www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Trwaj na posterunku, bo warto

 

 

Po co obstawać niewzruszenie przy jednej decyzji do końca naszych dni? Pytanie to staje się palące, kiedy w naszym powołaniu doświadczamy kończącego się “miesiąca miodowego”, by rozpocząć czas pustyni.

„Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie? (Łk 9,23-25)

Naśladowanie Chrystusa jest krzyżem. W jakim sensie? Czy ta głęboka prawda ma być jedynie teologicznym frazesem usprawiedliwiającym wszelkie zło, które nas spotyka? Czy cierpienie to fundament chrześcijaństwa? Czy krzyż to drugie imię naszej bezradności, prowadzącej do zaprzestania jakiegokolwiek działania w celu polepszenia naszego losu? Wydaje się, że Jezusowi chodzi o coś innego. Nie tyle o cierpienie jako warunek bycia chrześcijaninem, lecz o konsekwencję i wytrwałość w powziętych wyborach mimo trudności i przeciwności. Nie można być jednak wytrwałym czerpiąc siłę z cierpienia jako takiego. Nasza wewnętrzna moc wzrasta w słabości, ale nie dzięki niej. Dlatego prawdziwe życie wiąże się z wiernością, która w tym świecie z jednej strony jest krzyżem, a z drugiej drogą do zachowania i pomnożenia dobra. Gdzie w sposób szczególny możemy tego doświadczyć w naszym życiu?

Taka możliwość jest nam zaofiarowana w wierności decyzjom na całe życie: małżeństwo, życie zakonne, kapłaństwo, czy pozostanie w samotności. Aby lepiej zrozumieć powyższe słowa Jezusa zapytajmy: Po co trwać niewzruszenie w jednej decyzji do końca naszych dni? Pytanie to staje się palące, kiedy w naszym powołaniu doświadczamy kończącego się “miesiąca miodowego”, by rozpocząć czas pustyni.

Sztandarowym przykładem takiego kryzysu jest ewangeliczna opowieść o uczniach z Emaus. Ich pełne zawodu słowa “A myśmy się spodziewali”, wyrażone po śmierci Chrystusa, są bardzo bliskie naszemu życiu. Uczniowie spędzają dłuższy czas z Jezusem. Podziwiają Go. Są świadkami Jego znaków. Ale na Golgocie dochodzą do punktu krytycznego. Oto Mistrz, który miał zostać królem, ginie na krzyżu. Zawodzi ich oczekiwania, więc mówią do siebie: “To nie jest ten sam Jezus, którego poznaliśmy”. I wracają do domu.

Nasz życiowy wybór musi przejść przez podobną próbę. Prędzej czy później nadchodzi moment rozczarowania. Dzieje się to w chwili, kiedy, przykładowo małżonków zaczynają drażnić przyzwyczajenia i ograniczenia wyniesione z domów rodzinnych. Nagle wszystko kręci się wokół słabości i wad współmałżonka. Współżycie seksualne jest coraz rzadsze. Rodzą się nieporozumienia, konflikty, samotność. Pojawiają się wątpliwości: przecież dawniej tak nie było. Co się stało? Próba powołania nie jest również obca wielu księżom i zakonnikom. Na przykład, po kilku latach niektórzy zdają sobie sprawę, iż współbracia zamiast udzielać wsparcia, zaczynają ciążyć. Zakon wcale nie składa się wyłącznie ze świętych i oddanych Bogu ludzi. Dla wielu księży samotność staje się chlebem powszednim. Do tego może jeszcze dojść poczucie bezowocności duszpasterstwa albo doświadczenie zła wewnątrz Kościoła, skostnienia struktur, intelektualnej ciasnoty.

W takich chwilach zwykle reagujemy dość instynktownie. Przecież nie powinno tak być. Chcemy przerwać nieprzyjemny i przeciągający się stan. Pytamy się: Po co przedłużać małżeństwo, które wydaje się “niedopasowane”? Cóż za pożytek z bycia w niedoskonałym zakonie? Jak długo można znosić frustrację i inne przykre uczucia? W pierwszym odruchu odpowiadamy: Trzeba to zmienić. Z tym mężczyzną, z tą kobietą nie da się już żyć. Ten zakon to pomyłka. Trzeba go opuścić. Dlaczego jednak warto trwać? Jaka szansa kryje się w tego typu doświadczeniach?

