DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Człowiek tęskni za miłosierdziem i potrzebuje jego kojącego działania. Nic dziwnego, ponieważ ów najgłębszy przejaw miłości Boga wydobywa spod gruzów zła i grzechów samą perłę człowieczeństwa: wypływającą z nieodwołalnego wybrania Stwórcy godność dziecka Bożego.
Biorąc pod uwagę nasze codzienne doświadczenie, miłosierdzie można by z grubsza określić jako głębokie poruszenie duszy na widok cierpienia człowieka, porażonego jakąś formą zła. Na ogół taki wewnętrzny stan wyraża się uczuciami współczucia, litości, wzruszenia, sympatii, solidarności czy milczącego rozumienia. Z pewnością możemy sobie przypomnieć takie sytuacje w życiu, kiedy poczuliśmy się do żywego dotknięci rozmiarem ludzkiej biedy, słabością i bezradnością drugiego człowieka, wyciągniętą do nas ręką, przejmującą opowieścią, która wzbudziła w nas chęć pospieszenia na pomoc. Co więcej, sami niejednokrotnie w trudnych chwilach doświadczyliśmy pełnej akceptacji obecności bliskiej nam osoby, doznaliśmy pociechy i wsparcia od innych, co pozwoliło nam iść dalej przez życie, tudzież wypełniło nas nie dające się opisać ukojenie, który stało się naszym udziałem, kiedy ktoś przebaczył nam winę. Patrząc na miłosierdzie z ludzkiego punktu widzenia nieodparcie rodzi się w nas wrażenie, iż postawa ta wypływa z jakiegoś naturalnego, instynktownego odruchu zaszczepionego w naszych sercach, czy nawet jest echem ukrytej w nas dobroci. Niewątpliwie jest w tym wiele słuszności. Niemniej to tylko jedna strona medalu, ponieważ w swej istocie to wewnętrzne przynaglenie wytryskuje ze źródła nieogarnionej „głębokości bogactw” (Rz 11,33) samego Boga.
Świadectwo zarówno Starego jak i Nowego Testamentu przedstawia miłosierdzie w nieco szerszej, bo boskiej perspektywie, nie wykluczającej wprawdzie naszych ludzkich intuicji, lecz wskazującej na jego głębsze wymiary. Miłosierdzie rodzi się gdzieś u zbiegu współczucia i wierności, które nieodłącznie przynależą do porządku miłości i są jej przejawami. Jeśliby postawić znak równości pomiędzy członami Janowego zdania, mówiącego o tym, że „Bóg jest miłością” (1J 4, 8), jeśli miłość nie miałaby być jedynie przymiotem, lecz samą istotą bóstwa, to wówczas bez wahania można zgodzić się z tezą, że miłosierdzie należy do samego rdzenia boskości.
Św. Ireneusz z Lyonu, analizując w oparciu o księgę Rodzaju historię upadku pierwszych ludzi, pisze, że po spożyciu owocu z drzewa zakazanego „Bóg oddalił człowieka od swego oblicza, osiedlając go naprzeciw raju (na drodze)”. Mimo jawnego nieposłuszeństwa Adama i Ewy, wskutek którego odwrócili się od Stwórcy i sprowadzili na siebie wiele nieszczęść, Bóg ich nie odrzucił, lecz umieścił tuż obok raju, nieopodal siebie, aby niejako zabezpieczyć im możliwość powrotu. Nie spotkała ich tak wielka kara jak miało to miejsce w przypadku szatana, który został strącony z niebios na ziemię, bowiem posiadali oni jeszcze „umysł niewinny i dziecięcy”, przez co łatwiej ulegli poduszczeniu diabła. W pewnym sensie człowiek stał się ofiarą zła, aczkolwiek nie dokonało się to bez jego własnej winy.
W opowieści tej zdumiewa jednak jeszcze inny szczegół, być może uchodzący często naszej uwagi, że tuż po wygnaniu z Edenu „Pan Bóg sporządził dla mężczyzny i dla jego żony odzienie ze skór i przyodział ich” (Rdz 3, 21). Ten symboliczny gest zdaje się pokazywać jakby Bóg nie tylko chciał zasłonić ich nagość, ale także ponownie ogrzać swoją niegasnącą miłością oziębione człowieczeństwo, przeszyte zimnym ostrzem zła. Jakby pragnął im dać do zrozumienia, że Jego miłość w zasadzie nie doznała uszczerbku i nadal udziela się i będzie się udzielać człowiekowi. Pomimo zachwiania relacji ze Stwórcą ze strony umiłowanego przezeń stworzenia, Bóg pozostaje wierny samemu sobie. Skoro mocą swego słowa (por. Rdz 1, 26) zapragnął powołać do istnienia istotę noszącą Jego obraz, która z wolna, na drodze wzrastania, miała osiągnąć pełnię Bożego podobieństwa, to nic – „ani śmierć, ani życie, ani aniołowie (...), ani jakiekolwiek stworzenie (Rz 8, 38), nie jest władne zniweczyć tego zamiaru. Gdyż słowo, które wychodzi z Bożych ust, nie wraca do Niego bezowocnie, zanim wpierw nie dokona tego, co chciał i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa (por. Iz 55, 11). Bóg zawarł więc z człowiekiem nierozerwalny sojusz, zakorzeniony w miłości absolutnej i nieusuwalnej. Urzeczywistnianie Bożego podobieństwa w człowieku będzie się dokonywało aż do końca czasów, bez względu na zaistniałe przeszkody i zawirowania ludzkiej historii. I chociaż realizacja tego planu została nieco zakłócona i nadwątlona, czego przyczyną jest dramat wolności stworzeń, to jednak „dary łaski i wezwania Boże są nieodwołalne” (Rz 11, 29).
