www.mateusz.pl/wam/psj

Maluję po to, by inni zobaczyli, ile potrafi człowiek

Z Józefą Łaciak rozmawia Ilona Stus

 

Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec Serca Jezusowego, 6/2006

Kiedy czytałam historię Twojego życia, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że będzie to rozmowa z niezwykłą osobą, bo taka jesteś. Urodziłaś się z dziecięcym porażeniem mózgowym. Trudno nawet powiedzieć, że od dziecka przykuta byłaś do wózka, bo ten otrzymałaś dopiero jako nastolatka. Wielu ludzi w podobnej sytuacji, a nawet dużo lepszej, bo mających pomoc medyczną i wsparcie społeczne, poddaje się. Ale Ty nie. Skąd w tak kruchej i delikatnej osobie tyle determinacji i uporu, które sprawiły, że dotarłaś do punktu, w którym się obecnie znajdujesz?

Życie wszystkiego uczy. Mieszkałam w małej górskiej wsi, która liczyła zaledwie kilka domów. Choć urodziłam się w 1957 r., jeszcze do niedawna nie można było tam dojechać samochodem. Do 18 roku życia mój świat ograniczał się do czterech ścian. Nie wychodziłam z domu. Poruszałam się jedynie na kolanach, ale stawało się to dla mnie coraz trudniejsze. Nie dane mi było chodzić do żadnej szkoły. Wiele godzin spędziłam w domu sama, ponieważ rodzice pracowali w polu. W moim przygotowaniu do życia dużą rolę odegrało radio. To do niego napisałam w wieku 18 lat, zwracając się z prośbą o pomoc. Za jego pośrednictwem nawiązałam kontakt z dr Anną Dworakowską, no i zaczęło się…

Jej to właśnie odważyłam się powiedzieć o trudnej sytuacji, w jakiej się znajdowałam: odcięcie od świata, brak wózka, brak możliwości nauki, a przecież umysłowo byłam sprawna. Okoliczności sprawiły, że musiałam zrobić coś, co pozwoliłoby mi żyć dalej i nie być ciężarem dla rodziny. Rodzice, coraz starsi, nie mieli już tyle sił, aby mnie przenosić, ponadto choroba mamy i jej pobyt w szpitalu spowodowały, że koniecznym stał się mój chociażby czasowy pobyt poza domem. To wtedy dr Dworakowska załatwiła mi wyjazd do sanatorium rehabilitacyjnego. Czułam się wtedy trochę jak ptak, który wyfrunął z klatki zapewniającej mu bezpieczeństwo, ale jednocześnie krepującej jego swobodę.

Już samo opuszczenie rodzinnego domu i zamieszkanie w cieszyńskim DPS-sie, gdzie musiałaś nauczyć się w miarę samodzielnie dbać o siebie i wykonywać wiele czynności, było ogromnym osiągnięciem. Poszłaś jednak dalej. Przekroczyłaś granicę nie tylko swoich możliwości fizycznych, ale też zaczęłaś rozwijać się twórczo.

Co sprawiło, że otworzyłaś się na świat, podczas gdy wielu ludzi nawet zdrowych od tego świata się odwraca, zamyka się w sobie i we własnych wyimaginowanych problemach?

Szukałam znajomych. Nie chciałam być sama. W radiu była audycja o ludziach samotnych i oni tam pisali; ci, którzy chcieli nawiązać kontakt z innymi. Ja też postanowiłam spróbować. Już nie pamiętam, kto pomógł mi napisać, ale m.in. dostałam list z Krakowa od chłopaka, który też miał porażenie mózgowe, tylko że on chodził, ale tak jak ja nie poruszał rękami. Tak zaczęły się moje kontakty z ludźmi.

Będąc jeszcze w Cieszynie, zaprzyjaźniłam się z ludźmi z krakowskiej wspólnoty “Klika”, którą tworzyli zarówno niepełnosprawni, jak również tzw. “fizyczni”. To dzięki nim, ludziom z “Kliki”, zapragnęłam usilnie, aby coś z siebie dać innym.

Kiedy po raz pierwszy odkryłaś, jak ważne jest dla Ciebie malowanie? Malujesz stopami od dziecka, to niezwykle trudne wyzwanie.

