JACEK POZNAŃSKI SJ
Emigracja jest bardzo specyficznym okresem w życiu tych, którzy zdecydowali się szukać czegoś lepszego za granicami rodzinnego kraju. Specyfika ta polega w dużej mierze na tym, że dużą rolę gra tu pewna okaleczona forma czasu. Chciałbym powiedzieć parę słów o „tymczasowości”. Ponieważ jest to raczej pewne poczucie, pewna postawa życiowa niż jakaś uchwytna i mierzalna wielkość, będę się starał bardziej ją opisać niż definiować, oraz zarysować zagrożenia i zasugerować wskazówki dla jakiegoś poradzenia sobie z tą sytuacją.
Moje uwagi ograniczę do Irlandii, choć trudno dowodzić, że problem dotyczy tylko emigracji na Szmaragdową Wyspę. Ale także jeśli chodzi o samą Irlandię trudno generalizować i mówić o wszystkich, którzy tutaj mieszkają. Chciałbym raczej mówić o znacznej większości. Na pewno nie będzie to dotyczyć małej grupy Polaków, którzy z Irlandią wiążą całe swoje życie, na dobre i na złe. Być może też nie będzie to dotyczyć niewielu tych, którzy byli albo są tutaj może na ograniczony czas, lecz ich celem nie są pieniądze. Piszę z perspektywy mojego osobistego doświadczenia i pragnienia zrozumienia Polaków, którzy tutaj żyją, by móc też odpowiednio wyjść im naprzeciw jako duszpasterz.
„Tymczasowość” – ciągle towarzysząca przeciętnemu emigrantowi – to pojęcie wskazujące na rzeczywistość czasowo ograniczoną, jakiś stan przelotny, przeżywany tylko przez pewien, mniej lub bardziej określony czas. Żyć tymczasem to być zawieszonym w jakiejś przestrzeni „pomiędzy”, to stan o jakieś mniejszej, bo przejściowej wartości.
Tymczasowość – która zawsze jakoś pojawia się w życiu człowieka – na emigracji w ostatnich latach jest często warunkowana przez jasny cel – cel finansowy. Ludzie wyjeżdżają np. do Irlandii najczęściej, jak się wydaje z myślą o tym, aby zarobić (chociaż są też tacy, którzy chcą się sprawdzić, nabrać życiowego, czy też zawodowego doświadczenia, wiele rodzin zaś po to, aby wychować dzieci – na co pozwalają bardzo dobre świadczenia socjalne). Wszystkie siły i energie, pomysłowość i talenty zostają ukierunkowane na ten cel. To jest ich pragnienie. I trudno odmówić mu słuszności, przede wszystkim, gdy spojrzy się na trudności, jakie sprawia życie w Polsce, na osławiony „brak perspektyw”, który staje się tym dramatyczniejszy, gdy ktoś ma czwórkę czy szóstkę osób na utrzymaniu.
Ludzie często myślą, że to będzie tak na pewien czas. Czasem jest to czas bardziej określony, czasem mniej, ale przeważnie jest to „pewien czas”, jest poczucie, że chodzi tylko o „tymczasem”, że kiedyś wrócę i tam w Polsce będę normalnie żył (-a), dzięki temu, co tutaj zarobię. Serce jest w Polsce, rodzina, dzieci, żona, przyjaciele – oni także. Polacy często telefonują, dużo siedzą na Skype, wiele godzin spędzają w Internecie. Myśli, uczucia, także plany są w Polsce – tam są cele, tutaj (Irlandia) są środki.
Dlatego na emigracji zarobkowej ludzie często zgadzają się na nienormalne warunki życia i pracy, wiele godzin ponadwymiarowych, niższe płace, wyżywanie się bossów, mieszkanie w wieloosobowych pokojach, pracę w niedziele, święta i w bank holiday (dostaje się trzykrotną pensję) itp. Jako że tutaj są środki, ciało i psychika też stają się środkiem: „Przecież to tylko na pewien czas, wytrzymam” – zdaje się mówić wielu. Są gotowi na wiele wyrzeczeń, nawet na przekraczanie granic naruszenia własnej ludzkiej godności.
Poczucie i postawę tymczasowości pogłębia jeszcze dosyć częste zmienianie mieszkania i zatrudnienia: ciągłe zmienianie godzin pracy, rytmów dnia, rytmów odżywiania i snu, a w końcu zmienianie osób, z którymi się mieszka i pracuje. Dlatego trudniej też o silniejsze i bardziej stabilne więzi międzyludzkie. Więzi też stają się środkiem.
Skutki tego odczuwają różne, nieliczne grupy, czy pojedyncze zaangażowane osoby, które chcą coś robić, coś stwarzać. Ten problem widać chociażby po ilości i funkcjonowaniu organizacji społeczno-kulturalnych w Irlandii. Szybko powstają niesione entuzjazmem, jakiś czas funkcjonują dobrze, a później to już jest różnie. Podobnie w duszpasterstwach: grupy powstają i rozpadają się w ciągu kilku miesięcy; w kościele ciągle się widzi nowe twarze, podczas gdy stare gdzieś znikają. Wiadomo, ludzie wyjeżdżają, przyjeżdżają, zmieniają się, tracą pracę, znajdują nową, gdzieś indziej, albo bardziej absorbującą itp.
