www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Piękna róża, która kole

 

 

Kontrowersje i spory, jakie na polskim gruncie wzbudza sprawa komunii św. na rękę, w ostatecznym rozrachunku wiążą się z trudnością w rzeczywistym, a nie tylko deklarowanym przyjęciu prawdy, że „Syn Boży, przez Wcielenie swoje zjednoczył się jakoś z każdym człowiekiem”. Umyka gdzieś radosna nowina, że Chrystus obalił mur nieufności i niedostępności, który od zarania dziejów powstrzymywał człowieka przed zbliżeniem się bez lęku do Boga.

 

Forma przed istotą

Z radością przyjąłem decyzję Kardynała Józefa Glempa o możliwości udzielania Komunii św. na rękę w archidiecezji warszawskiej. Prymas podkreślił jednak, że ta forma przyjmowania Ciała Pańskiego wymaga „wielkiej dojrzałości religijnej przyjmującego i świadomości, że Chrystus w swej dobroci zawierza nam Siebie”. To bardzo ważne stwierdzenie zwraca uwagę na nieodzowność pogłębienia wiary, które jest warunkiem zrozumienia i przyjęcia tej reformy liturgicznej.

Tym bardziej dziwią podnoszone co rusz, zwłaszcza w środowiskach broniących nienaruszalności tradycji i sakralności liturgii, głosy pełne obaw i niezadowolenia jakoby posunięcie to miało być atakiem wymierzonym w samą świętość Boga, otwarciem furtki dla procederu profanacji, czy wręcz umniejszeniem szacunku względem Chrystusa Eucharystycznego. Niektórzy twierdzą nawet, że spowoduje to zatarcie dystansu pomiędzy Bogiem i człowiekiem, a także podkopie fundamenty chrześcijańskiej wiary.

Cała ta argumentacja, choć zawiera w sobie odrobinę prawdy, opiera się jednak na pewnym nieporozumieniu, a przynajmniej na niebezpiecznym przesunięciu akcentów. Po pierwsze, kurczowe trzymanie się zmiennej formy rytu stawia ją niemal na równi z jego niezmienną istotą, co wszakże w świetle zdrowego rozsądku jawi się jako nadużycie. Ten typ myślenia zdradza schematyzm i statyczność w postrzeganiu świata, prawdy i Kościoła, a także nieumiejętność odróżniania rzeczy istotnych od detali. Istota Uczty Eucharystycznej polega na tym, że Chrystus daje nam udział w swojej boskiej naturze i realnie jednoczy się z nami. Jest to wydarzenie bez precedensu w ludzkiej historii.

W tym kontekście warto przytoczyć słowa wypowiedziane przez bł. Jana XXIII odnośnie sformułowań dogmatycznych na początku Soboru Watykańskiego II: „Inną rzeczą jest rzeczywiście sam depozyt wiary, to znaczy prawdy zawarte w naszej doktrynie, a inną rzeczą jest sposób, w którym zostają one wyrażone, zachowując w nich, mimo wszystko, ten sam sens i ten sam zakres”. Tymi samymi prawami rządzą się rytuały i przepisy liturgiczne.

Po drugie, trzeba wyraźnie zaznaczyć, że roztrząsanie kwestii, czy rozdawać komunię św. do ust lub na rękę nie należy do najbardziej kluczowych problemów Kościoła. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa nikt się nad tym specjalnie nie zastanawiał, bo dla wszystkich było oczywiste, że skoro Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy powiedział: „Bierzcie i jedzcie”!, skoro sam dotykał chorych, pozwalał dotykać się kobietom cudzołożnym, niedowiarkom, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby z należną czcią brać Ciało Pańskie do ręki i je spożywać.