Może to był moment, kiedy wysłałam swoją pracę do Konina na konkurs i wtedy zobaczyłam, że warto coś robić w tym kierunku. To na pewno nie było łatwe zajęcie i do tej pory nie jest łatwe, ale chcę w miarę możliwości je kontynuować.

Na początku była to niewinna zabawa. W pewnym momencie zrozumiałam, że stałam się artystką, która organizuje wystawy, jeździ na plenery. To już nie jest zabawa. Jestem profesjonalistką – powiedziałaś w jednym z wywiadów. Czy pamiętasz ten moment, kiedy uświadomiłaś sobie, że nie jesteś już amatorką, lecz uznawaną artystką?

To była pierwsza wystawa w Towarzystwie Walki z Kalectwem, a potem u oo. dominikanów. Mój ojciec spowiednik zdecydował się zrobić w krużgankach wystawę. Były tam wszystkie moje prace, jakie wtedy wykonałam.

Mówisz bardzo często o radości i o jej dawaniu, o tym, że osoba niepełnosprawna też potrafi coś zrobić dla drugiego człowieka. – Malowanie sprawia mi przyjemność, ale przez to malowanie mogę dawać ludziom radość, chcę to robić, to wielkie szczęście. Myślę, że to też wielkie świadectwo, zarówno dla ludzi niepełnosprawnych, jak i zdrowych, że osoba w Twojej sytuacji mówi o szczęściu, ale też tym szczęściem emanuje, a wiem, że każda czynność wymaga z Twojej strony ogromnego wysiłku. Jak to robisz?

Pan Bóg dodaje mi sił. To dzięki Niemu tak się dzieje.

Utkwiły mi bardzo w pamięci Twoje słowa z tekstu, pt.: Dać coś z siebie ludziom: Pokazuję moje prace innym, aby dać im siłę do przezwyciężania własnych trudności, które napotykają w życiu… Jesteś nie tylko apostołem radości, ale kiedy patrzy się na Twoje życie, na to, co z nim zrobiłaś, stanowi to źródło siły i motywacji dla wielu. Czy czujesz, jakby to było Twoje powołanie czy raczej sposób na życie?

Może zarówno powołanie, jak i sposób na życie, żeby przeżyć to życie godnie i radośnie.

Kiedy tak rozmawiamy, nasuwa mi się nieustannie jedno pytanie. Skąd czerpałaś i czerpiesz siłę do tego, by wciąż iść dalej i dalej. Wszystko, co zrobiłaś do tej pory i robisz, wymaga ogromnego hartu ducha, siły, a nie jest tylko jednorazowym aktem.

Dwa lata temu byłam bardzo chora i leżałam na intensywnej terapii. Gdybym nie miała siły woli i gdybym nie wierzyła w Pana Boga, to bym się poddała. Gdybym nie miała wiary, nie byłabym tak silna. Niekiedy jest trudno, bardzo trudno, lecz jakoś przełamuję te progi i bariery.

Jesteś wyjątkowym człowiekiem, jesteś też artystką. Nie można więc milczeniem pominąć Twoich prac. Jak kształtował się na przestrzeni lat Twój warsztat artystyczny.

Najpierw malowałam kredkami i pisakami, ale kredki były zbyt trudnym narzędziem, bo trzeba było mocno naciskać. “Przerzuciłam się” na pisaki, ale nimi nie wszystko mogłam oddać. Zaczęłam więc malować farbami plakatowymi, bo były tańsze niż akwarele i łatwiejsze w malowaniu.

Później otrzymałam stypendium Związku Artystów Malujących Ustami i Nogami. To wtedy zaczęłam próbować malowania akwarelami i mogłam sobie pozwolić na kupienie specjalnego papieru. Zatrudniłam też plastyczkę, która przychodziła na dwie godziny w tygodniu i uczyła mnie poprawnie malować. Po jakimś czasie kazała mi namalować kościółek z pocztówki; to było duże wyzwanie. Teraz maluję już tylko akwarelami.

Liczne nagrody, dyplomy, szlifowanie warsztatu przyniosło owoce.