Ostateczny fundament miłosierdzia Bożego zasadza się więc na tym, że w oczach Stwórcy człowiek nigdy nie traci swojej wielkiej godności i wybrania, chociaż sam może się jej sprzeniewierzyć. Ta godność – by podkreślić to raz jeszcze – czerpie swoje całkowite uzasadnienie, trwałość i niezniszczalność z faktu nieustannego– jak powiedziałby Karl Rahner – samoudzielania się Boga i Jego wierności względem człowieka. Bożego miłosierdzia nie należy zatem postrzegać wyłącznie negatywnie – jako pewnego „uczucia” litości wywołanego widokiem opłakanej sytuacji człowieka. Ból i wzruszenie, jakie rodzą się, jeśli tak można powiedzieć, w sercu Boga w momencie wyboru zła przez osobę ludzką, lub kiedy bez własnej winy zmaga się ona z ciosami ciemności, bierze się głównie stąd, że Boga urzeka bez ustanku jaśniejąca na obliczu ludzkim niezatarta godność, która przecież jest odblaskiem Jego piękna. Zło na różne sposoby próbuje ją oszpecić i podważyć, a nawet, co gorsza, pośrodku mocowania się z cierpieniem doprowadzić człowieka do przekonania, że w gruncie rzeczy jest on niczym – nie wart niczyjej miłości ani uwagi. Siły ciemności przypuszczając na nas swój podstępny atak, czy to wtedy, kiedy z ludzkiej ułomności sami je do siebie zapraszamy, czy też zupełnie niezależnie od nas, usiłują nas złamać różnymi przeciwnościami i niepowodzeniami oraz skłonić do rozpaczy i lęku – do uwierzenia, że utraciliśmy już naszą godność, a Bóg przestał się nami interesować.
Łukaszowa przypowieść o Ojcu miłosiernym dowodzi, że to nieprawda. Jezus, roztaczając przed nami wizję nawrócenia zagubionego syna, zwraca szczególną uwagę na słowa i gesty rodzica. Pojawienie się ukochanego dziecka na horyzoncie wzbudza w sercu cierpliwie czekającego ojca głębokie wzruszenie. Gdyby stało za nim tylko zwykłe, przelotne uczucie, trudno byłoby zrozumieć tak zaskakujące reakcje ojca: wyjście naprzeciw, bieg, rzucenie się na szyję, objęcie ramionami, ucałowanie, radość, łzy, okazanie wyrozumiałości i miłosierdzia zanim syn, zdążył cokolwiek powiedzieć, pierścień, szata, uczta, zabawa. Wzruszenie ojca objawia wymowną i, wbrew wszelkim oczywistościom, trudną do pojęcia prawdę, że on nigdy nie odwrócił od syna swego miłującego spojrzenia, nawet jeśli jego dziedzic „roztrwonił jego majątek z nierządnicami”. A dowodem tego jest wypatrywanie, wyglądanie, oczekiwanie na syna. I paradoksalnie, to dzięki temu nieprzerwanemu i niewidzialnemu strumieniowi ojcowskiego wejrzenia, syn mógł w ogóle przeżyć, chociaż powoli staczał się ku duchowej śmierci.
Gdyby Bóg odwrócił od nas na chwilę swój wzrok, gdyby w niepojęty dla nas sposób nie przenikał naszej codzienności, nawet w jej najbardziej tragicznych momentach, w najtrwożliwszych otchłaniach naszej nędzy i zniewolenia, przestalibyśmy istnieć, tracąc wszelką szansę powrotu do Niego. Gdyby Bóg nie podtrzymywał nas ożywczym tchnieniem swojej miłości, nigdy o własnych siłach nie moglibyśmy się podnieść z naszych upadków. Gdyby wbrew wszystkiemu nie wiązał z nami swoich nadziei, nie wierzył w nas, i nie okrywał nieustannie płaszczem swojej niewyczerpanej dobroci, nie bylibyśmy w stanie przyjąć i świadczyć miłosierdzia. Gdyby nie ów wewnętrzny płomień Boskiego obrazu, który podsyca żywotność naszej istoty, powoli zamieniałaby się ona w zimną i wyrachowaną skamieniałość człowieczeństwa, wyzutego z wszelkiego przejawu ludzkiej wrażliwości na słabość i cierpienie drugich. Słowem, miłosierdzie Boże i ludzkie nie jest tylko – jak mniemają niektórzy- „witaminą dla słabych”, ani „zachowawcą, wszystkiego, co nędzne” (Nietzsche), lecz „wydobywaniem dobra spod wszelkich nawarstwień zła, które jest w świecie i człowieku” (Jan Paweł II).
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
© 1996–2004 www.mateusz.pl