mateusz.pl / Jacek Poznański SJ

Jacek Poznański SJ

Rozczarowani Kościołem

 

 

Uczucie rozczarowania jest częste w naszym życiu. Może za częste. Ileż razy jesteśmy rozczarowani samymi sobą. Małżonkowie, coraz częściej wzajemnie rozczarowani, rozwodzą się. Dzieci rozczarowane są rodzicami, więc się buntują. Jesteśmy rozczarowani państwem i jego instytucjami, więc krytykujemy, protestujemy, wybieramy nowych rządzących.

W ostatnich latach coraz więcej osób deklaruje rozczarowanie Kościołem. Wyrażenie „rozczarowanie Kościołem” może oznaczać bardzo wiele różniących się od siebie sytuacji. Przykładowo, „rozczarowałem się”, bo Kościół nie pozwala mi na realizowanie moich pomysłów, ma zastrzeżenia do mojego stylu życia. „Rozczarowałem się”, bo Kościół nie dorasta to tego, co sam głosi, nie realizuje Ewangelii. „Rozczarowałem się”, bo Kościół nie jest organizacją, która przyniosłaby mi prestiż, uznanie, poczucie bycia lepszym. „Rozczarowałem się”, bo to dobrze usprawiedliwia w oczach innych moją decyzję, z którą nosiłem się już od dawna mniej lub bardziej świadomie, aby zerwać z Kościołem. Wymienione i inne powody trzeba podzielić na deklarowane, oraz te, które rzeczywiście motywują rozczarowanie.

Jedną sytuację chciałbym podkreślić: gdy rozczarowanie jest rezultatem istotnego nadużycia, wykorzystania czy zniszczenia zaufania, jakim człowiek obdarzał Kościół i jego przedstawicieli. Jest to najgłębsza rana dla osoby i dla Kościoła. Wzajemne zaufanie jest przecież istotnym jego tworzywem.

Rozczarowanie szansą?

Słowo „rozczarować” znaczyło niegdyś „uwolnić od czarów, uroków”. W naszym kontekście mogłoby więc znaczyć: uwolnić siebie od złudzeń wobec Kościoła, odczynić urok rzucony na tę wspólnotę przez społeczeństwo, tradycje, przyzwyczajenia. Uwolnienie od złudzeń jest niezbędnym krokiem na każdej duchowej drodze. Pozwala dojrzewać. Często nie jesteśmy w stanie tego dokonać na drodze zwyczajnego rozwoju. Tak uparcie trzymamy się złudzeń i fałszywych obrazów, że zwyczajne środki niewiele pomagają. Dopiero bieg życia, bolesne sytuacje, rozczarowania, wymuszają stanięcie w prawdzie o sobie, o Bogu, czy o wspólnocie, do której należymy.

Myślę, że nawet chrześcijanin, który rzeczywiście jest zaangażowany, wcześniej czy później doświadczy rozczarowania Kościołem. Tak, istnieje rozdźwięk pomiędzy wspaniałą teologią i duchową wizją Kościoła, a tym, jak to wszystko realizuje się na co dzień. A my kochamy idealizm, wizje. To daje nam natchnienie, ale i iluzje. Dlatego rozczarowanie jest konieczne, by znaleźć się w realistycznej wspólnocie Kościoła. Prawdopodobnie jakąś jego postać musi przeżyć każdy, kto chce naprawdę Kościół kochać (chyba że Pan da mu jakąś szczególną łaskę).

Rozczarowanie może, choć nie musi, pomóc oczyścić relację do Kościoła. Jest ono dla wielu pierwszym, naprawdę głębokim uczuciem w stosunku do wspólnoty, do której należą. Czy stanie się szansą, by nareszcie przenieść kulturowe i zwyczajowe podejście do Kościoła, albo zbyt intelektualistyczne nastawienie do niego, na poziom afektywny, osobowy, duchowy? To zależy od postawy ludzi Kościoła i od osobistego życia duchowego, szczególnie jakości modlitwy rozczarowanego.

Wykorzystać szansę

Jak napisałem, przypadek nadużycia zaufania przez ludzi Kościoła jest najboleśniejszy i trafia w samo serce wspólnoty. Ludzie Kościoła muszą konkretnie okazać wolę autentycznego słuchania rozczarowanej osoby. Nie oznacza to, że zgadzam się ze szczegółami, lecz że akceptuję, iż osoba to właśnie przeżywa i tak właśnie przeżywa. Kwestia, kto ma rację, jest wtórna. Ważniejsze jest cierpienie spowodowane niemożnością kontynuowania zaufania, bólem z powodu zranienia więzi. Potrzebne jest uzdrowienie i przebaczenie, co bez wysłuchania i akceptacji nie jest możliwe.

Trochę ogólniej: idąc za o. Jackiem Bolewskim, trzeba stwierdzić, że kryzys zaufania do Kościoła jest związany z kryzysem wiary i doświadczenia Boga. I odwrotnie, wzrost wiary jako zaufania do Boga, prowadzi do dojrzałego zaufania do Kościoła. Na pełne zaufanie zasługuje tylko Bóg. Kościół jedynie czerpie z tego zaufania. Widać to bardzo dobrze w Autobiografii św. Ignacego z Loyoli. Najpierw pokładał całą ufność w sobie. Potem jego postawa przemieniła się w całkowite zaufanie Bogu. Jego pasją było poszukiwanie, czego Bóg chce od niego: umiłowanej woli Boga. To właśnie w Kościele znalazł stosunkowo najlepszą ostoję dla swojego pragnienia najpewniejszego rozpoznania i najpełniejszego zrealizowania woli Bożej.

Miłość do Kościoła rodzi się przez stopniowe odkrywanie wspólnotowości wiary: wagi dzielenia się wiarą, wspólnego podejmowania działań, funkcjonowania w pewnej wspólnej przestrzeni symboli. Gdy św. Ignacy rozpoczynał na poważnie życie duchowe, najpierw chciał je pędzić sam. Później zauważył, że potrafi pomagać innym. Następnie zaczął gromadzić wokół siebie podobnie nastawionych towarzyszy. Wiele razy ludzie Kościoła studzili jego entuzjazm, poddając go różnorakim badaniom Inkwizycji. Nie obrażał się, że nie chcą przyjąć jego wizji i ciekawych pomysłów, które jak był przekonany, pochodzą od samego Boga. W końcu odnalazł siebie w samym sercu Kościoła: stworzył zakon ściśle złączony z papieżem (nota bene, wtedy dalekim od ideału). Cały czas jednak praktykował głębokie życie modlitwy i pełną Jezusowej miłości służbę bliźnim.

Cztery wieki później, duchowy syn św. Ignacego, o. Henri de Lubac SJ, pisał: „nie wystarczy nauczyć się cierpieć z powodu Kościoła; jest także konieczne nauczyć się znosić cierpienie zadane przez Kościół”. Myślę, że jako wybitny patrolog pamiętał słowa papieża, św. Leona Wielkiego (V w.): chrześcijaństwo jest „religią ugruntowaną na tajemnicy Krzyża Chrystusa” (Sermones 82, 6).

Artykuł ukazał się w czerwcowym wydaniu Posłańca Serca Jezusowego 6(2015) www.poslaniec.co.