www.mateusz.pl/wam/psj

Bóg okazał nam łaskę

 

Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec Serca Jezusowego, 8/2006

To spadło na nas jak “grom z jasnego nieba”. Była piękna jesień. Nic nie wskazywało na to, że nasze życie może się tak skomplikować. Syn Grzegorz przygotowywał się do egzaminu maturalnego. Córka Maria była w III klasie liceum. Robiliśmy już plany na zimę, był już nawet zarezerwowany apartament na zimowy pobyt i na narciarskie szaleństwo. I właśnie takiego jesiennego popołudnia Elżbieta, moja żona (obydwoje jesteśmy lekarzami), powiedziała, że boli ją bark, szyja i lewa ręka. Pomyślałem, że takie bóle zdarzają się dosyć często, zwłaszcza jeśli ktoś dużo pracuje przy komputerze. Masaże nie dawały żadnego rezultatu, wręcz przeciwnie, bóle nasilały się z dnia na dzień.

Konsultacja neurochirurgiczna zwaliła nas z nóg; ostateczną decyzją lekarzy był zabieg operacyjny. Po odmowie jednej z klinik, zabieg wykonano w innym ośrodku. Po nim żona była bardzo słaba i czuła się jeszcze gorzej niż przed zabiegiem. Konieczna była druga operacja (w 7 dni po pierwszej). Modliłem się codziennie, a wieczorem odmawiałem Litanię do bł. o. J. Beyzyma. Po drugiej operacji nastąpiła częściowa poprawa, ale niedługo po wypisie (było to przed Bożym Narodzeniem), Elżbieta na miesiąc trafiła na oddział reanimacji. Był to dla nas kolejny miesiąc walki, bólu i cierpienia. Po wyjściu ze szpitala pojawiła się nadzieja, ale już nazajutrz otrzymaliśmy telefon z informacją o złych wynikach zdjęć rentgenowskich. Był to dla mnie szok. Przez myśl przemknęło mi, że to już chyba koniec. Zaproponowano nam tylko, by szukać innego ośrodka, który by się podjął dalszego leczenia. Z synem jeździliśmy po różnych szpitalach w Polsce, szukając odpowiedniego dla Elżbiety.

Codzienna modlitwa, zwłaszcza ta wieczorna, trzymała mnie przy życiu. Otrzymywaliśmy codziennie telefony od rodziny, znajomych z zapytaniem, co u nas, a także z propozycją pomocy. Często jednak wyłączałem telefon. Było mi wszystko jedno, nasz dom i tak był w rozsypce.

W środku zimy zawieźliśmy Elżbietę do szpitala na drugi koniec Polski. Musiałem zostawić ją samą w warunkach urągających przyzwoitości. Wszędzie było brudno, woda kapała z sufitu na łóżka chorych, a posiłki nietknięte stygły na szafkach. Nikt nie pomagał pacjentom w jedzeniu, chyba że się za to zapłaciło. Byliśmy zmuszeni zgodzić się na takie warunki, mimo dodatkowego utrudnienia, którym był dla nas brak odwiedzin z powodu dużej odległości dzielącej nas od domu. Musiałem zająć się domem i dziećmi, a pomału zaczynało brakować mi sił. W międzyczasie padały różne lekarskie diagnozy: gruźlica, przerzuty nowotworowe, zapalenie itd. Modliłem się o cud i ostatecznie, dzięki Bogu, nie stwierdzono choroby nowotworowej.

Zbliżała się nasza rocznica ślubu. Wcześniej mieliśmy wspaniałe plany, a tu życie pokazało nam zupełnie coś innego. Żona wróciła do domu w gipsie (od szyi do pasa). Po jego ściągnięciu w dalszym ciągu utrzymywały się silne bóle. Wpadaliśmy w rozpacz: Czy wszystko poszło na marne? Lekarze nie wiedzieli, jak i czym dalej leczyć, życzyli nam tylko wytrwałości. Do tej pory nie robiliśmy nic innego, nadal jednak nie ustawaliśmy w modlitwie (zastanawiałem się wtedy nad tym, jak często, kiedy nic złego nie dzieje się w naszym życiu, zapominamy o modlitwie, a nawet po prostu z czystego lenistwa odkładamy ją na później).

Na wyznaczoną po kilku miesiącach kontrolę nie pojechaliśmy, ponieważ lekarze chcieli zrobić kolejną operację, a na to się nie zgadzaliśmy. Tak poradził nam pewien specjalista z Londynu, do którego zwróciliśmy się o pomoc. O rehabilitacji także nie było mowy, ponieważ lekarze bali się cokolwiek zaproponować, by nie pogorszyć sytuacji. Zostawiliśmy wszystko w rękach Boga i Jemu ufaliśmy.

Zaczął się żmudny, powolny powrót do normalnego życia. Wciąż dręczyły mnie pytania: Czy Elżbieta będzie chodzić, poruszać rękoma? Przestałem marzyć o jeździe na rowerze, na nartach, o pływaniu i nurkowaniu. Pomyślałem wtedy o bł. o. Beyzymie, który pojechał na Madagaskar leczyć trędowatych. Poświęcił się chorym i oddał życie za nich. Pewnie musiał zrezygnować z wielu rzeczy, może równie przyjemnych jak nurkowanie...

Od tamtych dramatycznych chwil minęły 3 lata. Znów pływamy, jeździmy na rowerze, wędrujemy górskimi szlakami, zwiedzamy odległe miasta... Ostatni sezon narciarski był szczególnie udany. Razem z dziećmi i żoną szusowaliśmy na nartach. Wszystko jak dawniej, może nawet jeszcze bardziej intensywnie, bo czegoś wspaniałego się nauczyliśmy. Bóg okazał nam tyle łask. Przede wszystkim powróciła nadzieja.

To, co przeżyliśmy przez ten czas, wydaje się być koszmarnym snem. Od tamtej pory jestem silniejszy duchowo, mocniejszy i dojrzalszy. Cenię życie, bo wiem, jak smakują gorycz, rozpacz, łzy, strach i brak nadziei. Wiem, że Bóg nas kocha i chroni. Czuję Jego obecność, Jego spojrzenie, Jego troskę o nas. Powrót do zdrowia żony był cudem. Lekarze nie mogą się nadziwić, że Elżbieta chodzi, normalnie pracuje, pływa, jeździ na nartach i chodzi po górach. Twierdzą, że zupełnie zdrowe osoby nie są tak aktywne jak ona. A przecież widzieli Elżbietę w najlepszym razie na wózku inwalidzkim.

Grzegorz zdał maturę celująco; rok później Maria. Oboje dostali się na studia. Wspaniale się uczą. Rzadko wspominają tamten czas, bo był za trudny i zbyt bolesny (z ludzkiego punktu widzenia nie było dużych szans na powrót żony do zdrowia). Teraz widzę, że dzieci wydoroślały, stały się bardziej odpowiedzialne. Wszyscy doświadczyliśmy Bożej opieki. Dbamy teraz o rozwój duchowy, dużo czytamy i stajemy się przez to bogatsi wewnętrznie. Zrozumiałem, że życie jest podróżą, drogą, na której przez cały czas towarzyszy nam Bóg Ojciec.

J. W.

 

Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec Serca Jezusowego, sierpień 2006

 

 

 

© 1996–2006 www.mateusz.pl