www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Miłość, która kocha

 

 

„Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami” (J 15,5).

C.S.Lewis w książce „Cztery miłości” opisuje pewien typ miłości, która wypływa z „potrzeby bycia potrzebnym”. Jej przykładem jest wspomniana przez twórcę „Narnii” Mrs. Fidget (czyli Pani Wiercipięta, po polsku), matka trójki dzieci, która „żyła dla swojej rodziny” – jak często mawiała. Zawsze sama zmywała naczynia i sprzątała. Nikomu nie pozwalała się wyręczyć. Dwa razy dziennie o wyznaczonej porze domownicy musieli zjeść gorący posiłek (trzeba dbać o właściwe odżywianie – twierdziła), nawet jeśli jej mąż i dzieci, widząc jak wiele ją to kosztowało, błagali, aby nie gotowała codziennie. Zawsze wstawała w środku nocy, aby „przywitać” w progu dorosłe dziecko, które wracało późno do domu. Słowem, kobieta urabiała sobie ręce po łokcie. Ani chwili wytchnienia z miłości do swoich najbliższych. Jednakże z biegiem lat w rodzinie narastało napięcie. Wszyscy domownicy mieli już dosyć takiej miłości, która nie szanowała wolności i potrzeb innych, chociaż tego nie okazywali, gdyż nie chcieli urazić swojej żony i mamy. Kiedy Mrs. Fidget zmarła, proboszcz pracujący w jej parafii rzekł do Lewisa: „Mrs. Fidget odpoczywa teraz w pokoju. Miejmy taką nadzieję. Z pewnością można tak powiedzieć o jej rodzinie”.

Inny przykład. Szwedzki reżyser, Ingmar Bergmann, w swoim na poły autobiograficznym dziele „Fanny i Aleksander”, przywołuje wspomnienia ze swojego dzieciństwa. Po śmierci pierwszego ojca, jego matka zakochuje się w surowym, chociaż przystojnym, biskupie luterańskim. Wkrótce pobierają się i cała rodzina przeprowadza się do ascetycznej, mrocznej rezydencji nowego małżonka. Od tej pory dzieci muszą stosować się do bardzo dziwnych i sztywnych reguł, które mają z nich uczynić dobrych chrześcijan, w oparciu o bezwarunkowe podporządkowanie się autorytetowi biskupa. Każde odstępstwo od zasad jest surowo karane. Posłuszeństwo dzieci i ich udawana miłość do ojczyma, wymuszana jest psychologicznym terrorem pod pozorem „czułej” troski nowego ojca.

Te skrajne formy wykoślawionej miłości często są przypisywane przez wielu ludzi Bogu, zwłaszcza ta druga. Dla niektórych Bóg to niezrozumiała i uciążliwa moralność lub osoba, która próbuje uszczęśliwić nas na siłę, wbrew naszej woli. Jednakże, jeśli uważnie prześledzimy pożegnalną mowę Jezusa z Ewangelii św. Jana, z której została wyjęta dzisiejsza ewangelia, natrafimy na zupełnie odmienny obraz boskiej miłości. Chrystus w niezwykle ujmujący sposób odsłania głębię i intensywność swojej relacji z uczniami. Na samym początku umywa im nogi, a następnie w długiej przemowie, tłumaczy, co to wszystko znaczy. Apostołów nazywa przyjaciółmi, a nie sługami. W swojej końcowej modlitwie do Ojca mówi, że uczniowie zostali mu podarowani. Żarliwie zapewnia ich, że ukochał ich tą samą miłością, z jaką kocha Go Jego Ojciec. Dzieli się z nimi najgłębszymi tajemnicami. Pragnie być ze „swoimi na wieki”, kiedy tylko powstanie z martwych.

Czasem zapominamy, że Chrystus zwraca się do słabych i chwiejnych uczniów, którzy bynajmniej nie są supermenami czy walecznymi bohaterami, lecz ludźmi takimi jak każdy z nas. Apostołowie są szczerze oddani swojemu Mistrzowi, lecz niebawem wszyscy w Niego zwątpią, zostawią Go samego, a nawet wyprą się jakichkolwiek związków z Jezusem. Dobra Nowina, która uderza mnie, kiedy czytam tę część Ewangelii, polega na tym, że Chrystus nie powierza swoich darów ludziom doskonałym, lecz takim, jakimi oni rzeczywiście są. W przeciwnym wypadku Bóg musiałby czekać ze swoim gestem miłości w nieskończoność.

