www.mateusz.pl/rekolekcje/2002
Z CIEMNOŚCI DO ŚWIATŁA – CZĘŚĆ VI
„Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym – syn człowieczy, że się nim zajmujesz?
Uczyniłeś go niewiele mniejszym od istot niebieskich,
chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich;
złożyłeś wszystko pod jego stopy…”
(Psalm 8,4-7)
Od lat zadziwia mnie Psalm 8, z którego fragment przytaczam. Niepojęte jest to, co nas otacza, a jeszcze bardziej niezrozumiała jest wyjątkowa godność człowieka w świecie przyrody. To, na co patrzą moje oczy, czym zachwyca się moje serce, nie jest dziełem moim, ani żadnego człowieka. Kim jest zatem Ten, który jest twórcą owych wspaniałości? Jak Go można poznać? Czy można z Nim nawiązać kontakt? Poszukiwanie Stwórcy, to zadanie, jakie teraz chcemy podjąć.
W dzieciństwie razem z przyjaciółmi lubiliśmy bawić się w poszukiwanie „skarbu”. Zabawa rozpoczynała się od wyszukania jakiegoś tajemniczego miejsca – czy to gdzieś w pobliżu (mógł to być stary dom), czy gdzieś dalej – np. w górach (nieznana grota, przejście podziemne, ruiny itp.). Gdy trafiliśmy na coś ciekawego, próbowaliśmy dalej ustalić, co tam można znaleźć i jak do tego się zabrać. Czasem kilka dni trwały przygotowania, zbieranie potrzebnych narzędzi, informacji, by wreszcie odkryć „skarb” – czyli zagadkę niezwykłego zjawiska. Uważne obserwacje, pomiary, konsultacje w szkole z nauczycielami (oczywiście na tyle, żeby nie zdradzić tajemnicy), często prowadziły do niesamowitych rezultatów. Poznaliśmy przez tę zabawę coś z nieznanej historii naszej okolicy – i tej bardzo odległej i nowszej. Choć nasze odkrycia nie zostały nigdy spisane i opublikowane, to jednak otaczający świat stawał się nam bliższy.
Gdy człowiek czegoś szuka i rzeczywiście chce znaleźć (!), stara się najpierw dobrze poznać to, co jest aktualnie dostępne, by potem bazując na tej wiedzy, stawiać następne pytania jak ściany na fundamencie. Kolejne zdobywane odpowiedzi łączą w całość pierwsze pytania i pozwalają stawiać nowe – coraz bardziej szczegółowe, sięgające w głąb.
Rozpoczynając zatem „zabawę w odkrywców” stawiam tezę: „Wiara jest spotkaniem”. Ta teza jest owym „tajemniczym miejscem”, które chcemy sprawdzić, poznać, zbadać, wejść w nie. Zanim jednak to się stanie, trzeba nam się przygotować. Pierwszym zadaniem będzie: „Spotkać się z samym sobą”.
Wydawałoby się to czymś dziecinnie prostym, a jednak wielu dziś cierpi na chorobę utraty własnej osobowości. „Ludzie zagubieni” – to właśnie ci, którzy zagubili samych siebie, nie potrafią spotkać się ze sobą. Co najbardziej utrudnia to spotkanie? Spróbujmy spojrzeć na siebie trochę z boku. Czasem przy oglądaniu zdjęć czy filmu z jakiejś uroczystości rodzinnej ktoś z wielkim zdziwieniem woła: „to ja jestem?” „Ale zrobiłem minę!?” „Czy naprawdę jestem taki nerwowy?” „Nawet wysłowić się nie potrafię!…”
Już czysto zewnętrzna obserwacja ukazuje, że nawet to, co wszyscy widzą, dla mnie samego jest ukryte! Jeszcze trudniejsze jest odkrycie prawdy o swoim wnętrzu. Tu nie da się nagrać filmu, by zobaczyć siebie od środka. Trzeba nauczyć się „patrzeć oczyma duszy”, podobnie jak kiedyś uczyliśmy się patrzeć oczyma ciała! Tak, ktoś nas nauczył, że to, na czym przewróciłem się i rozbiłem kolano – to ziemia, a na ziemi rosną kwiatki, a to coś grubego i brzęczącego, co z kwiatka przeniosło się na mój nos i straszliwie to odczułem – to był trzmiel. Całą otaczającą rzeczywistość ktoś nam pomógł nazwać i zrozumieć, byśmy mogli w niej w miarę swobodnie się poruszać i czynić ją sobie poddaną. Oprócz świata widzialnego istnieje jeszcze bogatszy i piękniejszy świat niewidzialny – kraina ducha, w której również mamy swoje miejsce i zadanie do spełnienia. Często jednak brakuje przewodników duchowych, wprowadzających w ten świat – pomagających nazwać poszczególne zjawiska, by nie czuć się w nim obco. Nasze życie duchowe bardzo mocno oddziałuje na całą sferę fizyczną. Dopóki nie odkryjemy pełnej prawdy o sobie, że jesteśmy istotami cielesno – duchowymi, dopóki nie zatroszczymy się o rozwój duchowy, tak długo w codziennych zdarzeniach będzie wiele przypadkowości i zdziwienia: „jak mogłem to powiedzieć?”; „przecież takie zachowanie do mnie zupełnie nie pasuje!?” By poznać swoje wnętrze (stronę duchową) potrzebne jest „zwierciadło”. Mogą nim być spotykani ludzie, różne sytuacje, w których się znajduję, ważne decyzje podejmowane w życiu, mocne wrażenia emocjonalne – doświadczenie radości czy smutku, sposób postępowania w sprawach długotrwałych, wreszcie modlitwa, cisza. To wszystko może stać się źródłem informacji o życiu duchowym pod warunkiem, że w skupieniu zacznę poszukiwać głębi, czyli w tym, co zwyczajne, spróbuję odkrywać istotę rzeczy. Zobrazuję to przykładem.
