mateusz.pl / Ewa Rozkrut

Ewa Rozkrut, ks. Jarosław Szymczak

Bieg ukończyliśmy… Maraton Uznamski

 

Ewa Rozkrut: Plaża o poranku wcale nie jest pusta, słychać śmiech mew, morze uderza falami o brzeg, ludzie spacerują, kąpią się, niektórzy gimnastykują a inni podobnie jak ja po prostu patrzą w dal. Do maratonu zostało jeszcze trochę czasu, siedziałam na piasku, obmyślałam taktykę biegu, ale też modliłam się. Kiedyś znalazłam modlitwę przed biegiem, nie znam jej autora, ale jest niezwykła: „Biegnij u mego boku Panie. Bądź w każdym uderzeniu mego serca. Daj siłę moim krokom Jak chłód otaczaj mnie, jak wiatr popychaj mnie. Panie wiem, że jesteś przy mnie. Oddaje Tobie ten bieg. Amen.” Uwielbiam rozmawiać z Bogiem w pięknych okolicznościach przyrody, czuję Jego obecność. I chyba zapomniałam o rzeczywistości, o tym że niebawem muszę stanąć na starcie mojego dziewiątego maratonu. Czas płynął nieubłaganie, zabrałam torbę, przypięłam numer – 81 i wyruszyłam na start. Autobus już czekał, oddałam bagaż i rozglądałam się za znajomymi. Słyszałam już wcześniej, że ma wystartować ksiądz, biegacze cieszyli się, że w razie potrzeby ktoś udzieli duchowego wsparcia. Zauważyłam Cię i grzecznie przywitałam się „szczęść Boże”. Odpowiedziałeś…

Ks. Jarosław Szymczak: Klasycznie – Bóg zapłać. Jestem trochę z tyłu, gdy chodzi o maratony. To mój czwarty. Kilka lat temu zaprzyjaźniłem się z Andrzejem, maratończykiem i ironmanem jednocześnie. Zachęcił mnie do tego, żeby się zmierzyć z prawdziwym dystansem. Jak to mówią maratończycy do początkujących: przestań biegać, zacznij trenować. Okazja była znakomita: 25-lecie kapłaństwa. Dobry moment, żeby pokazać Panu Jezusowi, że może na mnie liczyć, bo jestem. .. długodystansowcem, że chcę z Nim biec na dalekie trasy a nie dreptać w kółko, wokół siebie. Zaczął się więc niezwykły czas poznawania siebie i swoich ograniczeń przy pokonywaniu kolejnych dystansów. Najpierw 10 km, potem 15, 20, 25 i wreszcie ostatnie przygotowanie do maratonu: 28 km. Z tabeli wynikało, że mam szansę na wynik w granicach 4:30 – 4:40.

Przyjaciel zabrał mnie na mój pierwszy maraton do Florencji. Taki prezent za wytrwałość. Pacemakerzy (biegacze, których zadaniem jest utrzymywanie określonego tempa, zwani też niekiedy „zającami”) byli ustawieni na wsparcie do 5 godzin biegu. Stanąłem jednak za ostatnią grupą, bo... celem było przebiec, nie – osiągnąć czas. Zresztą, jak biegniesz pierwszy raz, zawsze robisz „życiówkę”, wystarczy tylko przebiec.

Przez jakiś czas biegłem z tymi, co planowali na 5 godzin, jednak było za mnie trochę za wolno, więc zacząłem biec swoim tempem, potem dogoniłem tych na 4:45, biegłem trochę z nimi i z czasem zostali z tyłu. Na mecie zameldowałem się z czasem 4:34. Jednak nie czas był ważny, tylko fakt, że przebiegłem. I że spotkałem się ze ścianą, ale to ja ostatecznie zwyciężyłem. I że ani razu nie szedłem, poza tylko strefami odżywiania. Po prostu bałem się, że się nie zmobilizuję do biegu dalej.

