www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Modlitwa prostoty

 

 

Są takie chwile w życiu, kiedy szczególnie pragniemy ciszy i wewnętrznego pokoju. Oznacza to, że wbrew pozorom nie potrafimy się odnaleźć jedynie w zewnętrznej aktywności. Chcemy przenikać przez”powierzchnię rzeczy” i wychodzić poza ramy codzienności, rutyny i obowiązków. Tęsknimy za głębią. Pragniemy kontaktu z rzeczywistością, z sobą, z Bogiem w najbardziej fundamentalny sposób – poprzez kontemplację.

Na ogół kontemplację kojarzymy ze szczytami mistycznych przeżyć, zarezerwowanych dla wybranej elity. Spontanicznie, a może pod wpływem zasłyszanych tu i ówdzie obiegowych opinii, utożsamiamy ją z pobożnym ćwiczeniem, tudzież z niezwykłymi stanami duszy, które stają się udziałem wyjątkowych i świętych ludzi. Ale dla nas, zwykłych śmiertelników, angażujących się w sprawy tego świata, takie duchowe rarytasy są niedostępne. Być może sądzimy, że to raczej domena tych, którzy zamykając się w zacisznym ustroniu własnego wnętrza, uciekają od zgiełkliwego świata, aby uwolnić się od ciężaru trosk i obowiązków.

Myślę, że takiego ostrego podziału na „kontemplatyków” i „działających”, na bardziej i mniej „uprzywilejowanych” w oczach Bożych nie da się obronić. W gruncie rzeczy wszyscy święci byli i są niezwykle trzeźwymi realistami i praktykami. Świetnie sobie radzili z „przyziemnymi” problemami. Właśnie dzięki kontemplacji nabywali szczególnej wrażliwości: wpatrywali i wsłuchiwali się w to, co mówi do nich Bóg i drugi człowiek, aby nie mierzyć sił na zamiary, a jednocześnie nie zawężać swoich horyzontów do tego, co dostępne na wyciągnięcie ręki. Wbrew pozorom, w każdym człowieku spoczywa zdolność do kontemplacji, lecz aby ją uaktywnić, potrzeba wysiłku i odpowiedniego przygotowania. Jeśli spojrzymy na kontemplację w jej istotnym znaczeniu, możemy nawet dojść do wniosku, że bez jej uczenia się i praktykowania, rychło przebierzemy miarę w naszych poczynaniach, bądź utoniemy w irracjonalnym marzycielstwie. Zacznijmy więc od terminologii. Słowo „kontemplacja” pochodzi od łac. con-templor, co oznacza: „obserwuję, przypatruję się miejscu uprzednio wybranemu”. Kontemplacja jawi się tutaj najpierw jako kontakt z rzeczywistością w najbardziej prosty i bezpośredni sposób. Z etymologicznego punktu widzenia, ów akt ludzki polegałby na wzmożonej aktywności zmysłu wzroku, na spokojnym oglądzie rzeczy, stawaniu wobec czegoś lub kogoś w postawie obserwatora.

Taki akt kontemplacji jest w swej istocie bardzo prosty i nie wymaga nieprzeciętnych zdolności. Nie ma tu mowy o nadzwyczajnych zjawiskach, o szczególnie wzniosłych ekstazach, czy o snuciu refleksji, aczkolwiek ważny jest element wyboru przedmiotu przyglądania się – świadomego zwrócenia się ku czemuś. Nie chodzi tu o gapienie się, lecz o takie zaangażowanie zmysłów, a poprzez nie ducha, aby bardziej doznawać i przyjmować, niż silić się na kreowanie jakichś stanów. Przykładem takiej postawy może być matka, która usypiając swoje dziecko, przypatruje mu się z miłością, w ciszy, bez specjalnych refleksji i pośrodku rozmaitych rozproszeń. Nasyca się w prosty sposób widokiem swego dziecka, co rodzi w niej radość i pokój. Podobnie ten, kto siedząc na morskiej plaży obserwuje zachód słońca, przy szumie kołyszących się fal, z pewnością doświadcza jakby oderwania się od siebie, zachwytu, całkowitego pochłonięcia przez piękno tego wspaniałego zjawiska.

W obu przypadkach dużą rolę odgrywa zarówno przedmiot jak i nastawienie oraz skoncentrowanie na tym, co przykuwa uwagę. Kontemplacja zakłada pewien paradoks zapomnienia o sobie, chwilowego wyjścia z siebie po to, aby skontaktować się z realnym światem, z tym, co poza nami. Nie jest to więc bujanie w obłokach, zamykanie się w granicach psychiki i upajanie się wyimaginowanymi wizjami. Można powiedzieć, że dzięki kontemplacji przerzucamy most pomiędzy nami a otaczającą nas rzeczywistością – zawiązujemy nić relacji ze światem zewnętrznym. Taka aktywność dokonuje się dzięki możliwościom ducha i ciała ludzkiego, a zarazem rzeczywiście ma w sobie coś z bierności, z pozornego nie-działania. Jednak powodem tego nie jest poczucie, że nic się nie dzieje, lecz fakt, że obserwujący nie stoi podczas kontemplacji w centrum zainteresowania. Dlatego jest ona tak trudna, dla wielu osób niemal niemożliwa. Bo kiedy próbujemy się wyciszyć, zewsząd uderza w nas całe mnóstwo myśli, niepokoją nas różne uczucia, zalewają nas rozmaite obrazy. Nasze „ja” uporczywie się nam narzuca, próbując skupić nas na sobie. Doświadczając tego, często z góry rezygnujemy z pójścia dalej, sądząc, że to nie dla nas.

