MIROSŁAW PILŚNIAK OP
Książkę można nabyć m.in. w Księgarni Mateusza |
fragmenty
Teksty zgromadzone w tej książce powstały na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Ukazywały się najczęściej w miesięczniku LIST, choć niektóre zostały opracowane specjalnie dla tej książki. Cztery z nich opublikował wcześniej miesięcznik „W drodze”.
Historia poszczególnych artykułów jest sama w sobie dość ciekawa. Właściwie wszystkie te artykuły i wywiady, które ukazały się w LIŚCIE, powstały w odpowiedzi na „nierozwiązywalne” problemy, z którymi spotykali się w swojej pracy redaktorzy. Bardzo często zdarzało się tak, że kolejny numer miesięcznika był już gotowy, już miał iść do druku, a jednak wszyscy czuli, że czegoś mu brakuje, że gdzieś między różnymi artykułami czai się coś niedopowiedzianego, i że ten brak być może spowoduje, że czytelnik nie usłyszy jakieś ważnej myśli Kościoła na podjęty temat. Wtedy zazwyczaj zapadała decyzja: trzeba jeszcze zapytać ojca Mirosława.
Im głębiej sięgają pytania dziennikarza, tym mocniejsze, bardziej dotykające i nie pozwalające o sobie zapomnieć są odpowiedzi Autora. Tematy często zbanalizowane przez współczesność, jak małżeństwo, kapłaństwo czy modlitwa, wyrażone w nowy sposób nabierają blasku i stają się bliskie. Wypowiedziane najczęściej bardzo osobiście, na długo pozostają w pamięci czytelnika. Zebrane w jednym tomie wyraźniej ukazują pewną wewnętrzną ideę Autora leżącą u pod staw każdej wypowiedzi. Tą wewnętrzną ideą jest nastawienie na więź, zaufanie i wierność. Przenika ona zarówno teksty mówiące o przyjaźni i miłości, jak i te, które dotyczą modlitwy i powołania.
Elementem przyciągającym uwagę jest również język. Nawet te teksty, które nie są wywiadami, powstały w wyniku rozmowy, stąd ich żywy, często nawet potoczny język. Bo każdy człowiek zmuszony do patrzenia w oczy rozmówcy inaczej dobiera słowa i inaczej konstruuje zdania, niż wtedy, gdy wypowiada swoje myśli zza biurka. Czuje się w tych wypowiedziach trud znajdowana nowych nazw i nowych sformułowań na określenie prawd, znanych często od zarania Kościoła. Ryzyko odsunięcia na bok wytartych formuł używanych czasem w przekazywaniu wiary, z pewnością się opłaciło – odczucie szczerości i prawdziwości kontaktu udziela się każdemu, kto czyta te teksty.
Ela Konderak
Żyjemy w świecie, który proponuje różne sposoby zwiększenia sprawności wewnętrznej. Są całe szkoły medytacji, stosujące techniki poszerzające świadomość. Niektórzy mistrzowie z tych szkół mówią, że modlitwa chrześcijańska służy dokładnie temu samemu, a wszystkie techniki, które oni proponują, mają tylko tę modlitwę uzupełnić.
Dobrze jest na początku uporządkować pojęcia. Modlitwa chrześcijańska rodzi się w sytuacji dramatu, wtedy kiedy człowiek uświadamia sobie, że jest zdolny do czynienia zła, którego nie potrafi potem powstrzymać i którego skutki są trudne do przewidzenia, a także wtedy kiedy uświadamia sobie, że może czynić dobro, które już na zawsze pozostanie dobrem bez względu na to, czy ktoś je dostrzeże i doceni, czy nie. W takich sytuacjach rodzi się w człowieku potrzeba wołania do Boga, który może go uwolnić od tego, co jest w jego życiu złem, aby mógł czynić dobro. W języku polskim słowo „modlitwa” ma ten sam źródłosłów, co słowo „namolność”. Modlitwa to namolność wobec Pana Boga, to uporczywe domaganie się, żeby Bóg mnie wysłuchał, kiedy wołam o ratunek. Tu gdzieś, w takim podstawowym doświadczeniu, rodzi się modlitwa, która jest zgodna z chrześcijańską tradycją używania tego słowa.
Czy chrześcijaństwo wypracowało jakieś sposoby modlitwy, czy też zawsze było to tylko namolne wołanie?
Od starożytności po dzień dzisiejszy znane były właściwie tylko dwa sposoby modlitwy. Pierwszy to celebracja Słowa Bożego (dawniej mówiło się: czytanie świętych tekstów), czyli przedłużanie obecności Słowa Bożego w nas i w całym świecie. To był zawsze pewien rodzaj służby. Dziś też, kiedy stajemy w klasztorze, na przykład do uroczystego śpiewania Psalmów w nieszporach, przedłużamy trwanie Słowa, które kiedyś zostało wypowiedziane. Poprzez nas Bóg mówi do Kościoła, do wspólnoty, do tych, którzy chcą Go słuchać. Naszymi ustami ponownie wypowiada przesłanie miłości zawarte w Jego Słowie.
Drugi sposób modlitwy to medytacja. Dzisiaj medytacja kojarzy się z jakąś wschodnią albo new-ageową praktyką. Taka medytacja to, w pewnym sensie, towar do sprzedania. Współczesny człowiek jest zmęczony, zdekoncentrowany, ogłuszony hałasem i ma bardzo mało czasu. Proponuje mu się medytację jako coś, co rozwiąże jego problemy. Dzięki niej będzie spokojny, będzie miał dużo czasu, bo na przykład będzie mógł mało spać i jakoś odnajdzie samego siebie. Czyli w sobie samym znajdzie coś, co go uleczy i ochroni.
I Pan Bóg do takiej medytacji wcale nie jest potrzebny...
Medytacja dla starożytnych to było coś zupełnie innego. Jest takie opowiadanie o uczniach, którzy szli do mistrza Nestorosa nauczyć się modlitwy. Już z daleka usłyszeli jak medytował werset Pisma Świętego: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie, pospiesz ku ratunkowi memu”. To trochę zaskakujące: „usłyszeli jak medytował”. Medytacja starożytnych było to powtarzanie – niekiedy w myślach, niekiedy mruczenie pod nosem, a niekiedy głośne wykrzykiwanie – wersetów z Pisma Świętego. Czasem były to zbiory wersetów skonstruowane w jakąś krótką frazę, która była nośnikiem treści medytacji. Poprzez słowo medytacji człowiek łączy się z Bogiem.