Św. Cyryl Jerozolimski, żyjący w IV stuleciu, w swoich katechezach porównuje gest otwartych rąk wierzącego podczas komunii św. do tronu, na którym uroczyście zasiada Król Niebieski. Ta postawa wynikała w pierwszym rzędzie z niezachwianego przekonania o realnej obecności Chrystusa w Kościele i świecie, a tym samym z głębokiej recepcji tajemnicy Boga, który stał się człowiekiem. Od początku Kościół bez wątpienia więcej uwagi poświęcał raczej wewnętrznemu nastawieniu, intencji i prawości moralnej przyjmujących sakramenty święte, niż zewnętrznym rytom. Dopiero w IX w. wskutek wzrastającego lęku przed Bogiem i obawy, że Chleb Eucharystyczny może być wykorzystany do innych celów, dodając do tego słabe przygotowanie wiernych, zacofanie religijne i brak katechezy, powstała konieczność wprowadzenia komunii św. do ust. Bezpodstawny jest zatem zarzut, że przyjmowanie Eucharystii na rękę jest jakimś „zachodnim” nowinkarstwem, czy sprzeniewierzaniem się tradycji. Historia Kościoła dowodzi, że raczej powracamy do pierwotnej tradycji apostolskiej, chociaż nikt nie utrzymuje, że komunia do ust to przeżytek, który kłóci się ze świadectwem chrześcijan pierwszych wieków.

Myślę jednak, że komunia na rękę może pod pewnymi warunkami sprzyjać dalszej odnowie kultu Eucharystii i, co ważniejsze, pobudzić do większej zażyłości z Bogiem. W relacjach międzyludzkich dotyk jest przejawem bliskości i intymności. Nie zbliżamy się do osoby, jeśli czujemy wobec niej przesadny dystans, jeśli jest nam ona zupełnie obca. A czy Bóg jest dla nas kimś obcym? Czy nie porównuje siebie do Oblubieńca, a nas do swej Oblubienicy (Por. Pnp 2, 9-10; Iz 54,5)? Czy Jezus nie nazywa nas swoimi przyjaciółmi (Por. J 15,14)? W Konstytucji Dogmatycznej o Objawieniu Bożym w nr 2 czytamy, że „Bóg niewidzialny w nadmiarze swej miłości zwraca się do ludzi jak do przyjaciół i obcuje z nimi, aby ich zaprosić do wspólnoty z sobą i przyjąć ich do niej”. Dlatego jeśli już mamy martwić się czymś na poważnie to najpierw tym, dlaczego możliwość komunii św. na rękę wzbudza tak lękowe i negatywne reakcje? Cóż takiego wstrzymuje niektórych przed dotykaniem Ciała Pańskiego? I dalej, skoro dotyk jest wyrazem bliskości, czy nie należy położyć większego nacisku na pogłębienie więzi z Bogiem niż kruszyć kopie o sprawy drugorzędne?

Nietykalność czy bliskość?

Pierwsza kwestia, jaką należy tutaj szerzej rozważyć, dotyczy pojawiającego się nieraz na samą myśl o przyjęciu Ciała Chrystusa do rąk paraliżującego poczucia dystansu wobec Boga. To po części normalna reakcja ludzka. Źle byłoby, gdyby komunia św. nie wzbudzała u wierzącego żadnych uczuć powagi i pokory. Wielu badaczy i filozofów religii – jak chociażby Rudolf Otto – pisze, że w przeżyciu religijnym obecne są dwa przeciwne bądź uzupełniające się elementy: numinosum – coś, co nas pociąga i tremendum – coś, co nas przeraża, wprawia w drżenie.

Gdyby użyć tutaj tych filozoficznych kryteriów, to Ciało Pańskie można by porównać do pięknej róży, która nas zachwyca. Chcemy przyjrzeć jej się z bliska, niejako namacalnie. Ale kiedy próbujemy wziąć ją do ręki, nagle krępuje nas obawa, by nie ukłuć się w palec.

Niemniej ta metafora, a także filozoficzne opisy, nie do końca odzwierciedlają biblijne rozumienie świętości i Bożej obecności. Nadto nie odpowiadają najgłębszym prawdom objawionym przez Jezusa Chrystusa. Natomiast przesadnie wyolbrzymiają istniejącą niestety także w świadomości wielu wierzących przepaść między niedostępnym Bogiem, a skończonym człowiekiem. Wypływają również z niesłusznego przeświadczenia, że nasze życie rozgrywa się w dwóch antagonizujących ze sobą sferach: religijnej i świeckiej. To, co boskie musi być chronione przed tym, co ziemskie. Z kolei świat trzeba strzec przed zagrożeniem ze strony tego, co święte.