Dla przeciętnego człowieka diament leżący w ziemi jest kamieniem podobnym trochę do bryły szkła – nic ciekawego. Ale znawca, jeszcze przed oszlifowaniem, dostrzeże już w nim drogocenny brylant. Podobnie, to co w nas wydaje się takie pospolite, może być odzwierciedleniem wielkiej głębi – „diamentem” mówiącym o prawdziwej, choć ukrytej wartości.
Zdarzają się ludzie – zwłaszcza młodzi – o pięknym wyglądzie zewnętrznym, miłym uśmiechu, pogodnej twarzy, ale ich rzeczywiste – duchowe piękno, nieporównywalnie cenniejsze jest utajone – dostępne tylko dla „znawców”, którzy potrafią mimo naszych słabości, ułomności, dostrzec „oczyma duszy” ukryty „brylant”. Jakże pragnąłbym, by wszyscy ludzie uczyli się takiego spojrzenia w głąb, które pozwala poznać siebie i innych, a przez to wyzwala z zazdrości, zawiści, egoizmu, pychy, ambicjonalizmu, gdyż poznanie życia duchowego otwiera na drugiego człowieka. Rodzi pragnienie spotkania bez lęku o siebie, bez obłudy interesowności, czy chęci panowania.
Mieć dobre „zwierciadło”, nauczyć się patrzeć oczyma duszy, to jeszcze za mało, by zobaczyć siebie – poznać siebie. Potrzeba jeszcze światła. W „Kazaniu na Górze” Pan Jezus wypowiedział ciekawe zdanie: „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (por. Mt 5,16). Wynika stąd, że nikt nie jest światłem dla siebie, ale zawsze dla innych. Zatem święci jako „zwiadowcy” na pierwszej linii frontu, często chodzą ścieżkami życia w ciemności. Ci natomiast, którzy podążają za nimi „korzystają” ze światła ich dobrych dzieł. Warto więc na drogach życia duchowego szukać świętych przewodników, warto zatroszczyć się o dobre środowisko wzrostu.
Może się jednak zdarzyć, że ogarnie nas przerażająca ciemność – wcale nie wynikająca z naszej świętości. Niesprawiedliwa – zbyt surowa opinia, poniżenie, wyśmianie, podważenie autorytetu, zniewaga, oszczerstwo, oziębłość, pominięcie to wszystko może tak głęboko zapaść w serce człowieka, że nawet po wielu latach – choć już zapomniał o samym zdarzeniu – wciąż nie potrafi zaleczyć zadanych ran, przez co pomniejsza swoją godność, prawdziwą wartość osobową. Jak zatem odnaleźć siebie?
Pan Jezus mówił uczniom: „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (por. J 8,32). Tego właśnie nam potrzeba! W ruchu charyzmatycznym ten proces dochodzenia do prawdy zwany jest modlitwą o uzdrowienie wewnętrzne. Rzeczywiście to, co zostało w naszej osobowości zniszczone – czy to przez innych, czy przez nas samych, możemy nazwać chorobą, a odnowę – uzdrowieniem.
Bardzo trudno jest poznać prawdę o sobie w jeden dzień – jest to nawet niemożliwe. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. By zdobyć jakąś konkretną, w miarę obiektywną wiedzę o sobie, potrzeba mądrości. Prawda i mądrość od najdawniejszych czasów towarzyszyły sobie wzajemnie. Mądrości nie nabywa się z książek, ale z obserwacji świata, z przyglądania się życiu swojemu i innych. Zdobywać mądrość, znaczy tak żyć, by nie stracić ani jednej przemijającej chwili. Człowiek żyjący w nieustannym pośpiechu – z dnia na dzień, bez zastanowienia – gdzie konieczność a nie rozum kieruje jego działaniem, nie pozna siebie, nie spotka się z sobą, nie zdobędzie mądrości.
