DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Sprawa głoszenia Ewangelii oraz szukania nowego języka religijnego w świecie, a zwłaszcza w Polsce, i to w zmieniającej się w oszałamiającym tempie rzeczywistości, intryguje mnie od kilku lat. Jedno jest pewne: trzeba podjąć to wyzwanie, bo wydaje się, że tego pragnie od nas i Bóg, i Kościół, i świat.
Dla jasności dodam, że głoszenie Ewangelii dotyczy wszystkich wierzących, bo nie chodzi tu przecież tylko o słowo, lecz głównie o świadectwo życia. Wybrałem ten temat, bo chciałbym się z Wami podzielić kilkoma spostrzeżeniami i przemyśleniami wynikłymi głównie z pobytu na Zachodzie, z kontaktu i rozmowami z ludźmi, z bacznej obserwacji tego, co dzieje się w Polsce, w końcu z mailowej wymiany z czytelnikami „Mateusza”. Czynię to też z myślą o zbliżającym się wstąpieniu do Unii Europejskiej.
Na początek kilka obrazków z ostatnich tygodni:
Hałastra spragniona odtwarzaczy DVD szturmuje nowo otwarty dom towarowy w Warszawie. Rzucili sprzęt po 99 zł za sztukę. Ludzie tratują się, cisną, przeklinają, obrażają, ranią, łamią ręce i golenie. Z ich twarzy bije niepohamowana żądza: Muszę za wszelką cenę mieć ten odtwarzacz, chociaż tak naprawdę nie wiem, dlaczego. Bo taniej. Bo drugi raz taki kąsek już się nie trafi. Muszę wyprzedzić innych, choćby po trupach. Żałosny to był widok na pierwszych stronach gazet. Zresztą nie pierwszy raz. Nie pytam nawet, gdzie tu chrześcijanin, pytam: Gdzie tu człowiek?
Homo sovieticus jeszcze w inny sposób daje znać o sobie. Tym razem atak na sklepy spożywcze i cukier. Wykupują „białą śmierć” kilogramami, workami, tonami. Zbliża się pierwszy maja. Unia Europejska znów nas ograbi. To nic, że musiałem stać w kolejce, pojechać do sklepu, stracić sporo czasu. W sumie może zarobię na tym ze 20 złotych. Ale przynajmniej mam poczucie złudnego zabezpieczenia, bo worek cukru leży w spiżarni.
Przechadzam się po obrzeżach Warszawy. Coraz częstszy widok to kompleks pałaców i willi ogrodzonych murem, ze szlabanem, strażnikiem bądź kodem cyfrowym. Okna zasłonięte żaluzjami antywłamaniowymi, na dachach zakratowane świetliki – bo, broń Boże, ktoś może wtargnąć do tego raju, ktoś pozbawi mnie mojego szczęścia.
Rozmawiam ze znajomym. Chwali się, że ma firmę. Zbił na niej niezły kapitał. Wprawdzie szkoły za dobrej nie skończył, ale sprytu Bozia mu nie poskąpiła. Buduje już drugą willę. Jest dumny z tego, że ma. Pracownicy tyrają na czarno. Bez ZUS-u. Bez płacenia podatków. Bo przecież wszyscy tak robią. Cieszą się wzajem, bo 2000 zł po ulicy nie chodzi. A uczciwość? A przyszłość?
Przez przypadek słucham radia. Wiśniewski rozmawia z Lepperem. Od razu spostrzegam, że Lepper służy za medialną maskotkę, wabik przyciągający słuchaczy. Bo słuchanie półgłówka czasem może być zabawne. Ale jak się tak często zaprasza Leppera do studia, do radia, to lud polski słyszy go niemal na okrągło. Skoro on tak często tam występuje, to chyba z niego jaka wielka szycha. Poparcie w sondażach rośnie. Media najpierw wypromowują Leppera, bo podwyższa oglądalność i liczbę słuchaczy. A kiedy zwycięży w wyborach, będą lamentować parę miesięcy, jak to źle się stało, że wygrała Samoobrona. I znów będzie gorący temat. I tak koło się zamyka.
Przychodzi do mnie student. Mówi, że już od paru lat nie chodzi do kościoła, bo wszystkie swoje sprawy załatwia z Bogiem w sercu. Niepotrzebna mu jakaś wspólnota. Ale nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki pyta się: „ A czym dla księdza jest wiara? Gdzie kończy się rozum, a gdzie zaczyna wiara? Czy wiara nie jest skokiem do basenu, podczas którego zdajemy sobie sprawę, że nie ma w nim wody?
Czytam list od zrozpaczonej kobiety, która reaguje na jeden z moich tekstów: „Gdzie zatem można się spotkać z tym Pańskim miłosierdziem, gdy pomiata się biednym, ubogim, zarazem bezrobotnym, gdzie okrada się prawnie pracownika, emeryta, rencistę a sierotę wyrzuca na bruk? Gdzie jest to tak pięknie przedstawione przez Pana miłosierdzie Boże? Nie ma go nigdzie, tak jak nie było go i za czasów Jezusa”.