Jak to się dzieje? Czy to możliwe?
Kiedy się modlę, wypowiadam słowa, które są pokarmem na każdą chwilę mojego życia i łączą mnie z Bogiem, a Bóg zmienia moje życie. Na przykład takie słowa: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie, pospiesz ku ratunkowi memu” oznaczają, że potrzebuję ratunku, że jestem godny pożałowania, czuję się zagrożony. Bóg może być ratunkiem dla mnie. Wołanie: „Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu...” powtarzane kilkanaście tysięcy razy w ciągu dnia miało mi uświadomić, że ja sam nic nie mogę. Jeżeli Bóg mnie opuści, sam nic nie osiągnę i przestanę być tym, kim powinienem być w oczach Bożych. Nieustanne wołanie ma mnie nauczyć wrażliwości na Bożą Obecność. Dzięki temu wołaniu odkrywam siebie jako kogoś, kto nie ma w sobie źródła życia i nie może stać się spełnieniem swoich aspiracji.
Kilkanaście tysięcy razy w ciągu dnia? Trudno to sobie wyobrazić...
A jednak tak było. Ta medytacja starożytnych kształtowała całe pokolenia. Potem była modyfikowana na Wschodzie i Zachodzie. Na Zachodzie poszła w kierunku Pozdrowienia Anielskiego i medytowania Wcielenia Syna Bożego. Tego że Jezus, syn Maryi, jest Synem Bożym, jest moim Zbawicielem.
Na Wschodzie poszła bardziej w kierunku modlitwy: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem” (tę modlitwę nazywa się modlitwą Jezusową). Teologicznie jest to mała różnica. Na Zachodzie bardziej pokazujemy, że Jezus, Syn Maryi, jest tym najprawdziwszym człowiekiem, jakim ja także mogę się stać, jeżeli pójdę za Nim. Na Wschodzie Jezus jest tym, który przychodzi jako ratunek i uczyni mnie po dobnym Bogu. Gdybyśmy wniknęli głębiej w treść modlitwy „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad mną, grzesznikiem”, to moment przebóstwienia występujący w tej modlitwie stałby się bardziej widoczny.
Obydwa rodzaje modlitwy, czyli zarówno wołanie do Boga o ratunek, jak i medytacja, miały prowadzić do jednego. Do przemiany życia, do łagodności w traktowaniu innych, do ugruntowanej pewności, że tylko Bóg może być moim Zbawicielem i tylko Bóg wyzwoli mnie z tego, kim w tej chwili jestem. Taka modlitwa miała też być drogą do tego, żeby mnich wytrwał w wierności, miała być sposobem na ustrzeżenie mnie przed pokusami tego świata.
Czy starożytny mnich na pustyni był w ogóle narażony na jakieś pokusy?
Dla starożytnego mnicha najtrudniejszą pokusą do zwalczenia była zmiana miejsca. Jeśli ciągle wołam do Pana Boga iwidzę, że mimo to moje życie nie nabiera głębszego sensu, rodzi się we mnie taka pokusa: zmienię miejsce, zamieszkam gdzieś indziej, z innymi ludźmi, może wtedy moje życie nabierze blasku. A w tej sytuacji wszyscy mistrzowie modlitwy mówili: zrezygnuj z wielu różnych rzeczy, które cię męczą, zrezygnuj z ascezy, z wstawania wiele razy w ciągu nocy, z postów, a nawet z modlitwy, ale nie zmieniaj miejsca. Jeżeli raz zaczniesz uciekać przed samym sobą, przed tymi pokusami, które rodzą się – w gruncie rzeczy – w twoim sercu, już zawsze będziesz uciekał, nie będziesz zdolny do wierności. A wtedy nie będziesz mógł stać przed Bogiem, nie będziesz mógł być partnerem w spotkaniu z Nim (chociaż myślę, że „partnerstwo” jest pojęciem trochę późniejszym).
Mówi Ojciec cały czas o medytacji, a czy dawni mistrzowie odróżniali ją jakoś od kontemplacji?
Św. Tomasz na przykład studiowanie nazywa kontemplacją. Studiowanie było wtedy czytaniem na głos Pisma Świętego, pism filozofów i teologów. Jeśli takie czytanie św. Tomasz nazywa kontemplacją, to znaczy, że rozumie kontemplację zupełnie inaczej niż my dzisiaj. Nam kontemplacja często kojarzy się z jakimiś przeżyciami mistycznymi, z jakimiś ekstatycznymi doznaniami, z nadświadomością. A to zupełnie nie oto chodzi.
Czy jest coś złego w ekstatycznych doznaniach, w zwiększaniu możliwości wewnętrznych, w rozszerzaniu świadomości? Jeśli człowiek potrafi to zrobić, to może nawet powinien?
Zacznijmy od tego, że rozszerzanie świadomości to nic trudnego ani nadzwyczajnego. Wiadomo, że istnieją specjalne techniki prowadzące do tego, na przykład podczas intensywnego wysiłku czy systematycznego oddychania człowiek zaczyna postrzegać świat i siebie trochę inaczej niż zwykle. Wspomnę przynajmniej o dwóch takich sytuacjach, nieustannie obecnych w naszym życiu zakonnym.
Pierwsza sytuacja to śpiewanie chorału gregoriańskiego. Chorał operuje szeroką frazą, której prawidłowe zaśpiewanie wymaga wysiłku. Jeżeli śpiewa się zbyt długo, może dojść do wspomnianego procesu rozszerzania świadomości wskutek niedotlenienia. Będę wtedy widział rzeczy, których do tej pory nie widziałem, i odczuwał to, czego dotąd nie odczuwałem. Iwiadomo, że dobrze się z tym poczuję. Ale po to właśnie, żeby nie uciec w tę pokusę, jaką jest dobre lub złe samopoczucie podczas modlitwy, stosuje się pewne techniki. Na przykład w naszej tradycji w celebrowaniu Liturgii Godzin, w nieszporach czy jutrzni uczestniczą dwa chóry. Jeden chór śpiewa pierwszy werset Psalmu, drugi chór śpiewa drugi werset. W czasie, kiedy drugi chór odśpiewuje, jakby dopowiada w dialogu swoją część, pierwszy chór odpoczywa i zostaje wy bity z tego rytmu, który rozszerzałby świadomość na skutek niedotlenienia. I tak do końca modlitwy.