Kiedy zaczynałem biegać, starałem się jak najlepiej wykorzystać czas. Robiłem więc trzy w jednym: bieg – dla zdrowia i kondycji, słuchanie konferencji, dobrych książek – dla rozwoju osobistego, po angielsku – żeby ćwiczyć język i poszerzać słownictwo. Bardzo szybko jednak przeszedłem na bieg z. .. modlitwą. Zwłaszcza na moich codziennych ścieżkach biegowych po Parku Kampinowskim. Setki kilometrów różnych tras i to, co jest najbardziej charakterystyczną cechą maratończyków – samotność długodystansowca. Bardzo rzadko udaje się znaleźć kogoś, kto będzie w takim samym stanie, co ty, żeby biec razem. Niektóre treningi tak, ale na maraton – zwykle ktoś wtedy biegnie jako wsparcie dla drugiej osoby. Najczęściej więc biega się samotnie. I wtedy jest dużo czasu na dodatkową modlitwę, na towarzyszenie innym przez modlitwę w ich intencji i pozostawienie w lesie różnych swoich trosk (ktoś zauważył, że problemy biegają dużo wolniej niż on i sporo z nich zostaje w lesie kiedy wraca z biegu).

ER: Mimo zgiełku w jednej chwili następuje cisza, pełna mobilizacja, wystrzał startera… Pobiegliśmy. Wśród skandujących kibiców wypatruję znajomych, pozdrawiamy się. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wierzę w wykrzykiwane słowa „Ewa, dasz radę, świetnie biegniesz, jesteś niesamowita.” Gdy wystartowaliśmy usłyszałam dzwonek mojego telefonu, to moja przyjaciółka, Eliza z którą biegam nie zdążyła zadzwonić przed startem. I mimo, iż nie odebrałam, to dokładnie wiedziałam co chce mi powiedzieć, zupełnie jakbym ją słyszała. Za każdym razem mówi to samo i jest przekonywująca. Ewa, jesteś najlepsza! Wierzę, że dobiegniesz szczęśliwa na metę. Na mecie przeczytałam sms od niej, dobrze myślałam, zgadzało się słowo w słowo. Nie zauważyłam pierwszego kilometra, rozmawiałam. Ojej, za szybko nie mogę tak pędzić, zreflektowałam się i zwolniłam.

JS: Tym razem byłem sam, żadnego wsparcia poza telefonicznym. Dopiero na końcu miał wyjść mi naprzeciw kolega, który biegł w półmaratonie oraz, gdzieś w okolicy 30 km, miała mnie spotkać moja siostra Ania ze swoim mężem Pawłem (potem mieliśmy razem wrócić do Świnoujścia). Sam wiem, jak jest to ważne, że ktoś ci towarzyszy, że ktoś cię wspiera, że się nie jest tak do końca opuszczonym, samotnym, choć samotność jest czymś normalnym na maratonie. Tylko raz biegliśmy malutką paczką.

We Florencji było nas 12.000 a mimo tego biegnie się samemu. Takie paradoksy biegania.

ER: Początek trasy znałam, w ubiegłym roku spacerowałam tu z mężem, więc przypominałam sobie drogę a przy okazji też romantyczne chwile, uśmiechałam się do swoich wspomnień. Znów nie dostrzegłam kiedy pokonałam następny kilometr. Ojej, dobrze się zapowiada, pozostało tylko czterdzieści. Postanowiłam na każdych dziesięciu odmawiać jedną część różańca, miałam swoje intencje. Pierwsza część trasy była spokojna, przebiegaliśmy przez niemieckie kurorty po płaskim terenie w otoczeniu zrelaksowanych, kibicujących turystów. W jednej miejscowości ktoś grał na akordeonie. Z racji, że jestem kobietą a kobiet nie biegło za dużo, to miałam dodatkowy aplauz. Delektowałam się atmosferą,dodatkowo kibicowały mi dziewczyny z „Babskiego Teamu” ze Świnoujścia, z ich grupy wystartowały dwie zawodniczki i entuzjastycznie wspierały też mnie. Toteż niewiele się zmęczyłam. Cieszyłam się każdym pokonanym kilometrem. Odmawiałam różaniec, naprawdę biegam szczęśliwa. Biegłam sama, ale nie czułam się samotna, czułam wsparcie Anioła Stróża.Lubię biegać, po prostu uwielbiam. Dodatkową atrakcją było morze, widziałam tańczące a może biegające fale. Naprawdę byłam szczęśliwa.

