www.mateusz.pl/rekolekcje/2002
Z CIEMNOŚCI DO ŚWIATŁA – CZĘŚĆ I
A wąż był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył. On to rzekł do niewiasty: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?” Niewiasta odpowiedziała wężowi: „Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli”. Wtedy rzekł wąż do niewiasty: „Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”.
Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią: a on zjadł. A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski.
Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie, w porze kiedy był powiew wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu. Pan Bóg zawołał na mężczyznę i zapytał go: „Gdzie jesteś?” On odpowiedział: „Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się”. Rzekł Bóg: „Któż ci powiedział, że jesteś nagi? Czy może zjadłeś z drzewa, z którego ci zakazałem jeść?” Mężczyzna odpowiedział: „Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem”. Wtedy Pan Bóg rzekł do niewiasty: „Dlaczego to uczyniłaś?” Niewiasta odpowiedziała: „Wąż mnie zwiódł i zjadłam”.
(Rdz 3,1-13)
Późnym popołudniem, choć wcześniej nic na to nie wskazywało, rozszalał się gwałtowny wiatr. W jednej chwili zrobiło się ciemno i tylko rozdzierające niebo błyskawice co jakiś czas rozjaśniały całą okolicę. Grzmoty piorunów, łamiące się konary drzew budziły przerażenie. W klasztornej celi jednak było cicho i bezpiecznie. Nawet przemknęła myśl – „burza jest piękna”. To, co działo się za oknem, mnie jakby nie dotyczyło – bo patrzyłem na to wszystko „z boku”.
Ale pamiętam też inną burzę – w górach. Tam byłem w samym jej centrum, nie mając żadnego schronienia, przemoczony i przemarznięty, sam... Wtedy nie zauważyłem nic pięknego... Moim towarzyszem był lęk i wyczekiwanie – kiedy to się wreszcie skończy!
Pragnę mówić o „nocy grzechu”. Jeśli chcesz mnie dobrze zrozumieć, nie myśl teraz o grzechu całego świata, o zbrodniach, wojnach itp., bo staniesz się obojętnym obserwatorem, którego temat nie dotyczy. Wspomnij raczej swój własny grzech – ten najcięższy grzech swojego życia, który powalił na ziemię, zniszczył największą radość – roztrzaskał pierwszą miłość jak kryształ rzucony o skałę...
W Księdze Rodzaju, krótko po opisie stworzenia człowieka, pojawia się pierwszy grzech (zob. Rdz 3,1-13). W jednej chwili światło szczęścia zamienia się w ciemność zdrady. Ziemia, która była miejscem spotkania, staje się krainą wiecznej ucieczki – ucieczki przed Bogiem, przed sobą... Jeden wybór przekreślił tak wspaniałą wizję przyszłości. Dzieło stworzenia – podobieństwo do Boga – stało się znów pierwotną ciemnością, jak stłuczone lustro, w którym nie widać żadnego obrazu...
Serce Adama stało się puste i ciemne , pełne lęku o przyszłość, niezdolne do naprawy wyrządzonego zła. Człowiek potrafi naprawić zepsutą zabawkę, którą sam zrobił, ale nie jest w stanie uleczyć rozdartego serca.
Warto sobie postawić pytanie: jakie rodzą się we mnie odczucia, gdy czytam z Pisma Świętego wspomniany fragment? Ten tekst mówi nie tylko o „jakimś tam grzechu”. On przypomina rzeczywistość pierwszego grzechu – MOJEGO pierwszego grzechu! To nie grzech Adama, ale mój – zniszczył moją przyjaźń z Bogiem, zniszczył moje życie, plany na przyszłość. To mój grzech wtrącił mnie w ciemność, w której tak łatwo gardzę sobą i tę pogardę przenoszę na innych (najpierw na najbliższych), na otaczający mnie świat. To mój grzech karze mi uciekać przed Bogiem, by nie spotkać się z Jego spojrzeniem pełnym miłości, którego nie potrafię znieść... W „ciemności grzechu” tak łatwo jest osądzać i zrzucać winę na innych (por. Rdz 3,12-13); tak szybko pomnaża się zło, że to już nie jedna decyzja – nie jeden głaz mnie przygniata, ale cała lawina spada na mnie pogrążając w bezsilności. Czasem rodzi się nawet myśl – to już koniec, nie ma dla mnie ratunku...
Przychodzi jednak czas, kiedy burza ustaje, gromy przestają grzmieć a skały pękać – nastaje cisza, w której słychać delikatny głos wołający po imieniu (por. Rdz 3,9; Łk 19,5). Aż trudno uwierzyć, ale Ktoś wypowiada moje imię – i w tym głosie nie słychać nienawiści, złości, pogardy, szyderstwa, wyrzutu. Ktoś mnie woła z taką miłością, jakby nie wiedział o tym, co się wydarzyło... Ten głos odkrywany w głębi duszy jest daną mi szansą, pomocną dłonią. Wszystko może zacząć się na nowo..., ale czy warto? Może już nie pierwszy raz przygniata mnie ta ciemność? – znam swoją słabość. Coraz trudniej jest stanąć na nogach, coraz trudniej przyjąć wyciągniętą dłoń – tyle już było obietnic, tyle prób, tyle wyrzeczeń, walki a koniec wciąż ten sam – tylko ciągle więcej zranień, mniej nadziei, mniej wiary, że Bóg może zrobić to, czego ja nie potrafię!
ks. Tadeusz Kwitowski
tkwitowski@mateusz.pl
Następne rozważanie: Zacheusz
© 1996–2002 www.mateusz.pl