Podobnie rzecz ma się z różańcem. Modlitwa różańcowa często odmawiana jest w dialogu. Ktoś mówi jedną część, ktoś inny, często wspólnota w kościele, dopowiada drugą część. Tak odmawiany różaniec ma zachwiany rytm, na trzy i dwa. Pierwsza część „Zdrowaś Mario...” jest złożona ztrzech części: „Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą / błogosławionaś Ty między niewiastami / i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus”. Odpowiedź złożona jest tylko zdwóch części: „Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi / teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen”.
Ten zachwiany rytm przeciwdziała efektowi psychologicznemu, w którym człowiek, odmawiając rytmicznie różaniec, wprowadziłby się w trans, prowadzący do przeżyć ekstatycznych, euforycznych, rozszerzających świadomość.
Ale dlaczego nie?
Bo przeżycia euforyczne, ekstatyczne, wywołane sztucznie poprzez techniki oddechowe, zachwiałyby moim rozumieniem tego, kim naprawdę jestem. Celem modlitwy chrześcijańskiej nie jest rozszerzanie świadomości, ale zrozumienie, kim naprawdę jestem. A jestem kimś, kto potrzebuje Boga, kto potrzebuje Bożego miłosierdzia, kto odkrywa, że jest grzesznikiem, i szuka zbawienia w Jezusie. Po to, żebym mógł w sobie taką świadomość pielęgnować, żebym mógł widzieć siebie w prawdzie, powinienem uciekać od przeżyć euforycznych czy ekstatycznych na modlitwie.
Chciałoby się powiedzieć: twarda to mowa... Każdy przecież lubi dobrze się poczuć na modlitwie.
Warto wspomnieć wobec tego o jeszcze jednej tradycji mniszej, mającej swe źródło w starożytności. Otóż mnichowi nie wolno było przerywać swoich normalnych obowiązków poto, żeby pójść posiedzieć w kaplicy. Często człowiek idzie do kaplicy, gdyż wie, że tam lepiej się poczuje. Siedząc w kaplicy może pomyśleć, że robi rzecz sensowniejszą niż te uciążliwe i mało efektowne codzienne zajęcia. Ale w tej samej tradycji mniszej była również taka zasada, że jeżeli ktoś poczuł się zainspirowany modlitwą Psalmów podczas wspólnego śpiewania, wolno mu było po modlitwie pozostać w kaplicy tak długo, jak będzie to uważał za stosowne. Mógł posiedzieć i pozwolić, żeby te słowa jeszcze w nim przez chwilę pozostały, żeby mogły owocować podjęciem decyzji i jeszcze głębszym przylgnięciem do Chrystusa.
Taki miał być skutek modlitwy – przemiana serca. Wielcy mistrzowie nazywają to skruchą serca, czyli gotowością do przemiany widzenia, do przemiany rozumienia. Bo tak jak widzę i jak rozumiem, będę chciał żyć.
rozmawiała Ela Konderak
Dzwoni telefon:
– Czy mogę z księdzem porozmawiać? Podobno ksiądz zajmuje się takimi sprawami... Chciałabym prosić o radę... Dlaczego mam zostać sama? Czy jestem jakaś inna?
– Czy to pilne?
– Nie, właściwie się nie spieszy. Może być za miesiąc albo dwa. Jestem taka zapracowana...
Takich rozmów jest wiele. Czasem myślę, że zbyt wiele. Zastanawiam się, dlaczego takie kobiety, naprawdę fascynujące: wykształcone, samodzielne, głęboko i prawdziwie wierzące, a na dodatek piękne, nie mogą spotkać mężczyzny, zktórym umiałyby zbudować więź, prowadzącą do małżeństwa. Ale im dłużej o tym myślę, tym trudniej mi sobie wyobrazić, jaki właściwie miałby być ten mężczyzna. Musiałby być co najmniej tak samo wykształcony, samodzielny, urodziwy, towarzyski i jeszcze wysportowany, obyty w świecie, religijny, umiejący budować więzi, elastyczny w spotkaniu z drugą osobą... Zalety można mnożyć. Tylko że takich ludzi na świecie nie ma, bo albo już dawno zawarli małżeństwo i stali się tacy świetni w rodzinie, albo też jawią się tacy tylko przy powierzchownym spotkaniu.
Na co dzień spotyka się zupełnie innych mężczyzn. Jest wśród nich wiele osób znakomicie wyedukowanych, ale równocześnie zagubionych, delikatnych, nie znających swojej wartości, z dużymi lukami w religijnej i etycznej wiedzy, z mnóstwem kompleksów dotyczących wyglądu zewnętrznego iswoich możliwości. Wielką radość daje obserwowanie tego, jak niektórzy z nich z czasem biorą odpowiedzialność za konkretne dzieła i, obdarzeni zaufaniem, nabierają wewnętrznej szlachetności, stając tym, kim powinni być.
Zjawisko osób żyjących pojedynczo, zajętych pracą albo jakąś służbą społeczną, w administracji czy polityce jest dość szerokie. W Europie liczba osób żyjących pojedynczo wzrasta lawinowo. Dziesięć lat temu prawie połowa mieszkańców Paryża żyła w taki sposób, często w nieformalnych luźnych związkach.
Budowanie więzi z drugim człowiekiem to sprawa trudna ipochłaniająca dużo czasu. Przeciętnie trwa więcej niż pięć lat. Jest to złożony proces poznawania swoich historii, dzielenia się pragnieniami, przeżyciami. Nierzadko znaczna jego część dokonuje się już w małżeństwie. To są całe lata opowiadania bez końca o swoich małostkach, z prośbą o przebaczenie, i jednocześnie czuwania, by nie zajmować się tylko sobą, by pozwolić zaistnieć drugiemu. Bo także on zechce kiedyś poprosić o przebaczenie i także on chciałby zostać przyjęty, taki jaki jest. Wtedy dopiero może się zmienić i stawać coraz bardziej sobą. Budowanie więzi to próby znalezienia wąskiej ścieżki, na której muszę zmierzyć się z tym, co ode mnie zależy i z tym, z czym po prostu muszę się pogodzić, albo przyjąć jako krzyż. Zarazem nie chcę i nie powinienem pogodzić się z brakiem miłości we mnie ani w tym drugim, pomimo że i tak nie zrealizuję miłości w sposób doskonały. Budowanie więzi to również droga, którą muszę przejść od realizacji moich osobistych planów, do decyzji na oddanie wszystkiego za tę jedną jedyną wartość w życiu, jaką jest miłość. Ewangelia jest pełna paradoksów, których człowiek doświadcza wtedy, gdy jest gotów oddać życie, aby zyskać miłość. Jeśli buduję więź prowadzącą do małżeństwa, wcześniej czy później natrafię na moment, w którym dotykam granicy mojej wolności, kiedy wydaje mi się, że kolejne ustępstwo wobec oczekiwań tego drugiego to utrata mojej osobowości igodności. Już samo pojawienie się takiego napięcia świadczy o tym, że jesteśmy blisko, że – jak ponoć mówi Rilke – „nasze wolności pozdrawiają się, dotykają i ochraniają”1. Zarazem jednak, gdyby powierzenie się w miłości drugiemu miało grozić utratą mojej osobowości, byłoby w tym oddaniu coś niezdrowego.