Ale istota „pułapki tymczasowości” moim zdaniem polega na tym, że wymiary życia inne niż ten finansowy są odkładane na bok. Często może się o nich nawet nie myśli, a jeśli się myśli, to w kategoriach, że kiedyś to nadrobię: „Na to będzie czas w Polsce, gdy już zarobię pieniądze” – można by sparafrazować myśli emigrantów.
O jakich wymiarach mówię? Chodzi o przestrzenie emocjonalne, duchowe, intelektualne oraz religijne człowieka. „Tymczasem” akurat te wymiary życia najłatwiej zagubić. Wiemy, ile trzeba czasu poświęcić w szkole, czy w Kościele, aby obudzić w dziecku, czy młodym człowieku jakieś wyższe pragnienia kulturalne, intelektualne, duchowe, religijne, czy chęć zaangażowania społecznego lub charytatywnego. Wiemy też, jak niewiele czasu, jak niewiele zaniedbania potrzeba, by to wszystko stracić, czasami bezpowrotnie. Mówię tu o takich konkretnych rzeczach jak choćby: dobra książka, dobry film, teatr, koncert, uczestnictwo w jakieś poważnej dyskusji na ważny ludzki temat, wreszcie chociażby msza św., uczestnictwo w jakieś grupie religijnej, czy w ogóle w jakieś grupie, która praktykuje hobby, chociażby chodzenie po górach Wicklow, czy fotografowanie. Nie bez znaczenia jest też to, że Polacy nie interesują się na ogół historią i kulturą Irlandii. Przepuszczają szanse ubogacenia siebie jej wielką i piękną tradycją.
Dlaczego to wszystko jest takie ważne? Problem tymczasowości i związanego z tym odkładania na potem, może okazać się bardzo destrukcyjny. Gdy nie utrzymuje się żywym swojego wnętrza, wymiaru duchowego, kulturalnego, emocjonalnego, religijnego, wtedy zaczynają przesiąkać do serca mimowolnie obce mojemu sercu, choć kuszące, a w rzeczywistości puste i złudne modele myślenia, wartościowania, a w końcu destrukcyjne modele zachowań, wyborów i działań. A wiemy, że w Irlandii, choć wydawałoby się katolickiej i spokrewnionej jakoś z Polską, mimo wszystko trendy sekularyzacyjne są silniejsze niż nad Wisłą, chociażby dlatego, że kraj ten jest pod silnym wpływem Wielkiej Brytanii, a i język angielski ułatwia szybszy przepływ laickich idei i konsumpcyjnych stylów życia. I to właśnie w sytuacji konfrontacji z taką inną kulturą, i innymi trendami, kiedy człowiek winien być jak najbardziej świadomy swojej tożsamości, swojego zakorzenienia – a to człowiek może osiągnąć tylko pielęgnując swoje wnętrze – tutaj ludzie stają się bezbronni, i to wszystko samo niejako przesiąka, bezkrytycznie jest przyjmowane. „Przecież tylko tym czasem, gdy wrócę do Polski, powrócę do mojego zwykłego sposobu życia.” Ale czy jeszcze coś z niego zostanie?
Co robić? Trudno w warunkach emigracji podejmować jakieś wielkie rzeczy. Raczej warto uważać, aby w jakiś drobny sposób to wszystko, te inne wymiary duchowe, kulturalne, społeczne, religijne pielęgnować – jeśli ich nie da się rozwijać, to przynajmniej starać się, aby je zachować. Na pewno potrzeba do tego pewnej dyscypliny wewnętrznej, pewnego planu, pewnego zdecydowania. Ale przede wszystkim chodzi o motywację. Chodzi o to, żeby rozpoznać, iż choć na poziomie świadomości myślę o „tymczasem”, na poziomie realnego życia istnieje ciągłość, i że wszystkie wydarzenia mojego życia mnie kształtują korzystnie albo niekorzystnie, także te zawarte w „tymczasem”.
Oczywiście, że jest ważne, ile do Polski przywieziemy, ale czyż nie jest ważniejsze pytanie o to, czy gdy przyjadę do Polski, czy wtedy przywiozę jeszcze siebie, czy będę potrafił (-a) jeszcze coś dobrego z tych pieniędzy stworzyć, czy potrafię obronić wobec świata mój plan na życie i moje pragnienia, które chciałem (-ałam) urzeczywistnić dzięki wyjazdowi za granicę.
o. Jacek Poznański SJ
Duszpasterstwo Jezuitów, Dublin.
Krótsza wersja tego tekstu ukazała się w miesięczniku POSŁANIEC 5/2008.
© 1996–2008 www.mateusz.pl/mt/jp