Gdybym nie doskonaliła warsztatu, wstrzymano by mi stypendium, bo jestem zobligowana do przedstawiania im swoich kolejnych prac. W 2000 r. ukończyłam z wyróżnieniem roczne studium Wiedzy o Sztuce na Politechnice Krakowskiej.

Pamiętamy dobrze ten trudny do zdefiniowania klimat jej prac: niewinnych i ciepłych jak rysunki dziecka (“Cztery pory roku”), niespokojnych i mrocznych jak książki Franza Kawki (“Zwierzęta”), porażających swoją kolorystyką (impresjonistyczne “ Łódki na morzu”, van goghowskie niebo na licznych górskich pejzażach), autentyczną religijnością (“Samotność”) i przekonywujących swoim profesjonalizmem… – tak pisał o Twoich pracach Zenon Fajfer. Co inspiruje Cię w twórczości, skąd czerpiesz tematy do swoich obrazów?

Zależy. Najczęściej jednak ze zdjęć, bo nie mogę malować w plenerze. Musiałabym zabrać tam cały swój warsztat, czyli specjalny stolik, który jest dostosowany do moich potrzeb. Mam jednak walizeczkę, taki przenośny warsztat, który ułatwia mi malowanie na wolnej przestrzeni. Inspiruje mnie wówczas krajobraz, ale maluję też z pamięci. Na przykład cykl obrazów “Zwierzęta” narodził się w mojej wyobraźni.

Jak długo pracujesz nad jednym obrazem?

To zależy od jakości pracy, którą chcę namalować, ale też od tego, jak się czuję. Czasem rozpocznę malowanie jakiegoś obrazu, po czym mam bardzo długą przerwę, a czasem bardzo długo go kończę.

Na koniec chciałam zadać Ci dość osobiste pytanie. Śp. o. Rafał Skibiński był w Twoim życiu ważnym człowiekiem, co podkreślasz w wielu rozmowach, nigdzie jednak nie wspominasz o wypadku, w którym zginął. W “Liście” z czerwca 1988 r. czytamy: W sobotę rano sam zdecydował się raz jeszcze podstawić pod słowo miłość słowo ofiarność i pojechał z chorą, niepełnosprawną dziewczyną, z jej opiekunką i kierowcą do lekarza. Chciał ulżyć jej cierpieniu. Droga okazała się jego ostatnią ziemską drogą. Tą dziewczyną byłaś Ty. Czy zastanawiałaś się, dlaczego zginął człowiek tworzący wielkie Boże dzieło, a nie Ty?

Tak, ale widocznie tak miało być. Właściwie to już niejednokrotnie znalazłam się w takiej sytuacji, kiedy moje życie wisiało na włosku, a jednak żyję. Po porodzie też według lekarzy miałam nie żyć, a żyję. Kiedy dwa lata temu byłam na intensywnej terapii, też nie rokowano nadziei, że przeżyję, a jednak rozmawiam z tobą. Po wypadku, o który pytasz, znalazłam się na chirurgii szczękowej, bo miałam złamaną szczękę, a potem na obserwacji, ale nic mi nie było. Miałam tylko ją drutowaną, co było bardzo bolesne i nieprzyjemne.

Myślę, że wypadek ten niesie ze sobą pewne przesłanie. Pokazuje, że w oczach Boga wszyscy jesteśmy równi i zarówno osoba niepełnosprawna, jak i pełnosprawna może mieć wiele do zaoferowania światu.

Czy myślisz podobnie jak ja, że o. Rafał byłby dumny widząc, jak wiele osiągnęłaś swoją pracą i jak wiele dajesz innym?

Sądzę, że tak, i to wiele razy. Kiedy o nim pomyślę, on pomaga mi z góry.

Powiedziałaś kiedyś w jednym z wywiadów: Niejednokrotnie w życiu ludzie pytali mnie, kto nauczył mnie tego wszystkiego, a ja niezmiennie odpowiadałam, że życie wszystkiego może człowieka nauczyć, i sądzę, że te słowa powinniśmy mieć w pamięci, kiedy natrafiamy na życiowe trudności.

Dziękuję za rozmowę.

 

Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec Serca Jezusowego, czerwiec 2006

 

 

 

© 1996–2006 www.mateusz.pl