W tym gąszczu paradoksów niełatwo się poruszać. Aby się nie zagubić, pomocne są etyczne normy, które chronią relację przed nadużyciem lub przed wyrzeczeniem się prawdy o nas samych. Rezygnacja z normy etycznej byłaby grzechem i zraniłaby śmiertelnie nasz związek. Nie każdego byłoby wtedy stać na odsłonięcie prawdy o grzechu i na decyzję budowania więzi jeszcze raz. Ten pełen paradoksów proces sformułował niezwykle trafnie już św. Augustyn w V wieku, mówiąc, że „miłość żali się, że nie jest kochana, ale baczy, aby nadmiernym żalem nie ranić kochanego”.
Proces budowania więzi daje się opisać tylko językiem paradoksów. Jest skomplikowany i trudny, a na dodatek tak wiele kosztuje, że niekiedy nie jest możliwe pogodzenie tej duchowej pracy z realizowaniem własnych zamierzeń. Ale pogłębione więzi warte są ludzkiego życia. W dodatku nie ma tutaj zawodowców. Zawsze w spotkaniu z konkretnym człowiekiem musimy zachowywać się tak, jakbyśmy zaczynali od początku.
Powracając do przytoczonej na wstępie telefonicznej rozmowy: co robić, gdy ktoś pyta, czy jest normalny, skoro przy wszystkich swoich osobistych zaletach nie udaje mu się stworzyć więzi prowadzących do małżeństwa? Należy postawić pytanie o wewnętrzne decyzje tego człowieka. O to, ile jest gotów dać, ile potrafi zainwestować duchowych i życiowych sił, by budować więź z drugim. I gdyby to budowanie się nie udało, czy nie zawaha się spróbować jeszcze raz. A co myśleć, jeśli taka weryfikacja motywów wypadnie pozytywnie, a mimo to nie udaje się stworzyć więzi? To oznacza, że powołanie do miłości trzeba realizować inaczej. Nie w małżeństwie, ale nie można też powiedzieć, że w samotności. Nie ma powołania do samotności, jest powołanie do miłości, które można realizować w różny sposób i w różnych miejscach. Można je realizować wpolityce czy w administracji, albo w firmie prowadzącej interesy. Warunkiem jest podjęcie decyzji i czuwanie, by w wirze różnych spraw nie stracić celu, jakiemu służy nasza praca. Ma to być posługa miłości, nawet jeśli jest to tzw. robienie pieniędzy. Dobra firma to przecież również ludzkie więzi, twórczość, to także miejsca pracy i sposób realizacji aspiracji. To też może być miejsce kochania człowieka.
Jasne, że to nie zastąpi małżeństwa. Nie ma także małżeństwa udawać. Ma być miejscem, gdzie coraz bardziej realizuje się ludzka zdolność kochania, czyli spełnienia życia. Jeżeli ktoś pozostaje osobą żyjącą pojedynczo, to też powołany jest do oddania swojego życia innym. Może właśnie w taki sposób mają się dokonać jego zaślubiny z Miłością?
Człowiek ma dużą zdolność „gonienia za samym sobą”, także na modlitwie. Dlatego w tradycji od zawsze zwracano uwagę na potrzebę czujności. Modlitwa ma być świętym poznaniem – „świętą gnozą” – czymś, co pozwoli poznawać Boga. Jak zatem zadbać o modlitwę, jak rozpoznać, czy szukam Boga, czy też siebie?
Nasze trudności w modlitwie w dużej mierze zależą od tego, czego w niej szukamy. Współcześnie, mówiąc o modlitwie, koncentrujemy się głównie na własnych doznaniach psychicznych, na tym, co nam modlitwa daje i dlaczego jej potrzebujemy, wreszcie, kim nas modlitwa czyni. To podejście do modlitwy jest pewnie wynikiem zmieniającej się kultury, która nakłania człowieka do skupiania się na nim samym i jego własnych doznaniach.
Wydaje nam się, że źle się modlimy, kiedy nasze myśli uciekają od Pana Boga, od treści modlitwy, albo kiedy czujemy niechęć do modlitwy i nie umiemy znaleźć na nią właściwego czasu. Bywa, że czujemy się winni, kiedy nie odpowiada nam jakaś forma modlitwy. Mówimy: chciałbym się modlić spontanicznie, osobiście, a nie tak jak każą się modlić w kościele, na nabożeństwie, odmawiając różaniec czy litanię. Modlitwę formułami uważamy za gorszą postać modlitwy, wydaje się nam tak nieosobista, nie nasza, jakby nie była modlitwą. Często można usłyszeć opinie, że dopiero kiedy modlimy się własnymi słowami, wiemy, że naprawdę się modlimy. Choć z drugiej strony i tak, wcześniej czy później, napotykamy też trudność modlenia się własnymi słowami.
Często nie uświadamiamy sobie, że pragniemy modlitwy dla siebie, dla dobrego samopoczucia, a więc modlitwy, której celem jesteśmy my sami. Wiele osób twierdzi, że naprawdę spotyka się z Bogiem, kontempluje Jego obecność w lesie, w górach albo w czasie spotkań z przyjaciółmi. Tam można się dobrze poczuć, doznać spokoju, wewnętrznej radości, myśleć pozytywnie o Bogu i świecie. Tam, a nie wśród ludzi, nie w kościele na niedzielnej Mszy świętej. Warto wtedy zapytać: „Askąd wiesz, z czym się tak naprawdę spotykasz w tych górach? Kto ci powiedział, że to jest spotkanie z Bogiem, a nie ztobą samym? Skąd masz pewność? Czy dają ci ją rodzące się wówczas przyjemne uczucia wolności, dostrzegania jedności człowieka i świata? Są one przecież tylko znakiem tego, że ów świat jest wtedy mniej więcej twojej wielkości, na twoją miarę, i dlatego dobrze się w nim czujesz”.
