Jezus żyje!

19 KWIETNIA 2001, CZWARTEK WIELKANOCNY

 

 

Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach?
Łk 24, 35-48

Znów wyrzuty Mistrza. Żal mi uczniów, którzy przecież bardzo się starali. Ta cała sytuacja jednak ich przerosła. A kogo by nie przerosła? Konieczną rzeczą dla człowieka jest umrzeć, więc dlaczego ten jeden miałby się temu nie podporządkować?

Mentalnie jestem bliski Apostołom. Też niedowierzam. Też pragnę pewników, szukam zabezpieczeń. Też chcę wszystko ogarnąć moim umysłem i dać sobie ze wszystkim radę...

Przyszedł czas Nowicjatu. To naprawdę piękny okres, ale mogę to stwierdzić dopiero dziś. Początki były takie jasne, klarowne, pewne. Żadnych problemów z aklimatyzacją, odnalezieniem się we wspólnocie. Nie mogło to długo trwać. Moje zahamowanie i kompleksy dały wreszcie o sobie znać i to szybciej, niż bym sobie tego życzył. Jak zwykle był to drobiazg, ale na tyle „wielki”, że zburzył mój sielski początek Nowicjatu. Poczułem się bardzo samotny, przelała się czara mej goryczy, która napełniała się gdzieś od dzieciństwa. Zanegowałem wspólnotę, w której żyłem, odsunąłem się od współbraci, Ojca Magistra, całymi dniami milczałem – przez tydzień nie odezwałem się do nikogo ani słowem, mówiłem tylko tyle, ile było konieczne. Myślałem, że teraz to już koniec. Nie dam rady. Takiego kryzysu jeszcze nigdy nie przechodziłem. Czy ktoś w ogóle może mi pomóc? Odpowiedź miałem jedną: nikt. Bóg stał się daleki, na ludzi nie mogłem liczyć, czułem się jak trędowaty, odsunięty przez wszystkich na głęboki margines. Po tygodniu sytuacja dla mnie stała się nie do zniesienia. Przyszedł czas spowiedzi i rozmowy duchowej z O. Magistrem. Łzy płynęły wielkim strumieniem. Nie mogłem na początku zrozumieć skąd to się wzięło i dlaczego. Cierpliwa i łagodna postawa kierownika duchowego sprawiła, że się uspokoiłem i zacząłem słuchać tego, co miał mi do przekazania. Musiałem przejść bolesną drogę – dotarcia do mojej przeszłości, przeżycia niektórych momentów jeszcze raz, z obfitymi łzami, by na końcu postawić kropkę nad i, czyli przebaczyć tym wszystkim, którzy mnie w jakikolwiek sposób skrzywdzili w dzieciństwie, szkole, pracy... To nie było łatwo, gdyż w większości były to osoby dla mnie najbliższe, w których miłość nigdy nie wątpiłem. Teraz też w to nie wątpiłem, a przynajmniej w ich dobrą wolę. Pogodziłem się z tym, co udało mi się odkryć i zaakceptowałem to, ale w sercu nadal pozostały głębokie rany. Te rany jeszcze często krwawiły i dawały o sobie znać. Byłem bardzo wrażliwy na zranienia i ból, choć zawsze wydawało mi się, że jestem twardy i nic mnie nie wzruszy. Odtąd też łzy stały się moim częstym gościem. Nie, żebym się mazał lub nieustannie płakał, ale odkryłem ich wartość, która jest nieoceniona, zwłaszcza dla mężczyzny. Tak, szczególnie dla mężczyzny.

Przez pierwszy rok Nowicjatu Jezus wychowywał mnie jak małe dziecko. Byłem bardzo „niepokorny”. Chciałem sobie z moimi problemami sam dać radę i choć ciągle powtarzałem, że tylko Bóg jest moim Zbawcą, i tak robiłem po swojemu. Chciałem być samowystarczalny, w pełni kontrolujący sytuację. Bóg miał mi tylko pomagać w moim planowo biegnącym życiu. Taki był skutek mego „policyjnego” wychowania. A Bóg? Bóg powoli prowadził mnie do tej najważniejszej chwili w życiu zakonnika – do złożenia ślubów wieczystych...

Grzegorz Ginter SJ

 

 

 

 

 

 

na początek strony
© 1996–2001 Mateusz