli nie było na pewno osiągnięciem XIX wieku. Proszę tylko popatrzeć
na średniowieczne spory wokół tych samych problemów. Kłopoty z „pamięcią”
mają nie tylko sympatycy współczesnych systemów totalitarnych. Chińscy
budowniczowie muru kazali również palić wcześniejsze dokumenty, budując
mentalność prowincji, w której izolacja przestrzenna i amputacja
pamięci historycznej miały ułatwiać ideologiczną formację „innego człowieka”.
Zgadzam się natomiast, że zarówno nasza wiedza o roli podświadomości, jak
i patologie rodzinne zmieniają w istotny sposób jakość wcześniejszego
obrazu. Nowe przemiany zmieniają istotnie kierunek naszej wyobraźni, prowadząc
do urzeczywistniania tego, co jeszcze wczoraj wydawało się niemożliwe lub wręcz
niewyobrażalne. Bliski nam świat Internetu i lotów kosmicznych, inżynierii
genetycznej i najnowszych zastosowań techniki mógłby jednak również przyprawiać
o szok galilejskich rybaków, którzy zdecydowali się pojść za Jezusem. Na
szlaku swej wędrówki na pewno doświadczali wielu rozterek, gdy pragnęli
fascynującą prawdę o Odkupieniu głosić na obcych areopagach. Mieli
w tym głoszeniu większe lub mniejsze sukcesy. Nierzadko płacili za nie
najwyższą cenę życia. Nie bali się jednak nowych wyzwań. Nie straszyli Europą
ani Rzymem, nie bronili mentalności zaścianka, w której urok wsi
galilejskiej urasta do rangi najwyższych wartości.
Z ich
stylu możemy się tak wiele nauczyć; między innymi pochylenia Dobrego Pasterza
nad swą trzodą, także tą, która mówi językiem Freuda, Nietzschego
i Derridy. Trzeba starać się poznać ten język i ukazać możliwości
dialogu w innych językach. Trzeba zrozumieć współczesnych i nie
gorszyć się nimi, ale zbawiać. I nade wszystko pamiętać, że
w procesie tym trzeba koniecznie zespolić naszą refleksję, nasz wysiłek,
z otwarciem na działanie łaski Bożej. To Duch Święty prowadzi
i ożywia swój Kościół. Jeśli wpadamy w przygnębienie i frustrację,
to znaczy, że zbyt płytko przeżywamy naszą wiarę i że potrzeba nam
pogłębienia prawdy o Jego bliskości. Zasad współpracy z łaską Ducha
Świętego nie wyrazimy językiem prostych recept ani technicznych wskazówek.
Wyrasta ona z głębi naszej osobowości, w której solidarność
z dziełem stworzenia łączy się z otwarciem na łaskę odkupienia.
Skutkiem tego bliższa jest znowu dziełu sztuki niż socjotechnicznym algorytmom.
Trudności i wyzwania, jakich doświadczamy dziś w dziele ewangelizacji,
świadczą, iż trzeba nam dziś Mozartów i Rembrandtów wielkiego duchowego
stylu. Nie wolno ugrzęznąć w namiastce i kiczu proponowanym
w różnych wersjach New Age.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
1 The Letters of Teilhard de Chardin &
Lucile Swan, ed. T. M. King and M. W. Gilbert, Georgetown University Press
1993.
|