Szukając odpowiedzi na pytanie, co zrobić, żeby modlitwa była dobra, warto dotrzeć do początków jej praktykowania. Ważnym źródłem jest tu przekaz Tradycji, modlitwa bowiem włącza mnie w duchową historię spotkania Boga z człowiekiem. Dzięki odkryciu zakorzenienia się w Tradycji znajduję swoją tożsamości. Widzę, że moim ojcem jest Abraham, któremu Bóg objawił się, Dawid, który Boga uwielbiał, Salomon, który uczył mądrości. Mówię do Boga tymi samymi słowami co oni, co moi ojcowie w wierze. Dlatego od samego początku Apostołowie kontynuowali żydowską tradycję modlitewną, modląc się we wspólnocie Psalmami i hymnami.
Znaczącym momentem w historii modlitwy jest powstanie ruchu pustelniczego na przełomie III i IV wieku. Zrodził się on z przeświadczenia, że życie w zgiełku miasta niemal uniemożliwia życie z Chrystusem. Człowiekowi zajętemu codziennymi sprawami trudno jest pozostać wiernym Ewangelii. Powstaje pełne trwogi pytanie: co zrobić, żeby odnaleźć Chrystusa, bo przecież inaczej nie można się zbawić? U źródeł ruchu pustelniczego leży też przekonanie, że w Kościele, który dotąd był prześladowany, a po Edykcie Mediolańskim (313r.), rozrastając się w ogromną wspólnotę, stracił na jakości, trudno o prawdziwych świadków. (Z nieco podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w Polsce w latach walki państwa z Kościołem. Dopóki Kościół był podejrzany, zakazany, prześladowany w jakikolwiek sposób, pozostawanie w jedności z nim mogło wypływać z bardzo różnych powodów, niekoniecznie z chęci poszukiwania Boga. Natomiast obecnie trwanie w Kościele jest wolną decyzją człowieka, który pragnie zmierzać do Boga).
Po Edykcie Mediolańskim gwałtownie wzrasta liczba chrześcijan, bo to się społecznie opłaca. Dlatego też wydaje się, że wiara upada. W związku z tym biskupi nawołują, żeby przygotowanie do chrztu św. trwało chociaż dziesięć dni. Św. Augustyn, biskup Hippony, czuł się bezradny widząc tłumy tych, którzy chcieli zostać chrześcijanami, a zupełnie nie byli do tego przygotowani. Stąd próba zaradzenia tej sytuacji przez ustalenie Wielkiego Postu, żeby chociaż przez czterdzieści dni przygotowywać katechumenów do życia chrześcijańskiego.
Odpowiedzią na głębokie pragnienie autentycznego życia Ewangelią jest odejście od zgiełku, czyli wyzwolenie od namiętności i pożądań, które towarzyszą życiu w społeczności. Chodzi tu o ludzkie dążenie do posiadania, osiągania czegokolwiek, ale też o przejawy pychy, zdobywanie próżnej sławy – czyli o to wszystko, co kryje się w niebezpieczeństwie posiadania. Bo kiedy człowiek coś ma, to czasem myśli, że jest lepszy od innych. Stąd próby powrotu do Ewangelii poprzez nieprzerwane trwanie na modlitwie, do czego zachęcał św. Paweł – Nieustannie się módlcie (1 Tes 5, 17). Te słowa stały się inspiracją do narodzin starożytnego ruchu mniszego na Wschodzie. Trwanie w modlitwie ma prowadzić do oparcia się pokusom wypływającym z pożądliwości tego świata ido realizacji Ewangelii. Próby nieustannej modlitwy, wywodzące się z ruchu pustelniczego, są narodzinami modlitwy osobistej, która towarzyszy człowiekowi żyjącemu wiarą i splata się z jego życiem codziennym.
Ojcowie Pustyni dawali różnorodne wskazówki, jak można realizować nakaz nieustannej modlitwy. Zdarzało się, że ludzie, którzy modlili się cały dzień, wynajmowali i opłacali specjalne osoby, które miały kontynuować modlitwę w czasie ich snu, tak żeby mogła trwać nieprzerwanie.
Łatwiej było modlić się nieustannie we wspólnotach praktykujących modlitwę powtarzalną, która polega na wielokrotnym powtarzaniu – niekiedy nawet kilka tysięcy razy w ciągu dnia – jakichś wersetów z Pisma Świętego i powracaniu do nich myślą. Przykład takiej nieustannej pamięci o Bogu dał św. Jan Kasjan (ok. 360-435). Według niego, słowami psalmisty: Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu, Panie, pospiesz ku ratunkowi memu (Ps 70, 2) można wołać do Boga w każdej sytuacji życiowej, w radości i rozpaczy, w chwilach spokoju i pokus, w czasie odpoczynku i pracy. Modlitwa powtarzalna jest dostępna każdemu. Stawia nas ona w sytuacji nieustannego spotkania z Bogiem, ponieważ człowiek zawsze, niezależnie od tego, co przeżywa, może szukać Boga ijednoczyć się z Nim. Jest ona formą kontemplacji, czyli pozostawania myślą i sercem przy Bogu. Pamiętajmy, że modlitwa nie jest jakimś hobby, to normalna droga życiowa ludzi, którzy szukają Boga. Nawet w sytuacji największego życiowego nieszczęścia, czyli grzechu, trzeba szukać Boga i prosić o ratunek, by uchronił duszę od śmierci i doprowadził do pojednania.
Mogłoby się wydawać, że uczucia nieprzyjemne, takie jak gniew, złość czy rozgoryczenie, poważnie zakłócają modlitwę. Jednak Ojcowie Pustyni radzą, żeby te uczucia, pchające człowieka do walki, kierować przeciwko szatanowi, który przeszkadza w modlitwie. Jeśli ogrania mnie gniew, złość czy nienawiść, to tym gorliwiej przyzywam imienia Jezusa, który jest zwycięzcą szatana. Modlitwa pomaga mi nie robić złego użytku ze złych uczuć.
Celem modlitwy powtarzalnej nie ma być moje dobre samopoczucie ani moje wyobrażenie Pana Boga, ale sam objawiający się Bóg, żywy i prawdziwy. Stąd jej treść powinna być jednoznacznie skierowana ku Bogu. Dlatego często formuły modlitwy są zaczerpnięte ze Słowa Bożego. Także różaniec, który jest stosowaną na Zachodzie praktyką modlitwy powtarzalnej, posiada mariologiczne wersety, które orientują i wskazują na Chrystusa jako Syna Maryi. Różaniec jest w istocie wyznaniem wiary we wcielenie Syna Bożego, czyli pełnią modlitwy.