Po co przywołuję te różne sytuacje? Niewątpliwie nie po to, aby narzekać i zwieszać głowę ze smutku. Nie jest to przecież cała prawda o Polsce. Czynię to raczej ku naszemu otrzeźwieniu, aby zwrócić uwagę na konieczność nowej ewangelizacji w naszym kraju, by użyć tu słów papieża. A ta ewangelizacja wymaga najpierw przyjrzenia się naszej polskiej rzeczywistości, potrzebuje też zasadniczych zmian w sposobie ewangelizowania, przesunięcia akcentów także w treści nauczania i większego zaangażowania osobowego wszystkich wierzących. Myślą przewodnią moich dalszych rozważań będą jedne z ostatnich słów Jezusa, wygłoszone po zmartwychwstaniu: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16, 15). Przez pryzmat tych słów spróbuję zastanowić się nad tym, co wymaga przeformułowania i odświeżenia w głoszeniu Ewangelii w naszym kraju.
Niemiecki filozof religii Bernhard Welte pisał już przed dobrych 35 laty o tzw. bezistociu religii. Chodzi o to, że w życiu wierzących możliwa jest taka forma religijności, która wprawdzie zachowuje zewnętrzne rytuały i praktyki religijne, zatracając jednocześnie żywotny kontakt z jej duchem. Tą „duszą” prawdziwej religijności jest świadoma i żywa więź z Bogiem. Relacja ta nie należy do jakiegoś pobocznego sektora ludzkiego życia, lecz jest jego pierwotną osią i zwornikiem, który integruje różnorodność w człowieku. Jeśli jest ona znikoma wtedy religia, pomimo zewnętrznych pozorów, przestaje już być tym, czym być powinna.
Z antropologicznego punktu widzenia, zrutynizowane praktyki nie wypływają z samego rdzenia osoby, lecz są jej „powierzchowną” ekspresją. Nie angażują całości człowieczeństwa – stąd też bierze się ów ostry podział na to, co świeckie i to, co duchowe. Stąd też słaby wpływ praktyk religijnych na postawy, zachowania i wybory w codziennym postępowaniu. Stąd też łatwo zepchnąć sprawy religii w ciemny kąt ludzkiej duszy. Bez wątpienia, w każdym akcie osobowym istnieje jakiś związek, chociażby najbardziej nikły, z centrum osoby. W religii chodzi jednak nie o przelotność, lecz totalność i radykalizm,(nie w znaczeniu nieokiełznanego fanatyzmu, lecz w sensie całkowitego oddania się Bogu i drugim). Wydaje się, że w naszej polskiej religijności, z grubsza rzecz ujmując, mamy już do czynienia z takim bezistociem religii. I wcale nie chodzi tutaj o negowanie tzw. tradycyjnej polskiej pobożności. Bo ona też ma swoje zalety.
Chodzi o to, aby bardziej dowartościować osobistą odpowiedzialność w życiu wiary, która przekłada się również na zaangażowanie w życiu rodzinnym i społecznym. Nadto trzeba zwrócić baczniejszą uwagę na dynamiczny, osobowy i relacyjny charakter religii, a nie tylko na zbiór przepisów i przykazań, które trzeba zachować. Należy odwrócić ten zafałszowany kierunek. Religia i moralność nie jest przecież tylko kodeksem praw i zakazów, ani szeregiem rytuałów, które trzeba spełnić, abym mieć poczucie zadośćuczynienia obowiązkowi religijnemu. Ostatni Sobór mówi, że „niewiele dadzą ceremonie, chociażby piękne, albo stowarzyszenia, choćby kwitnące, jeśli nie są nastawione na wychowywanie ludzi do osiągnięcia dojrzałości chrześcijańskiej” (Dekret o posłudze i życiu kapłanów, nr 6).
Na czym ma polegać ta dojrzałość?
Skoro Jezus mówi: „Idźcie”, to bez wątpienia ma na myśli ruch, aktywność, a nie statyzm, bezczynność i czekanie, aż inni przyjdą i zrobią coś dla lub za mnie. Człowiek dojrzały działa z wewnętrznego przekonania, z pasją, nie boi się wyzwań, nie załamuje rąk, kiedy napotyka przeciwności. Co więcej, dojrzała osoba nie zamyka się w ciasnym indywidualizmie, we wszystkich sytuacjach jest sobą, ma stabilny kręgosłup moralny, w sposób naturalny odczuwa potrzebę dzielenia się swoimi dobrami duchowymi i materialnymi z innymi. Jednakże, nie ma co oczekiwać takiej dojrzałości i dynamizmu, jeśli nie doświadczy się wpierw mocy Zmartwychwstałego, nie spotka się z Nim, nie opowie się zdecydowanie i świadomie za Jezusem, nie usłyszy się swego osobistego powołania do naśladowania Chrystusa. Czasem mam wrażenie, że wielu wierzących nie odważyło się jeszcze powiedzieć do Boga „Ty”, nie mówiąc już o jakimś poważniejszym zaangażowaniu.