Już w Księdze Rodzaju, kiedy autor natchniony pisze, że Bóg „ukończył w szóstym dniu swe dzieło” (Rdz 2,2) używa on słowa „kala” – dopełnić, ukończyć, które kilkakrotnie pojawia się także w opisie zakończenia budowy Namiotu Spotkania przez Mojżesza lub świątyni Salomona (Por. 2 Krn 4, 11; 8,16). Termin ten ma więc wyraźny wymiar sakralny. Można stąd wysnuć wniosek, że Bóg także tworzy na ziemi swoiste „sanktuarium”. Cały świat ma zatem znaczenie sakralne. Nie można zawężać kultu ani obecności Boga do określonej przestrzeni czy czasu. Bóg jest Panem całego wszechświata, a nie tylko jakichś jego wycinków.

Podobnie czyni Jezus, który przekracza zewnętrzne podziały na to, co czyste i nieczyste, świeckie i święte. Zasiada do uczty z celnikami i nierządnicami i nie doznaje przy tym żadnej ujmy, chociaż napotyka na ostry sprzeciw faryzeuszy, trzymających się sztywno litery Prawa. Idzie za zagubioną owcą, którą szuka na bezdrożach ludzkiego błądzenia i grzechu. Podąża jej śladem, nawet tam, gdzie nigdy nie spodziewalibyśmy się Go spotkać. Chrystus nie miał zamiaru tworzyć chrześcijaństwa jako enklawy odizolowanej od świata, lecz właśnie wewnątrz świata, w którym ma ono dojść do swojej pełni.

Co się zaś tyczy świętości, to w Starym Testamencie oznacza ona najpierw przynależność do Jahwe, a nie doskonałość i nieskazitelność moralną. Święte są przedmioty kultu, ofiary składane Bogu, ale także kapłani i cały Lud Wybrany. W tym samym duchu św. Piotr i Paweł nazywają chrześcijan świętymi, nie z racji ich zasług, ale na mocy Bożego wybrania i uświęcenia (Por. Rz 16, 2; 1P 2,9). Dzięki łasce Ducha Świętego we chrzcie wierzący zostali zanurzeni w świętości Boga, wszczepieni w żywy krzew winny, którym jest Chrystus. W ten sposób stali się „własnością” Boga.

W Modlitwie Eucharystycznej o Tajemnicy Pojednania tak się modlimy: „Ojcze prawdziwie święty, od początku świata czynisz nas uczestnikami Twego zamysłu miłości, abyśmy byli świętymi, jak Ty jesteś święty”. To nie my czynimy się godnymi obcowania z Bogiem, ale On sam uzdalnia nas do tego, abyśmy przyszli ku Niemu. Przez chrzest jesteśmy konsekrowani. Nie dzieli nas od Boga jakaś radykalna odległość. Nie przychodzimy na Eucharystię jako profani. Jeśli żyjemy w łasce, należymy do Pana – jesteśmy Jego bliskimi krewnymi. I to w sposób nieodwołalny. Dopiero grzech godzi w naszą świętość, plami nasze serca, czyni nas niegodnymi. Ale nawet wówczas nie zostajemy na zawsze odrzuceni przez Boga.

Czasem odnoszę wrażenie, że ci chrześcijanie, którzy zażarcie bronią „nietykalności” i absolutnej niedostępności Boga, nie dopuszczają do siebie radykalizmu ewangelicznego orędzia. Ulegają nie tylko lękowi przed zmianą, ale też wpływowi wyobrażeń bliższych religiom naturalnym, niż temu, co głosi chrześcijaństwo. Tyle że podtrzymywanie w sobie takiego przekonania, łagodzi rewolucyjność Dobrej Nowiny, która wieści zdumiewający i, niewątpliwie, trudny do pojęcia paradoks, że Bóg pomimo swej absolutnej niedostępności przez tajemnicę Stworzenia i Wcielenia jest zarazem obecny pośród nas. Jak to się dzieje? Próżne nasze dociekanie. Niemniej łatwo jest zrezygnować z tego „niewygodnego” paradoksu i de facto umieścić Boga poza realnym światem. W pewnym sensie to bardzo sprytny zabieg, który dość skutecznie oddziela sferę religijną od normalnego, codziennego życia. I co ciekawe, wcale nie omija on ludzi wierzących. Jeśli Bóg jest tak daleki i nieosiągalny, jeśli tak niewyobrażalnie przekracza to, co ludzkie i ziemskie, to rzeczywiście w żaden sposób nie można się do Niego przybliżyć. Tym bardziej niepodobna, aby Go „dotknąć”.