Rozwój modlitwy powtarzalnej poszedł w dwóch kierunkach.
W pierwszym podkreślano, że niekończące się wołanie do Boga ma wyprowadzić człowieka poza niego samego i pokazać mu, że nie jest sam, ale z Bogiem, i że istnienie ludzkie ma sens na tyle, na ile jest drogą do Niego. Nieustanne wołanie to kolejne kroki do Boga.
Drugi kierunek w rozwoju tej modlitwy, który był obecny szczególnie we wschodnim chrześcijaństwie, wiązał się zpraktyką kontroli swojego ciała i wynikał z pragnienia bycia przy Bogu całym swoim istnieniem, czyli także ciałem. Wyobrażano to sobie na przykład w ten sposób: moje ciało jest ożywione dzięki oddechowi, który łączy się ze świętym Duchem Bożym. Oczywiście, nie materialnie, ale w sposób duchowy. Oddech człowieka jest więc wizualizacją, wyobrażeniem Ducha. Wraz z oddechem wchodzi w całe moje ciało Duch, który mnie ożywia, tak jak cząstki tlenu. Człowiek, który chce być napełniony Bożą obecnością, powinien zatrzymać ten oddech w sobie. Tak rozwija się praktyka wstrzymywania oddechu podczas modlitwy, skłonienia głęboko głowy, zapatrzenia się w swoje wnętrze. Wszystko to służy uświadomieniu sobie tego, że Bóg, którego szukam, mieszka w moim wnętrzu, ożywia moje ciało i serce, tak że cały żyję dla Boga.
Obie drogi rozwoju modlitwy powtarzalnej gdzieś się spotykają. Chodzi w nich przecież o poszukiwanie i spotkanie Boga, ale nie siebie. poznawanie Boga jako modlitwa
Aż do średniowiecza trwał również proces tworzenia modlitwy liturgicznej, która wyzwalała człowieka z indywidualizmu iwprowadzała we wspólnotę wiary. W wiekach średnich mistykę i pobożność zaczyna się pojmować na nowy sposób: nie jako przeżywanie wiary, ale jako poznawanie Boga i prawdy (tzw. podejście spekulatywne). Św. Bernard z Clairvaux mówi o bardzo gorącej miłości Boga, ale rozumie ją jako przepełnione gorączką poszukiwań dążenie serca do poznania Boga. Oczywiście, mnisi nie zapominają o ascezie, która jest decyzją na zerwanie z rozkoszami tego świata, łatwo prowadzącymi człowieka na drogę poszukiwań własnej przyjemności.
W dobie tej spekulatywnej mistyki ciekawym przypadkiem jest pobożność św. Dominika, którego modlitwa nawiązuje do modlitwy powtarzalnej: „Panie, co stanie się z grzesznikami”. Dominik modlił się całym swym ciałem, przeżywał wzruszenie, wylewał łzy za grzeszników, choć uważał, że jest pierwszym, który potrzebuje tych łez. Jego przykład pokazuje, że spekulatywna kontemplacja nie jest oderwaniem myśli od ciała człowieka, tylko jednoznacznym ukierunkowaniem obu tych elementów.
Uzupełnieniem mistyki średniowiecznej jest devotio moderna, nowa pobożność, która rozwija się na przełomie XIV iXVw. (np. „O naśladowaniu Chrystusa”). Sama scholastyczna kontemplacja wydawała się niewystarczająca dla człowieka z krwi i kości. Devotio moderna nawiązuje do apofatycznej myśli Pseudo-Dionizego Areopagity, który mówił, że chociaż wypowiadamy tajemnicę Boga poprzez pewne prawdy, On i tak jest większy od tych prawd i pozostaje dla nas Niepoznawalny. Ale nawet kiedy nie jesteśmy w stanie pojąć niektórych prawd, zawsze możemy Boga kochać. Możemy wyznawać Mu swoją miłość, przebywać w Jego obecności i cieszyć się Jego obecnością w nas. Teologia devotio modernanie pomniejsza znaczenia ascezy. Przyznaje natomiast prymat miłości w kontemplacji; człowiek ostatecznie poznaje Boga w miłości, a nie w pojęciach, które nigdy Go do końca nie wyrażą.
Człowiek ma wyjątkową zdolność „gonienia za samym sobą” (także na modlitwie), za własną wielkością, chęcią posiadania czegoś. Dlatego w tradycji modlitewnej od zawsze zwracano uwagę na potrzebę czujności. Mogę przecież szukać Boga w jakikolwiek dostępny sposób, ważne jest jednak kryterium prawdy, czyli odpowiedź na pytanie: kogo spotykam, Boga czy samego siebie? Jak zatem zadbać o czystość mojej modlitwy, by była ona czymś, co pozwoli mi poznawać Boga, czyli „świętą gnozą”? Jak rozpoznać, czy szukam Boga, czy też siebie? Przecież mogę mieć dobre intencje, ale w gruncie rzeczy będzie mi w modlitwie zawsze chodziło o siebie. Trudno odkryć te chwile, kiedy rzeczywiście jestem z Bogiem.
Ratuje mnie liturgia, która jest zobiektywizowaniem mojej modlitwy i tego pragnienia poszukiwania Boga. Ratuje mnie wreszcie Duch Boży. Św. Paweł mówi: Gdy bowiem nie umiemy się modlić tak, jak trzeba, sam Duch przyczynia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami (Rz 8, 26).
Jeżeli poszukuję w modlitwie samego siebie, ale robię to nieświadomie, Bóg nie pozwoli, żebym zginął we własnej pysze. Jego działanie zawsze prowadzi do oczyszczenia modli twy, o którym wspominają wszyscy mistycy. Bóg ukryje się przed moimi oczami po to, żeby pokazać mi nędzę mojej duszy. Modlitwa weryfikuje człowieka. Wymaga poświęcenia własnego czasu, jakiejś części życia, na coś, co z ludzkiego punktu widzenia jest bezużyteczne.
Człowiek ciągle błądzi, myli się, musi się nawracać, aprzywiązanie do grzechu jest w jakimś sensie naszym życiowym dramatem. Ale bardziej należy się dziwić temu, że Bóg mnie doprowadzi do Siebie niż temu, że ciągle błądzę i na nowo poszukuję.
Jestem przekonany, że prawie każdy człowiek ma powołanie do małżeństwa. Objawia się ono jako zdolność kobiety i mężczyzny do miłości, która realizuje się poprzez wspólne życie iwspólne wychowywanie dzieci. W taki sposób powołanie rozumiane jest w Biblii – dla Izraelitów małżeństwo było oczywistą drogą człowieka.