W czasie wyprawy w Karkonosze zła pogoda pokrzyżowała ambitne plany i zamiast na szczyty, trzeba było zejść niżej – w dolinę. Już zbliżał się wieczór, więc zatrzymaliśmy się w schronisku „Samotnia”. Uroczo wyglądał w blaskach zachodzącego słońca niewielki domek na dnie potężnego skalnego kotła nad stawem z krystalicznie czystą wodą, do którego dopływał strumień spadający z gór powodując delikatny, uspokajający szum. To był jeden z piękniejszych wieczorów, jakie wbiły mi się w pamięć. W takim miejscu niemal spontanicznie rodzą się pewne zestawienia, pytania, odpowiedzi – tworzy się ścieżka mądrości. Potęga gór i kruchość człowieka. Cisza przyrody zapraszająca do wyciszenia serca i umysłu. Piękno otoczenia trwające w nieustannym darze dla wszystkich przybywających, pobudzające do radości, ciepła, życzliwości. Jak to możliwe, że wśród surowych skał ludzie dla siebie nawzajem stają się bardziej otwarci, pogodni, pełni dobroci? Drogi prawdy i mądrości tworzą się „na samotności”, a przyroda – czy to góry, czy morze, czy las, czy pola, to wszystko podprowadza naszą myśl, wolę, uczucie ponad troski codzienności – na szczyt, z którego widać lepiej, dalej, głębiej. Pierwszy zatem krok – ku spotkaniu z samym sobą – trzeba uczynić w kierunku, w którym zdawałoby się, że mnie nie ma – „na samotność”, zostawiając te wszystkie dzieła, „w których jestem” cały pochłonięty na co dzień. Właśnie tam, gdzie pozornie mnie „nie ma”, odnajdę siebie, poznam siebie, by móc uczynić drugi krok – „spotkać się z drugim człowiekiem”.
Łatwo jest powiedzieć: trzeba zrobić jeden, drugi, trzeci krok i już wszystko zdobyliśmy. Jednak „pierwszy krok” – spotkanie z sobą może okazać się trudniejszy niż przypuszczasz. Z kolei dopóki on nie zaistnieje, dopóki nie będę sobą, nie spotkam drugiego człowieka. Tak często we współczesnej poezji, filmie, muzyce, teatrze, malarstwie rozlega się rozpaczliwe wołanie o człowieka, o przyjaźń, o miłość. To wołanie wydobywa się gdzieś z tłumu – z ogromnej rzeszy ludzi samotnych. Wydaje się, że jest to wielki problem naszej stechnicyzowanej cywilizacji – im większe skupiska ludzi, tym trudniej z kimś się spotkać!
Mówiąc o spotkaniu nie mam na myśli ocierania się o siebie obojętnych, niewrażliwych na siebie osobników. Chodzi o coś znacznie ważniejszego – coś koniecznego dla ludzkiego życia! Trudno jest mi jednym słowem określić istotę tego zjawiska. Jest to jakby wzajemne przenikanie się, zjednoczenie. W spotkaniu winien uczestniczyć cały człowiek – moje ciało, umysł, serce. Każdy gest, spojrzenie, wyraz twarzy jest zaproszeniem do spotkania, bądź odrzuceniem, zamknięciem się na otoczenie. Z tego krótkiego dopowiedzenia już widać, że można być blisko kogoś i się z nim nie spotkać, a z kolei rozłąka – nawet bardzo długa – wcale nie musi stanowić przeszkody, by być razem – w zjednoczeniu miłości.
Z wielką radością towarzyszę moim przyjaciołom na drogach miłości – niektórym aż do ołtarza i dalej przy budowie nowego domu. Zdarzają się rozczarowania, zawody – „ona nie jest taka, jak sobie wyobrażałem”, „on zupełnie inaczej zachowuje się, gdy ze mną jest sam, a inaczej, gdy pojawiają się jego koledzy”, „ona coś przede mną ukrywa”, „on ciągle zmienia zdanie”. To są wszystko oznaki, że ktoś jeszcze nie dorósł do bycia razem – nie uczynił w swoim życiu tego pierwszego kroku, by spotkać się z sobą i wciąż nie potrafi być sobą – ciągle gra kogoś, kto pasuje do konkretnej sytuacji, ale tak się nie da na dłuższą metę. Może to doprowadzić do samozniszczenia własnej osobowości. Mówiąc prościej taki człowiek sam czyni się niezdolnym do przyjaźni, do miłości.