Bernard Häring, teolog niemiecki, dodaje jeszcze, że przyczyną tej podskórnie oddziałującej na nas dychotomii jest m. in. przerost indywidualistycznego podejścia do religii, które w Kościele zaczęło wyraźniej dochodzić do głosu od XIII wieku. I do dzisiaj nie straciło jeszcze na sile. Opiera się ono na dziwacznym rozluźnieniu więzi pomiędzy zwykłym życiem i obowiązkami, a modlitwą i liturgią. Liczne książki dewocyjne, przeznaczone głównie dla niewiast, radziły czytelniczkom, aby przestępując próg kościoła, zapominały o wszystkim, czym żyją na co dzień: „troski o dom, męża, dzieci nie powinny zaprzątać ciebie w czasie twych pobożnych modlitw; jesteś tylko ty, twoja dusza i Bóg”.

Taka duchowość wzmacnia przekonanie, że codzienność nie ma prawa wstępu w przestrzeń sakralną, a religia zdaje się być jedynie sposobem ucieczki od nieznośnej rzeczywistości. W istocie jest to druga strona tego samego medalu. Będąc na modlitwie lub w świątyni przenoszę się w „idealny” świat – świat na poły anielski, nie mający żadnego związku z tym, co naprawdę ludzkie: praca, rodzina, działalność społeczna, osobiste problemy i zmartwienia itd. Jaki stąd wniosek? Nie wolno Bogu zaprzątać głowy swymi błahostkami, bo cóż Go to może obchodzić, jeśli On żyje w niedostępnej światłości i niczym niezmąconym szczęściu. A my na tym łez padole…

Duchowość wcielona

Uważam, że kontrowersje i spory, jakie na polskim gruncie wzbudza sprawa komunii św. na rękę, w ostatecznym rozrachunku wiążą się z trudnością w rzeczywistym, a nie tylko deklarowanym przyjęciu jednej z najistotniejszych prawd w chrześcijaństwie, że „Syn Boży, przez wcielenie swoje zjednoczył się jakoś z każdym człowiekiem” (Konstytucja soborowa Gaudium et spes, nr 22). Co więcej, Syn Boży tak dalece utożsamił się z ludzkością, że stał się z nią solidarny w tajemnicy cierpienia i śmierci. Chrystus obalił więc ów mur nieufności i niedostępności, który od zarania dziejów powstrzymywał człowieka przed zbliżeniem się bez lęku do Boga. Oczywiście, nie oznacza to zamazania różnicy między Bogiem a człowiekiem. Boskość nadal pod każdym względem przewyższa każde stworzenie, ale z drugiej strony zniża się ku niemu, chce wejść z nim w komunię. Jeżeli więc mamy mówić o zachowywaniu dystansu wobec Boga, to tylko w znaczeniu czci wypływającej z wyczucia Jego bliskości, miłości i inności, a nie jedynie z lęku przed Jego wszechmocą i świętością.

Kardynał Walter Kasper pisze w swojej książce „Jezus Chrystus”, że „ w dziejach chrześcijańskiej pobożności postać Jezusa tak bardzo sublimowano i ubóstwiano, że dla przeciętnej chrześcijańskiej świadomości często był on tylko wędrującym po ziemi Bogiem, który ukrywa się pod „sztafażem” i „liberią” ludzkiej postaci, a pomimo to Jego bliskość wciąż jednak „przebłyskuje”, podczas gdy tłumione są rysy wyrażające „banalność” tego, co ludzkie. W gruncie rzeczy nauka o prawdziwym człowieczeństwie Jezusa i jego znaczeniu zbawczym nigdy nie dotarła wyraźnie do przeciętnej świadomości chrześcijanina”.

Jaki to ma związek z komunią św.? Ano taki, że wskutek tych prądów myślowych trudno sobie wyobrazić przybliżenie się do Boga z całym bogactwem i nędzą swojego człowieczeństwa. Dzieli nas bowiem otchłań nie do przebycia. Przekonanie o „nietykalności” Ciała Pańskiego karmi się także tymi wykoślawionymi wyobrażeniami o obecności Boga w świecie, świętości i Wcieleniu. Kiedy więc rodzą się w nas opory przed przyjmowaniem komunii św. na rękę, warto się też zapytać, jakie jest ich źródło.