Dzisiejsze myślenie kładzie duży akcent na powierzchowne zmiany. Dlatego żyjemy w świecie krótkofalowych zaangażowań. Wszystko płynie – mawiał Heraklit. Wszystko podlega nieustannym przeobrażeniom. Tak wiele zależy od okoliczności, miejsca, czasu. Trudno zbudować coś trwałego. Poczucie stabilności i stałości rzeczy to tylko złudzenie. Ten typ myślenia wcale nie zanikł. Trzeba też przyznać, że do pewnego stopnia antyczny filozof ma rację. Zakładając, że wytrwałość nigdy nie była naszą silną stroną, musimy być świadomi, że nasze reakcje w sytuacjach kryzysowych są również uwarunkowane przez kulturę, którą sami tworzymy. Oczarowani powabem szybkiego efektu, sądzimy, że wystarczy zmienić osobę i otoczenie, a wtedy wszystko będzie w porządku. Zapominamy, że wszędzie zabieramy ze sobą samych siebie. Jednakże w naszym życiu nie chodzi o magiczne abrakadabra, lecz o osobowy wzrost. To nie zewnętrzne otoczenie winno się zmienić, czego na ogół sobie życzymy, lecz my sami. I do tego zaprasza nas Jezus mówiąc o krzyżu w codzienności. Co może nam pomóc w przejściu przez ciemną dolinę kryzysu w naszym powołaniu? Prawo wzrostu zakłada zmiany, tyle że na innym poziomie. Chciałbym zwrócić uwagę na niektóre z nich.

W dniu ślubu czy święceń tylko mgliście zdajemy sobie sprawę z tego, co nas czeka. Źródłem naszych decyzji jest ograniczone poznanie, a co za tym idzie, konieczny akt zaufania. Gdyby nie było pierwotnego zakochania – Bożej “przynęty”, ludzie prawdopodobnie nie byliby w stanie zbudować jakichkolwiek związków. Za żadne skarby nie wstąpiłbym do zakonu, gdybym przedtem dostrzegał jedynie jego niedomagania i słabości. Pierwszoplanowe jest więc doświadczenie dobra, które odbija się w ukochanej osobie, w założycielu zakonu, w pięknie Ewangelii. Słabości schodzą na dalszy plan, ale nie znikają.

Na początku pociągają nas ideały, pasja, pragnienia. Bez nich zabrakłoby nam życiowej energii i motywacji. Następnie przychodzi kolejny etap, który uwidacznia się w sytuacjach kryzysowych: dobro w tym świecie jest kruche. Obok niego występują siły, które chcą je zagłuszyć. Do nich należą również nasze słabości i ograniczenia, a także zło, które sobie wyrządzamy. Pomnożenie ewangelicznych talentów ma swoją cenę. Nie odbywa się to za sprawą prostego kopiowania.

Dobro koegzystuje w nas ze słabością. I to jest realne środowisko naszego dojrzewania. Często uważamy, że wzrost możliwy jest tylko w cieplarnianych i sprzyjających warunkach. Stąd trudniej nam wyobrazić sobie, że można pokochać kogoś, kto nie spełnia wszystkich naszych oczekiwań. Zwykle miłość wymaga od nas większej bezinteresowności. To piękne i szczytne słowa. Łatwo się je wypowiada, trudniej wciela w życie. I to jest jeden z powodów, dla których istnieją wybory na całe życie. Nawet zaczątku miłości nie nauczymy się w ciągu paru dni. Każda ucieczka w szybką zmianę pozbawia nas wejścia na drogę, na której dzień po dniu będziemy się tego uczyć. Czego dokładnie?

Po pierwsze, miłości nie można utożsamiać z uczuciami, ani z korzyściami, ani z racjonalnym poczuciem sensowności. W miłości istnieje pewne niewytłumaczalne szaleństwo. Kiedy na modlitwie gasną emocje i wspaniałe refleksje sądzimy, że Bóg nas opuścił i nie warto się modlić. Nic się nie dzieje, nic nie czuję, masa myśli i rozproszeń. Jaki sens ma taka modlitwa, pytamy. Kiedy nauka idzie jak po grudzie, dochodzimy do wniosku, że to strata czasu. Szukamy odskoczni lub zastępczego zajęcia, aby poczuć, że przynajmiej w czymś innym jesteśmy lepsi lub bardziej efektywni. Kiedy między małżonkami pojawia się pewna oschłość i nie ma o czym rozmawiać, wydaje się, że miłość umarła. Max Scheler uważał, że skoro wygasa uczucie między kobietą a mężczyzną, to po prostu trzeba się rozstać. Tymczasem uczucia, przynajmniej na jakiś czas, muszą się usunąć w cień, aby możliwe było pojawienie się głębszej motywacji, niezależnej od zmienności nastrojów czy okoliczności, aby powstał trwalszy grunt dla cnót, które są oznaką wzrostu. Uczucia muszą zostać oczyszczone. O tym wyraźnie pisze wielu świętych. W przeciwnym wypadku nie wypełnimy misji związanej z naszym powołaniem.