Każda nowa przyjaźń zostawia w nas coś pięknego, coś nowego, niezwykłego, coś co czyni nas bogatymi. Zawsze zostaje cząstka osoby, która dla nas stała się darem – udzieliła nam swojej miłości. Być przyjacielem, kochać – to stawać się bezinteresownym darem. Im bardziej kocham, tym bardziej jestem dla innych, a coraz mniej dla siebie. Stając się darem jestem gotów na spotkanie, na takie zjednoczenie, w którym przestają być ważne moje sprawy, potrzeby, a stają w centrum problemy osoby kochanej.
W ciszy klasztornej celi przywołuję w pamięci ludzi spotkanych w życiu. Są tacy, których już nie widziałem od dwudziestu lat, a wciąż mam przed oczyma ich uśmiech, słyszę ich głos, pamiętam wiele wydarzeń a nawet konkretnych słów przez nich wypowiedzianych. Ale było też wielu, po których pozostało tylko imię, czasem jakaś historia, zdjęcie… To, co łączyło nas było zbyt powierzchowne, by mogło przetrzymać próbę czasu.
Uczucia bywają bardzo zmienne i szybko przemijające jak potok górski wartko przemykający w dół między skałami. Jednak choć szybko przepływa, zostawia na twardych kamieniach swój ślad, który pozostaje nawet wtedy, gdy potok wyschnie…
Nasze spotkania – te prawdziwe – tworzą nas: budują, oczyszczają, formują, przygotowują do wejścia w nową rzeczywistość – jeszcze piękniejszą, jeszcze bardziej niesamowitą niż poznanie siebie, niż dotknięcie żaru przyjaźni i miłości. W spotkaniu z człowiekiem otwiera się droga do przyjaźni z Bogiem!
W czasie wędrówki po Górach Sowich (to moje rodzinne strony, więc znam je jak „własną kieszeń) ruszając z polanki, gdzie nabieraliśmy sił na kolejny etap, zaufałem intuicji wybierając drogę bez wczytywania się w kierunki szlaków. Słońce było jeszcze wysoko, widoki wspaniałe, że chciałoby się pozostać tam jak najdłużej. Po jakimś czasie jednak zorientowałem się, że na naszej ścieżce nie ma oznakowania szlaku. Pomyślałem sobie: w tych górach nie da się zabłądzić! Przejdziemy „na dziko” jedno wzgórze i będzie ta droga, którą powinniśmy iść. Zaczęło się „coś dziać” – coś nowego, nieschematycznego, tajemniczego – jakaś przygoda. Kosztowało trochę trudu przedarcie się z plecakami przez leśne gęstwiny, ale według założeń doszliśmy do nowej ścieżki, tylko że okazało się – również nie oznakowanej… Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz tego samego manewru. Już mniej radości i fascynacji przygodą towarzyszyło nam w wędrówce. Schodząc w dół z daleka zobaczyliśmy drogę, co do której nie było już wątpliwości – to musi być ta! Cóż – i tym razem intuicja zawiodła… Nie potrafiłem tego pojąć – jak ja (!) mogłem zabłądzić?! W narastającym podenerwowaniu i zniechęceniu, wobec świadomości, że dzień się już mocno nachylił, a my nawet nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy, naprzeciw nam wyszedł człowiek. Nigdy wcześniej ani później go nie widzieliśmy, nie poznaliśmy nawet jego imienia, a mimo to bardzo mocno wbił się w pamięć. Dawno już nie cieszyłem się tak widokiem obcej osoby jak wówczas. Wymieniliśmy zaledwie kilka zdań i rozeszliśmy się, bo pora już była późna. Okazało się, że zasadniczo kierunek mieliśmy dobry, ale tą drogą nigdy byśmy nie doszli do zaplanowanego celu – do schroniska…
Przygoda w górach nauczyła mnie, że w codziennych poszukiwaniach swoich dróg bardzo łatwo jest przeoczyć jakiś istotny znak licząc na własne doświadczenie, wiedzę, a wówczas często końcem wędrówki są bezdroża… Potrzeba wielkiej pokory, by przyznać się do błędu, wrócić do początku. Wydaje się, że łatwiej w imię troski o swój autorytet (tu ukrywa się pycha) „na siłę” pchać się przez gąszcz, dziury, raniąc siebie i innych, niepotrzebnie tracąc czas i siły. W takich sytuacjach – choć pozornie idzie się do przodu – na płaszczyźnie duchowej dokonuje się gwałtowne cofnięcie, bo w tym „głupim” trudzie już nie wychodzę ku człowiekowi, ale walczę o swoje „ja”.
ks. Tadeusz Kwitowski
tkwitowski@mateusz.pl
Następne rozważanie: Eliasz
© 1996–2002 www.mateusz.pl