W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy, że „nie zawsze można rozmyślać, ale zawsze można wejść w kontemplację, niezależnie od warunków zdrowia, pracy czy uczuciowości” (KKK 2710). Naturalna możność wnikliwej i bezinteresownej obserwacji jest zalążkiem oraz analogią do modlitwy kontemplacyjnej. Stąd niektórzy autorzy chrześcijańscy mówią o istnieniu odpowiadających zmysłom cielesnym, zmysłów duchowych. W „świętym sanktuarium istoty naszego istnienia” (św. Augustyn), do którego mamy dostęp przez wiarę, możliwa jest modlitwa prostoty, gdzie stajemy przed samym Bogiem. Już nie za pośrednictwem naszej cielesności, czy nawet rozumu, lecz przez zasłonę ciemnej wiary, przez którą wyczuwamy niepojętą dla nas obecność. Tego doświadczenia bycia przed Bogiem w głębi naszego serca nie sposób uchwycić pojęciem, ani wyrazić uczuciem, gdyż dokonuje się ono na poziomie, do którego nasze naturalne władze już nie docierają. Dlatego podczas tej modlitwy może towarzyszyć nam dojmujące poczucie oschłości i marnotrawienia czasu.

Próbując głębiej zrozumieć istotę kontemplacji wkraczamy na dość grząski teren. Trudno tutaj o absolutną precyzję, zwłaszcza jeśli poruszamy się w obrębie wiary. Toteż definicji i przedstawień kontemplacji jest tyle, co autorów duchowych. W różny sposób opisują oni „treść” i przebieg owej modlitwy. Dla przykładu św. Alfons Liguori pisze, że „po upływie pewnego czasu zwykłe rozmyślanie przechodzi w kontemplację, polegającą na prostym wejrzeniu w prawdy, które wcześniej mogły być odkrywane przez długie rozważania”. Św. Ignacy z Loyoli zwraca uwagę, że w takiej modlitwie „nie ogrom wiedzy napełnia i nasyca duszę, lecz raczej wewnętrzne rozumienie rzeczy i smakowanie w nich”. Z kolei św. Teresa z Avili określa kontemplację jako „głęboki związek przyjaźni, w którym rozmawiamy sam na sam z Bogiem, w przekonaniu, że On nas kocha”. Większość z nich zgadza się co do jednego: taka modlitwa jest darem i odpocznieniem w Bogu, aczkolwiek nie wyklucza ona naszego pragnienia, wielkoduszności i współpracy. Zwykle kontemplacja wieńczy okres dłuższego lub krótszego procesu duchowego: od modlitwy ustnej, poprzez rozważanie i modlitwę uczuć. Sama w sobie wykazuje również pewne zróżnicowanie oraz stopnie i nie można jej sprowadzić tylko do jej ekskluzywnej i ostatecznej formy – mistycznego zjednoczenia z Bogiem.

Kiedy przyjrzymy się uważniej życiu Jezusa, zauważymy, że jego codzienność wypełniała ciężka praca, niemal ciągłe przebywanie z ludźmi. Z drugiej strony Chrystus mówił, że „nie może niczego czynić sam z siebie, jeśli nie widzi Ojca czyniącego” (J 5, 19). Wiemy, że działalność Jezusa przenikał też duch modlitwy, a punktem odniesienia dla Jego czynów, postaw i słów była jedność i naśladowanie przykładu Ojca. Syn wpatrywał się w Ojca, aby potem pełnić Jego wolę. Jeśli chcemy podążać śladami naszego Mistrza, również nasze życie musi cechować ciągłe napięcie pomiędzy kontemplacją a działaniem. Każdy chrześcijanin – skoro wezwany jest do świętości – a nie tylko mniszki i zakonnicy, zaproszony jest do „wewnętrznego poznania Pana”. Do kontemplacji dojrzewa się stopniowo i osiąga się ją, jeśli Bóg raczy nas tym darem obdarzyć, na drodze podzielonej na etapy. Na początku można pójść za radą, np. św. Ignacego z Loyoli, który zachęca do ewangelicznej kontemplacji, to znaczy, do wpatrywania się oczami duszy w tajemnice życia Jezusa. W ten sposób uczymy się boskich i zarazem prawdziwie ludzkich sposobów myślenia, reagowania, postępowania. Dzięki kontemplacji zdobywamy równowagę i ostrość duchowego rozeznania, abyśmy nie trudzili się niepotrzebnie nad tym, co przekracza nasze siły (Por. Syr 3, 23). Ponadto będziemy potrafili łatwiej i pewniej rozróżnić sprawy ważne od drugorzędnych. Paradoks modlitwy prostoty polega na tym, że z jednej strony chroni nas ona przed popadnięciem w marazm i bezczynność, bo rozpala nas obraz działającego z pasją Chrystusa. Z drugiej strony ratuje nas przed zagubieniem w labiryncie nadmiernego aktywizmu. Nade wszystko przybliża nas coraz bardziej do Pana. Św. Jan od Krzyża pisze, że „jest wiele dusz, którym Bóg daje uzdolnienie i łaskę do wyższego postępu”. Trzeba jednak zaryzykować, bo kto nie ma nawet odwagi, aby podnieść wzrok ku szczytom, czy kiedykolwiek wejdzie na szlak, aby je zdobyć?

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Artykuł pierwotnie ukazał się w londyńskiej „Gazecie Niedzielnej”.

 

 

 

© 1996–2004 www.mateusz.pl