JS: Trasę znałem z biegu w poprzednim roku. Znałem też niektórych zawodników i kilku spotkałem na trasie. Była więc okazja do wymiany doświadczeń i zaktualizowania wiedzy o swoich przeżyciach przez ten rok. Ponieważ maraton polsko-niemiecki, więc czasem krótkie pozdrowienia także z biegaczami z Niemiec. Bieg to zawsze jakaś ważna intencja, za kogoś, za uratowanie jakiegoś małżeństwa w dużym kryzysie, za spotkanych ludzi. Z racji, że byłem jedynym księdzem biegnącym w koloratce (choć nie wiem, czy jeszcze jakiś inny ksiądz biegł) też byłem jakoś zauważany i dopingowany. Bardzo mi się podobał team, który wspierał swoją koleżankę biegaczkę ze Świnoujścia – byli w każdym możliwym miejscu spotkania, przenosząc się samochodem, żeby ją witać i dodawać sił. Po którymś spotkaniu na trasie zaczęli i mnie dopingowaać, choć pewnie robili to wobec każdego, kto się pojawiał. Każdy kto startuje- wie, jak takie drobne gesty dodają energii.

ER: Ale, ale… już dziesiąty kilometr i trasa ewidentnie zmieniła się. Od razu trzeba było wbiec pod górkę. Dałam radę i to nawet w dobrym stylu. Zbiegając nabierałam prędkości po czym wbiegłam na następną i następną. Teraz droga wiodła przez puszczę, w pobliżu morza, co jakiś czas mogłam je zobaczyć, cały czas je słyszałam. Następna część różańca, chłód lasu i morska bryza sprawiały, że nie odczuwałam wysiłku. Co jakiś czas kogoś mijałam, albo mnie wymijali biegacze. W dobrym czasie i stylu dotarłam do połowy dystansu. I tutaj niespodzianka: schody, schody w puszczy. Na szczęście u podnóża częstowali pomarańczami, bananami i arbuzami, do tego serwowali napoje. Po schodach już weszłam, przy okazji posiliłam się; w moim otoczeniu tak zrobili wszyscy.

JS: Fajne w bieganiu jest to, że kiedy kogoś wyprzedzasz, to się cieszysz, że wytrwale trenowałeś i teraz zbierasz tego owoce (nie mówię o pierwszych kilometrach, tylko o tych zdecydowanie dalszych), natomiast kiedy ktoś ciebie wyprzedza, to cieszysz się, że spotykasz ludzi, którzy zrobili to jeszcze lepiej od ciebie i jeszcze bardziej motywują cię do systematyczności. Oczywiście jest świadomość, że wiek ma tu także coś do powiedzenia, więc liczymy się z realizmem. Nie dogonisz dwudziestoparolatka, który trenuje systematycznie, więc ocieniają nas organizatorzy według kategorii wiekowych.

ER: Następne dziesięć kilometrów pokonywałam w lesie i nie zabrakło też podbiegów. Powoli zaczynałam odczuwać zmęczenie. I tak dotarłam do trzydziestego kilometra. Dla maratończyków jest to szczególny kilometr. Wówczas organizm może domagać się wypoczynku, w żargonie mówimy o tym, że może przydarzyć się ściana, czyli nie ma drogi dalszej, organizm zwyczajnie strajkuje.