Jakże często powątpiewamy w bezwarunkową miłość. Jakże często skonfrontowani z brutalną logiką kalkulacji, interesowności, przekrętów, moralnych kompromisów i bezwzględnością świata, w których żyjemy, czujemy, że nie zasługujemy na taką miłość. Jakże często nie wierzymy, że ktoś może kochać nas nie tylko dlatego, że zaspokajamy czyjeś potrzeby i spełniamy ukryte lub wypowiedziane oczekiwania. Jakże często podobni jesteśmy do Mrs. Fidget, sądząc, że musimy zabiegać o akceptację i uznanie za cenę niebotycznych wyrzeczeń i poświęceń, które w naszym mniemaniu i tak nie są dostrzegane przez innych. Jakże często zbliżamy się do Boga, patrząc na Niego wyłącznie przez pryzmat naszych osobistych doświadczeń i przeżyć, nieraz bardzo ograniczonych i jednostronnych. Jakże często Dobra Nowina o kochającym Bogu nie dociera do nas, bo jej najzwyczajniej w świecie nie czytamy i nie rozważamy, polegając na oklepanych interpretacjach, własnych wyobrażeniach lub antyświadectwie wielu chrześcijan. Bóg objawiony przez Jezusa Chrystusa jest rzeczywiście inny niż Mrs. Fidget, czy luterański biskup z filmu Bergmanna. Inny niż jakiekolwiek ludzkie wyobrażenie miłości, chociaż zbliżający się do nas w skończonej postaci człowieka.

Dzisiejszy obraz krzewu winnego i latorośli jest również częścią długiej mowy Jezusa podczas Ostatniej Wieczerzy. Chrystus wypowiada w nim najgłębsze pragnienie Boga, którego wielu ludzi tak bardzo się obawia: Bóg chce pozostać w osobowej i bardzo intymnej unii zarówno z każdym człowiekiem z osobna jak i z całą wspólnotą. „ Chcę, aby także ci, których Mi dałeś, byli ze Mną tam, gdzie Ja jestem” (J 17,24). Jesteśmy gąłązkami krzewu winnego, który zawiera w sobie niekończące się życie, pochodzące od Ojca. Ten fakt nie oznacza jednak, że Bóg jest nadopiekuńczą matką, „wymuszającą” swoim poświęceniem miłość dzieci, ani bezwzględnym prawodawcą, który urządza na nas zasadzkę, czekając kiedy tylko się potkniemy i upadniemy.

W dzisiejszej Ewangelii kilka razy słyszymy delikatne, aczkolwiek pełne pasji zaproszenie: „Wytrwajcie we mnie, jak ja trwam w was”. W chrześcijaństwie nasza relacja z Bogiem oraz braćmi i siostrami jest sprawą najwyższej wagi, rzeczywistością poprzedzającą wszelkie przykazania, reguły i nakazy. Zachowywanie przykazań bez zanurzenia się w dającej życie unii z Bogiem jest wciąż możliwe, chociaż pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Jeśli przykazania są pierwszym bądź jedynym aspektem chrześcijaństwa, które dostrzegamy, jeśli Bóg sprowadzony jest tylko do moralności, nigdy nie przyniesiemy żadnego znaczącego owocu. Jeśli Bóg w naszym mniemaniu jedynie wymaga i egzekwuje prawo, będziemy ciągle narażeni na niepowodzenie i skazani na „przekleństwo Prawa”, o którym pisał św. Paweł.

W jaki sposób możemy trwać dzisiaj w Chrystusie? Unia z Jezusem została zawiązana w chwili naszego chrztu, ale jak czytamy w przypowieści, to nie wystarczy. Latorośl może uschnąć. Formalna przynależność do Kościoła nie czyni z nas chrześcijan wydających owoce. Trwamy w Jezusie, kiedy słuchamy Jego słów, które nas oczyszczają i uszlachetniają nasze wewnętrzne przekonania i motywacje. Trwamy w Chrystusie, kiedy gromadzimy się w Jego imię jako wspólnota, nie po to, aby zaliczyć kolejną mszę, lecz by się spotkać z Nim i tymi, którzy razem z nami wierzą. Trwamy w Chrystusie, kiedy myjemy nogi naszym braciom i siostrom, bez względu na to, jaką funkcję pełnimy w tym życiu. Trwamy w Jezusie, kiedy przyjmujemy Go w sakramencie Jego Ciała i Krwi. Eucharystia nie jest symbolem, obowiązkiem czy zwyczajnym wspomnieniem miłego wydarzenia z przeszłości. To jest prawdziwy, żywy krzew winny, z którym jesteśmy ściśle złączeni. Naprawdę wiele znaczymy dla Boga.

„Wytrwajcie we mnie” oznacza, za prorokiem Izajaszem: „Wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody, przyjdźcie, choć nie macie pieniędzy! Kupujcie i spożywajcie, [dalejże, kupujcie] bez pieniędzy i bez płacenia za wino i mleko! Słuchajcie Mnie, a jeść będziecie przysmaki i dusza wasza zakosztuje tłustych potraw” (Iz 55, 1-2), ponieważ jesteście moimi przyjaciółmi, a nie sługami.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.

 

 

© 1996–2009 www.mateusz.pl