Liczy się wnętrze, a nie forma

Nie sposób zaprzeczyć, że na ogół nowa idea czy reforma nie tylko w obrębie Kościoła, natrafia na różne przeszkody. Jedną z nich jest jednostronne skoncentrowanie się na związanych z nią przeciwnościach, zagrożeniach i niedogodnościach, z pominięciem jej pozytywnych aspektów. Często stoi za tym przemożna siła inercji i egzystencjalno-intelektualnej niepewności. Przeciwnicy komunii św. na rękę alarmują, że nowa forma rozdawania Ciała Pańskiego wesprze proceder profanacji. Z pewnością tu i ówdzie takie przypadki mogą się zdarzyć. I tego nie da się uniknąć. Ale świadczy to nie tyle o niewłaściwości formy udzielania Eucharystii, lecz najpierw o niedojrzałości, głupocie czy nawet złośliwości przyjmującego.

Nie sądzę jednak, aby to sposób przyjęcia Eucharystii był tutaj decydujący. Będąc na Zachodzie przez parę lat nie spotkałem się ani razu z przypadkami nadużyć, z „bawieniem się” czy kupczeniem konsekrowaną hostią. Przeciwnie, wierni zazwyczaj przyjmowali komunię z dużą powagą i czcią. Nie twierdzę jednak, że świętokradztwo nie ma tam w ogóle miejsca. Owszem, łatwiej jest zbezcześcić hostię trzymaną na rękach niż podawaną bezpośrednio do ust. Realizm nakazuje ostrożność. Ale bez przesady. Przed paru laty, będąc przez miesiąc w jednym z toruńskich kościołów, trzykrotnie znalazłem hostię pod ławką. Nie miałem wątpliwości, że była ona konsekrowana. Poza tym, komunię św. można przecież spożyć bezpośrednio przy rozdającym. Wiele zależy tutaj od odpowiedniego wyjaśnienia przez księży i dojrzałości wiernych. Dlatego argument nazbyt uwypuklający aspekt bezczeszczenia jest nieco chybiony. Znacznie ważniejsza jest wewnętrzna dyspozycja serca i profanacja, która wynika z niegodnego przyjęcia w stanie grzechu śmiertelnego lub zupełnej obojętności.

Na koniec pozostaje jeszcze nadmienić, że komunia św. na rękę jest tylko możliwością, a nie koniecznością. Nowa forma nie obowiązuje wiernych pod grzechem. Nikt też nie broni nikomu przyjmowania Ciała Chrystusa do ust. Z drugiej strony nie można od razu rozdzierać szat, jeśli wśród wierzących są tacy, którzy wolą tę drugą formę, nie mówiąc już o rozdających. Sprzyja ona bowiem krótkiej adoracji Zmartwychwstałego Pana, zmniejsza przesadny dystans między Bogiem a chrześcijaninem, przez dotyk dobitniej wyraża radykalną jedność Stwórcy ze swoim odkupionym stworzeniem, bardziej podkreśla osobową godność każdego wierzącego, przez gest wyciągniętych rąk uczy postawy prośby i przyjmowania z wdzięcznością wszystkiego od Boga, by nie wspomnieć o względach higienicznych.

Niewątpliwie wprowadzenie tej nowości nie nastąpi automatycznie. Wymaga ona odpowiedniego przygotowania dzieci i dorosłych, a głównie pogłębionej katechezy chrzcielnej i eucharystycznej, wzywa do modlitwy i uważniejszego wsłuchiwania się w to, co mówi o sobie Bóg w swoim Słowie, a także do przełamania zbyt powierzchownych schematów, często niezgodnych z nauką Pisma św. i Kościoła. Słowem, komunia na rękę zaprasza do ściślejszej zażyłości i umocnienia relacji z Bogiem. Jeśli będzie ona utrzymywać się na odpowiednim poziomie, to w sumie nie ma znaczenia, w jaki sposób będziemy przyjmować Ciało Chrystusa podczas Eucharystii i poza nią.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Dariusz Piórkowski jest współautorem portali www.mateusz.pl i www.tezeusz.pl, mieszka w Warszawie

 

 

 

© 1996–2005 www.mateusz.pl