JS: Oj tak. Zwłaszcza, że w dużej części biegliśmy do tej pory w cieniu, a teraz wypadamy na otwartą przestrzeń. W tym miejscu stoi karetka i widać, że mają już co robić. Za chwilę będzie nas kilka mijać. Było wyjątkowo gorąco i dawało się to mocno we znaki. Przypomniał mi się wtedy mój trzydziesty kilometr pierwszego maratonu. Wrażenie, że cała siła spłynęła przez całe moje ciało i odpłynęła przez stopy. Wydawało mi się, że jeżeli natychmiast się nie położę, to zaraz zemdleję. Na szczęście pomogło to, że wiedziałem z różnych źródeł, że coś takiego może się przydarzyć, i że jest to normalne. Skoro tak, więc można coś z tym zrobić. Szybko sięgnąłem wtedy po jakiś baton energetyczny i picie, żeby odwrócić uwagę od uczucia, że zemdleję. I poszło. Później się to już więcej nie pojawiło. Przy żadnym kolejnym.

ER: Trasa zmieniła się. Uprzedzano mnie, że ostatnia dziesiątka wiedzie po płaskim terenie,ale jest trudna, gdyż wybiega się na asfalt, na ulicę. Tak się też stało. Mijały nas samochody, a także dwie grupy motocyklistów, oj zrobili wrażenie. Temperatura wzrastała, wszak minęło już południe. Zwolniłam, przeszłam do marszobiegu. Tak zrobiło wielu w moim otoczeniu. Czułam jakby „prąd”, który do tej pory ładował moje akumulatory, ktoś po prostu wyłączył i powiedział „Ewka, teraz radź sobie sama.” W takiej chwili pomagają doświadczenia z poprzednich maratonów. Wykorzystałam to co zostało w pamięci. Trochę szłam, trochę truchtałam, starałam się nawiązywać kontakt z innymi. No i coś zjeść. Myślałam o pięknych chwilach, uśmiechałam się do swoich myśli. Mijali nas mieszkańcy okolicznych miejscowości, podtrzymywali na duchu. W pewnym momencie podbiegł do mnie jakiś człowiek i zachęcał do nieustawania w biegu. Nawet biegł trochę ze mną, bym nie wypadła z rytmu. „Dzięki Ci Boże za Twojego Anioła”. Szybko straciłam go z oczu. Jak już nie miałam siły, to modliłam się „ Pomóż mi Aniele Stróżu, weź za rękę i pociągnij a najlepiej weź na ręce i przenieś dalej, ale drogi nie skracaj, bo mnie zdyskwalifikują.” Pomogło. Dobiegłam do ostatniego punktu odżywczego. Zapytałam, czy możliwe, że to już Wolgast. „Tak, Wolgast” odpowiedzieli. Zaczęłam cieszyć się i wołać „Nareszcie” A wolontariusze odpowiedzieli brawami… Pobiegłam, minęłam most i dotarłam do górki, o której słyszałam wiele opowieści. „Pamiętaj, przed metą przez dwa kilometry biegnie się pod górę”. Ale jaką! No i tak, trochę biegłam, trochę wspinałam się, było mi już wszystko jedno, musiałam dotrzeć do mety. Nikogo nie było obok, nie miał kto zmobilizować do biegu. Ale i tak jestem dumna, dałam radę, zdobyłam ją!

JS: Ja już znałem ten odcinek. I zapamiętałem go jako odcinek, gdzie spora część spośród nas zaczyna coraz częściej przechodzić z biegu do marszu. Co chwilę zachęcaliśmy się wzajemnie z napotkanymi biegaczami, żeby biec. Z jednym biegliśmy nawet jakiś kawałek razem, choć potem mnie przeprosił, że on nie może biec z kimś, bo mu to bardzo przeszkadza (inny rytm kroków i oddechu) więc się rozstaliśmy. Potem jeszcze raz się spotkaliśmy.

Na tym odcinku spotkałem na szczęście moją siostrę i szwagra. O jak bardzo był potrzebny ten moment. Ich podziwu, wsparcia, dodania odwagi. Choć trwało to tylko chwilkę (moja siostra nawet pobiegła ze mną jakiś odcinek) to przecież na nowo dodało siły.

Najbardziej jednak pomógł mi Staszek, kolega, który pobiegł półmaraton i wyszedł mi naprzeciw. Ostatnie 3 kilometry biegł ze mną. Trochę zagadywał, motywował ale najważniejsze, że nie pozwolił się zatrzymać.