Istnieją jednak wyjątki. Obowiązek zrealizowania tego naturalnego powołania do małżeństwa może zostać zawieszony przez Pana Boga po to, aby człowiek mógł swoje powołanie do miłości realizować w inny sposób, np. we wspólnocie zakonnej, w kapłaństwie albo w innej posłudze bliźnim. Pan Bóg, za pośrednictwem Kościoła, zezwala niektórym osobom na życie w celibacie po to, aby były one także do dyspozycji Kościoła, do dyspozycji Ludu Bożego i na wyłączną własność Pana Boga. Na tym przywileju zwolnienia z małżeństwa opiera się choćby powołanie do kapłaństwa. Lud Boży potrzebuje kogoś, kto będzie składał ofiarę Chrystusa za zbawienie świata, toteż Pan Bóg powołuje niektórych ludzi do posługiwania tej Ofierze.
Nie ma „powołania do samotności”. Powołanie realizuje się przez posługę miłości, czyli każde powołanie jest powołaniem do miłości, a człowiek wypełnia je w różny sposób. Kiedy spotykam osoby, które nie wybrały ani wspólnoty zakonnej, ani małżeństwa, pytam: komu ofiarowałeś, albo komu masz zamiar ofiarować swoje życie? Na jaką służbę bliźnim chcesz się zdecydować? Osoby te często odpowiadają: „Mam starszych rodziców”. To jednak za mało. Pytam więc dalej:
– Czy rodzice potrzebują twojej całkowitej, nieustannej pomocy?
– No, nie – pada odpowiedź – ale za dwadzieścia lat będą potrzebować.
– To te dwadzieścia lat możesz przeznaczyć na czynną miłość w służbie bliźnim. To będzie realizacja twojego powołania i– jak każda posługa bliźnim – będzie obdarzona Bożym błogosławieństwem, czyli właściwymi dla tej służby darami i charyzmatami.
Powołanie jest rzeczywistością dynamiczną, nieustannie się rozwija. Otrzymujemy je każdego dnia, kiedy Pan posyła nas do naszych zadań. Są osoby, które – z różnych powodów, niekoniecznie z własnego wyboru – nie weszły w związek małżeński, na przykład kobiety, które nie spotkały kogoś, kto zaproponowałby im małżeństwo. Te osoby w chwili, kiedy postanawiają ofiarować swoje życie w posłudze bliźnim, dostają od Pana Boga drogę realizacji powołania. Zdarza się jednak, że dziewczyna, zamiast twórczo zaangażować się w życie, siedzi w domu i czeka, aż – jak w bajce o Kopciuszku – przyjedzie królewicz, żeby przymierzyć jej bucik i weźmie ją za żonę. W ten sposób nie da się zrealizować powołania.
Zdarza się, że ktoś, kto chce być księdzem, przeżywa dylemat: studiować czy modlić się?, formować się we wspólnocie czy w samotności? Jest taka przypowiastka o seminarzyście, który w czasie wyznaczonym na naukę chodził do kaplicy, aby się modlić. Gdy dowiedział się o tym ojciec duchowny, przypomniał mu, że w czasie przeznaczonym na studiowanie powinien zająć się studiowaniem. Seminarzysta odparł: „Ale Duch Święty pociąga mnie w tym czasie do modlitwy w kaplicy”. Na to ojciec: „Ciekawe, że od czasu, kiedy zostałem ojcem duchownym, nigdy jeszcze nie zdarzyło się, aby Duch Święty pociągał kogoś do biblioteki”...
Często nie dostrzegamy, że Duch Święty może człowieka prowadzić do takich rzeczy jak studiowanie. Wydaje nam się, że jeżeli Bóg nas powołuje, to muszą się z nami dziać jakieś nadzwyczajne rzeczy.
Bardzo trudno jest wytrwać w powołaniu. Każdy z nas jest grzesznikiem, a grzesznik nieustannie ma pokusę zdrady. Niekiedy jest to zdrada bardzo zakamuflowana. Pokusa porzucenia powołania to nieszczęście dotykające nas wszystkich, ale Pan Bóg zawsze daje łaskę wytrwania. To Jego wielki dar – byle byśmy tylko chcieli go przyjąć.
Początek wspólnego życia jest dla małżonków dobrą okazją do tego, żeby określili sobie jakiś rytuał modlitw, które mogliby wspólnie celebrować. Niekiedy modlitwą małżeńską jest odmawianie jutrzni przed wyjściem do pracy albo nieszporów po kolacji. Zdarza się, że osoby, które wcześniej, będąc wjakichś religijnych ruchach, na przykład w Odnowie w Duchu Świętym, praktykowały modlenie się na głos w obecności innych osób, przenoszą do swojego małżeństwa modlitwę improwizowaną.
Praktyka wspólnej modlitwy małżonków ma mnóstwo zalet, ponieważ wnosi wymiar wiary na forum wspólne. Osobista wiara staje się czymś aktualnym, istotnym dla obojga małżonków; jest punktem odniesienia dla wzajemnych decyzji, dla trwania w wierności i miłości.
Oczywiście, taka modlitwa sprawia wiele trudności, z różnych powodów. Wciągnięci w wir zajęć zawsze znajdziemy jakiś pilny powód, dla którego musimy przesunąć modlitwę. Nie umiemy się wspólnie modlić, gdy przeszkadza nam jakiś hałas, także ten wywoływany przez dzieci, które jeszcze nie potrafią uczestniczyć w modlitwie.
Są jednak sytuacje, w których nasza osobista modlitwa przechodzi różne kryzysy, tzn. nasze rozumienie Boga, zależne od indywidualnej historii życia, zmienia się, wyrastamy z jednej formy zwracania się do Niego i szukamy innej, bardziej nam odpowiadającej. Kiedy spotykają się dwie osoby, z których każda idzie przecież własną drogą i ma własne tempo zbliżania się do Boga, wtedy trudność jednej z nich nakłada się na współmałżonka. Modlitwa jednej osoby może nieść i wspierać tę drugą, ale tylko wtedy, jeśli współmałżonek jest rzeczywiście postrzegany jako ktoś bliski, kto może nas wesprzeć albo zastąpić.