Zgoda na oczyszczenie nie następuje bez wewnętrznego zmagania. W tej batalii jest pewien pozytywny element: walczymy, bo tęsknimy za harmonią, prawdziwą miłością, pełnym zaufaniem i oddaniem. Tyle że ta pełnia nie jest dostępna dla nas w tym świecie. Jednych ze źródeł ludzkich rozterek jest przeświadczenie, że w relacjach powinien objawić mesjasz – żona, mąż, przyjaciel, wspólnota, który wyzwoli nas od wszelkich trosk i zaspokoi nasze potrzeby. Co prawda, Mesjasz przyjdzie do nas ponownie, ale nie z tego świata. Z tym musimy się pogodzić. Zwykle przed kryzysem – krzyżem oczekujemy miłości i zrozumienia głównie od innych. Rzadko myślimy, że inni spodziewają się tego samego.

Po drugie, w ludzkich relacjach momenty uniesienia i szczęścia przeplatają się z samotnością i frustracją. To nieuniknione. Powód tkwi w naszej różnorodności, a nie tylko w wadach i grzechach. Jedności nie osiąga się za cenę zniwelowania różnic, ponieważ jej fundamenty sięgają głębiej. Pokusa uniformizmu, która wciąż nam zagraża, próbuje podważyć to przekonanie. Wszyscy muszą myśleć i czuć tak samo, nawet w najmniejszych detalach. Przez długi czas to był jedyny model jedności.

Miłość jednoczy, zachowując różnice. “Gdyby wszyscy byli tacy sami, nikt nikomu nie byłby potrzebny” – pisze ks. Twardowski. Nie sądzę, żeby chodziło tu tylko o zwykłą użyteczność: potrzebuję innych, żeby jakoś przeżyć na tym świecie. Ks. Twardowski ma na myśli niemożliwość wzrostu bez obecności innych i ich odmienności. Nie przezwyciężymy napięcia między tym, co różne i tym, co podobne. Musimy uczyć się jego twórczego przeżywania. Tylko Bóg posiada w sobie doskonałą jedność w różnorodności.

W tym miejscu odsłania się pewien paradoks. Z jednej strony w naszych czasach zachwycamy się pluralizmem i osobistą wolnością. To odkrycie jest potrzebne, chociaż przy tym coraz słabiej wierzymy w element jednoczący tę bogatą wielość, jakby nic takiego nie istniało, obojętnie czy będzie to prawda, Bóg, miłość. Z drugiej strony jesteśmy kuszeni do tworzenia relacji i grupek tylko z tymi, którzy myślą i czują tak samo jak my, czyli jednak szukamy czegoś, co jednoczy, ale w niewłaściwy sposób. Lękamy się ujednolicania i uniformizmu, a zarazem kiedy pojawia się możliwość budowania relacji z tymi, którzy są inni, i wskutek tego dają nam szansę obrony przed zbyt prostym sprowadzaniem wszystkiego do jednego, dziwimy się i uciekamy przed tym jak diabeł przed święconą wodą. Chcemy płytkiej i szybkiej jedności, zacierając przy tym różnice, chociaż tak bardzo domagamy się uznania naszej indywidualności. Doświadczenie życia w Kościele, zakonie i małżeństwie pokazuje, że taka wspólnota jest niemożliwa. Prawdziwa komunia nie polega jedynie na potwierdzaniu nas w tym, co robimy. Wspólnota uczy nas rezygnacji z rzeczy nieistotnych, z których, niestety, czynimy absoluty, przebaczenia, cierpliwości, zgody na obumieranie egoizmu, rozmowy szanującej odmienność.

Moja przyjaciółka twierdzi, że ktoś w związku musi kochać bardziej. Taka osoba stara się rozumieć, przebaczać, iść na kompromis, rozmawiać, nawet jeśli druga strona tego nie zauważa. Być może tak jest. Ale myślę, że nie o ilościowe “bardziej” tutaj chodzi. Po prostu dojrzewamy w różnym czasie, a mimo tych opóźnień, możliwe jest budowanie relacji. Dlaczego? Ponieważ służymy sobie nawzajem. Nawet niedoskonała wspólnota w świetle wiary może być okazją do wzrostu. Oczywiście, w małżeństwie będzie się to wyrażało nieco inaczej niż w życiu zakonnym. Jeśli ktoś “bardziej” kocha, to dlatego, że otworzył się na bezinteresowną miłość Boga. Osoba “bardziej” kochająca może w którymś momencie bardziej otworzyć serce drugiej osoby. Miłość zakłada pewną nierówność i niejednakowość.

Krzyż w życiu codziennym to ciągłe staranie się z Bożą pomocą, aby nie ulec pokusie dezercji, lecz trwać na posterunku, nawet jeśli wiatr przeciwności wieje nam prosto w oczy. Żaden kryzys nie trwa wiecznie. Zaparcie się siebie to ufność, że owoce wierności dojrzewają powoli.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.

 

 

© 1996–2008 www.mateusz.pl