Doskonale pamiętałem tę górkę. Okropność. Gdyby nie widok stadionu, na którym jest meta, już by się odechciało biegu.

ER: Na stadionie słyszałam głos spikera z moim nazwiskiem, aplauz kibiców i koleżankę. „Ewunia, świetnie przybiegłaś, jesteś dzielna, już blisko meta” Dzięki niej tak przyspieszyłam, jakbym dopiero rozpoczynała bieg. Późnej dostałam medal z wizerunkiem mewy śmieszki w butach do biegania. I znów głos spikera „Szczęść Boże” to było naprawdę miłe.

JS: Bieg na stadionie to danie z siebie wszystkiego. Ostatnie rezerwy idą na te metry. Rzeczywiście, tak jakby się biegło zaledwie na 100 metrów. I jeszcze głos spikera witający mnie jako księdza: ksiądz maratończyk; nie wypadało biec w kiepskim stylu. Medal, gratulacje kolegi biegacza, pełne dumy spojrzenie rodziny, miłe skinienia głowy pozostałych maratończyków. Wygraliśmy ten bieg. Dystans nas nie pokonał. Nie pobiłem swojego rekordu z zeszłego roku. Nie był to też najgorszy wynik. W takim momencie jest wielka radość. I choć ostatnie kilometry wściekasz się na pomysł biegania w maratonach i obiecujesz sobie, że trzeba skończyć z tą głupotą, to ledwo jesteś na mecie, już sobie zadajesz pytanie, co trzeba poprawić, żeby zakończyć maraton w lepszej kondycji. Już planujesz jak poprawić treningi. Nie chodzi o czas na mecie, chodzi o styl w jakim go przebiegasz. To jak życie. Można marudzić, że długie, że trudne, że warunki były ciężkie (na starcie zapowiadali: jeden z najtrudniejszych maratonów w Polsce). Można obwiniać wszystko i wszystkich, ale tak naprawdę, to wszystko zależy od ciebie. Tu rozlicza cię każda chwila lenistwa na treningach. Żaden z nich nie jest maratonem. Nie trwa tak długo. Ale przygotowuje Cię do tego, co cię na nim spotka.

ER: Gdy wróciłam do Świnoujścia, to znów poszłam na plażę, dziękowałam Bogu za maraton. Weszłam do morza, by zakończyć wspaniały dzień. Dziękuję Ci Boże za maraton, za ludzi, których spotkałam, za czas dla Ciebie, za to, że biegłeś ze mną, dałeś siłę moim krokom… Amen.

JS: Gdy wróciłem do Wisełki, do naszego Domu rekolekcyjnego, czekała na mnie reszta rodziny: Mama, siostrzeńcy, moje siostry z Instytutu Świętej Rodziny i Msza św. Czas dziękczynienia. Także za to, że można podejmować wysiłek, który rzeźbi w tobie wytrwałość, odpowiedzialność, męstwo i cierpliwość.

Jak zawsze to także szczególna wdzięczność, że był ze mną mój Anioł Stróż, który na tyle różnych sposobów mi towarzyszył. I że mogłem ten maraton ofiarować za pokój w Syrii. To był mój post i ofiara za życie innych. Było ciężko, więc tym większa satysfakcja, że było co ofiarować. Ktoś tu, ktoś inny gdzie indziej, a w Bożej perspektywie wszystko to może pomóc dalekiej Syrii. O pokój w swoim sercu też trzeba walczyć. Podobnie jak w maratonie – ze sobą. Nie z innymi, nie z warunkami, okolicznościami – ze sobą o siebie. I tym jest dla mnie maraton. Walką o siebie. Lepszego, bliższego innym. Brata w drodze.

ER: Dziękuję za zaproszenie do rozmowy. Cieszę się, że się spotkaliśmy. Do zobaczenia na biegowych ścieżkach.

JS: Do zobaczenia, również dziękuję.

Zapraszam na stronę elipsa.edu.pl oraz mój fanpage facebook/elipsa.ewa.rozkrut