Jeżeli małżonkowie w danym momencie przeżywają kryzys więzi (a to jest doświadczenie, które zwykle trwa długo) iich sposób bycia ze sobą wymaga pogłębienia, odnowy, pracy nad wzajemną relacją, wówczas nie jest łatwo przyznać się przed drugą osobą, że modlitwa sprawia trudność, że nie potrafimy i nie chcemy się tak modlić. Czujemy się zawstydzeni modlitwą tej drugiej osoby, bo w tym momencie nie ufamy jej w pełni. Ciężko jest również powiedzieć: „Potrzebuję teraz twojej modlitwy, bo ja nie potrafię się modlić”, albo: „Sposób, w jaki się modliliśmy, krępuje mnie, nie wyraża wpełni tego, jaki dzisiaj jestem wobec Pana Boga”. Ponieważ trudno jest się wtedy modlić spontanicznie, warto wykorzystać Liturgię Godzin. Jutrznią i nieszporami możemy się modlić w każdej sytuacji życiowej.
Podobnie jest z modlitwą wspólną rodziców i dzieci, która też przechodzi różne etapy. Dzieci mają głęboki i naturalny kontakt z Bogiem i chcą się modlić z rodzicami. Jednak kiedy są wkonflikcie z rodzicami, uciekają od wspólnej modlitwy, bo w danym momencie na przykład nie lubią rodziców. Im jest więcej osób zaangażowanych we wspólną modlitwę, tym więcej trudności.
Normą jest to, że człowiek nie umie sobie radzić z sytuacją kryzysu. Modlitwa pomaga przetrwać trudny czas związany zkryzysem więzi. Myślę tu o typowych sytuacjach. Na przykład o takiej, gdy mężczyzna nawiązuje przyjaźń z kobietą, która ma mu niby pomóc w powrocie do żony, ale w rzeczywistości przeradza się to w romans, utrudniający ten powrót. Czasami może to być ucieczka w towarzystwo kolegów, którzy, znowu, pomagając nie pomagają. Bywa też, że kobieta przeżywa emocjonalne kłopoty i wikła się w romans. W takiej sytuacji wspólna modlitwa małżonków kłóci się z aktualną relacją między nimi, modlitwa ich rani, bo podkreśla nieszczerość aktualnej relacji. Człowiek modli się, ale w gruncie rzeczy czuje, że nie ma prawa wołać do Boga w obecności małżonka, bo teraz jest w grzechu, z którego nie umie albo nie chce wyjść. Nic więc dziwnego, że jedna strona nagle odmawia modlitwy.
Wyjściem z tej sytuacji nie jest jeszcze bardziej „rytualne” modlenie się, ale praca nad pogłębieniem więzi: próby wypowiedzenia tego, czego brakuje w danym momencie, zrozumienia się na nowo i ponownego zaufania. To właśnie praca nad odbudowaniem relacji przywraca modlitwie jej właściwe miejsce. Nigdy odwrotnie. Zmuszanie drugiej osoby do modlitwy nie zaowocuje nawróceniem.
Jest jeszcze drugie wyjście: przetrwać kryzys pozostając wiernym modlitwie, nie siląc się na jakieś emocjonalne wzloty religijne, ale idąc za tekstem określonej kiedyś modlitwy.
Kiedy w małżeństwie, które regularnie się modli, rytuał wspólnej modlitwy z różnych powodów zostaje nagle przerwany (ktoś ciągle nie ma czasu, wiecznie coś robi, zawsze znajdzie jakąś wymówkę, żeby się wspólnie nie modlić), jest to sygnał, że osoba uciekająca od modlitwy ma naprawdę jakiś poważny kłopot, ale niekoniecznie od razu romans. Wówczas należy sięgnąć do sposobów radzenia sobie z kryzysem więzi, ale nie zmuszać jej do modlitwy. raczej nie improwizować
Nie ma się co dziwić, że małżeństwo przeżywa trudność mówienia o sprawach wiary, bo to jest instytucja, która nie istnieje wyłącznie w obszarze wiary. Są małżeństwa, które nie potrafią się modlić, ale trwają. Jeśli nie miały pomysłu na modlitwę u samych początków wspólnego bycia ze sobą, trudno im później wprowadzić reguły wspólnej modlitwy. Jeśli jednak da się je ustalić, sugerowałbym taką formę, która będzie możliwa także w chwilach kryzysu i nie będzie wymagała zbytniego uzewnętrzniania kłopotów. Lepiej więc wpisać się w modlitwę Kościoła, odmawiając Liturgię Godzin, niż improwizować modlitwę.
Wydaje się, że wiara małżonków nie modlących się wspólnie jest czymś nie nazwanym, czymś, czego sobie nie ułożyli. Ten problem dotyczy oczywiście wszystkich ludzi, bo poziom edukacji religijnej jest u nas marny, często pozostający na etapie szkoły podstawowej, pomieszany jeszcze przez mało kompetentne dyskusje medialne na tematy z pogranicza wiary i etyki. Nie ma się co dziwić, że wiara Kościoła kojarzy się często zserią zakazów, dotyczących detali życia seksualnego, a w zespole pojęć dotyczących wiary, Boga w praktyce nie ma. Bóg istnieje jedynie jako sankcja, którą Kościół posługuje się dla zastraszenia wiernych. Kiedy poziom religijności jest niski, trudno o wspólną modlitwę.
Tą trudność da się rozwiązać jedynie przez pogłębienie osobistej wiary, podniesienie poziomu wiedzy religijnej i przełożenie jej na konkretne spotkania z Bogiem.
Zdarza się, że jeden z małżonków zaczyna szukać głębszej formacji religijnej i znajduje ją w jakimś ruchu, gdzie odkrywa zupełnie nowego Boga. Najlepiej byłoby włączyć w to również współmałżonka. Ale warto być uważnym, bo czasem te indywidualne poszukiwania są rodzajem ucieczki. Wynikają z kryzysu więzi i druga osoba, która to widzi, za nic nie przyłączy się do takiej formacji. I tu pojawia się problem: im bardziej jedna strona angażuje się religijnie, tym bardziej małżonkowie oddalają się od siebie. To jest niebezpieczne dla ich związku. Zaangażowanie jednego powinno brać pod uwagę tempo zmian w życiu drugiego, tak żeby nie naruszyć już kruchej więzi między nimi. Więź małżonków jest sakramentalna, jest więc nadrzędna nawet wobec indywidualnego rozwoju duchowego. Indywidualna droga duchowa ma służyć więzi: wierności, miłości i uczciwości, czyli odbudowaniu lub utrzymaniu jedności. Bo dla małżonków przepustką do nieba jest w pierwszym rzędzie ich duchowa jedność.
© 1996–2005 www.mateusz.pl