Tenże sam sobór zauważa, że Bóg nie objawił nam tylko katalogu prawd, ale też zaprosił do wspólnoty i obcowania ze sobą, działa nieustannie i udziela siebie ludziom (Konstytucja dogmatyczna o Objawieniu Bożym, nr 2). Podobnie w liturgii nie chodzi jedynie o bierne uczestnictwo (jak to było przez wieki, bo łaska i tak jest darmowa i spływa na nas bez naszej zasługi), ale o czynne, aktywne, pełne uczestnictwo każdego wierzącego. Mówi, że Chrystus jest obecny nie tylko w osobie kapłana, w słowie, w postaciach chleba i wina, ale także w zgromadzeniu liturgicznym. Chrystus działa pośrodku wierzących (Konstytucja o liturgii święte, nr 7 i 14).
Sobór zerwał ze statycznym podejściem wiernych do własnego zbawienia, lecz podkreślił, że Bóg oczekuje od nas świadomej współpracy. Innymi słowy, dojrzały chrześcijanin nie tylko ma przyjmować, lecz stawać się Bożym współpracownikiem, który kontynuuje Boże dzieło stworzenia i przemiany tego świata, nie unikając odpowiedzialności, chociaż ta, jak by nie patrzeć, więcej od niego wymaga. Czynny udział w życiu Kościoła i wiary owocuje apostolstwem, wychodzeniem poza własne podwórko, zrzeszaniem się, podejmowaniem inicjatywy, wspólnym działaniem. Na ile to soborowe myślenie jest obecne w naszej polskiej rzeczywistości i religijności?
Wypływająca z głębokiej relacji z Bogiem aktywność chrześcijanina ma też swój wyraźny kierunek. Jezus mówi jasno: „Idźcie na cały świat”, nie tylko w znaczeniu geograficznym, bo to fakt dość oczywisty, lecz w sensie przenikania Ewangelią wszystkich sfer rzeczywistości ziemskiej. Co więcej, skoro Bóg pierwszy podejmuje inicjatywę i wychodzi ku człowiekowi, to również chrześcijanie nie mogą czekać z założonymi rękami na innych i cieszyć się swoją bliskością z Bogiem we własnym gronie. Jednakże ani zamykanie się w katakumbach, ani podnoszenie mostów zwodzonych w zamkniętej twierdzy i ostrzeliwanie intruzów, ani też konformistyczne spoufalanie się i podlizywanie wszelkim modnym trendom, nie są przejawami właściwej obecności chrześcijan w świecie.
Ewangelia poucza nas, że świat jest zarówno „ludzki”, bo kształtują go osoby stworzone na Boże podobieństwo, zdolne do dobra i miłości, jak i „nieludzki”, bo naznaczony grzechem, złem i okrucieństwem. Wszelako nie oznacza to wcale, że trzeba przechylać szalę naszego stosunku do świata w stronę jego „nieludzkiego” charakteru.
Trzeźwy stosunek do świata opiera się na chrześcijańskiej wierze w to, że Opatrzność kieruje nim i że póki co nie jest on rajem, a pomimo tego, mamy w nim urzeczywistniać Boże wezwanie do świętości i czynić świat lepszym. Co więcej ludzkie istoty, które nadal kreują świat i go udoskonalają nie utraciły swego Boskiego podobieństwa, stąd i ich dzieła w wielu wypadkach nie wypływają z ciemnej strony ich duszy.
Właściwym kryterium naszego odniesienia do świata winna być roztropna równowaga. A roztropność nigdy nie popada w skrajności. Zawsze ma oczy szeroko otwarte i bierze pod uwagę wiele przesłanek, zwłaszcza duchowych i nadprzyrodzonych. Nie należy się zatem lękać rozwoju, postępu, techniki, wielości myśli, ludzkich odkryć i nauk itd. Skoro Bóg powiedział: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” i jeśli dzięki człowiekowi oraz jego zaangażowaniu w budowanie tego świata, ziemska rzeczywistość ma stać się tym, czym ją Bóg zamierzył; jeśli ten także grzeszny i zagubiony świat został przyjęty przez Boga i z nim pojednany, to chrześcijanin nie może traktować współczesności jako zagrożenia, lecz wychodzić jej naprzeciw. Jeśli już mamy być ostrożni i wybiórczy to nie z powodu lęku, lecz wskutek duchowego rozeznania, spoglądania na świat oczyma, które najpierw wpatrzyły się w przykład Chrystusa.
Jeśli Kościół ma pełnić swoją misję w takim a nie innym świecie, który – powtórzę to jeszcze raz – tworzą ludzie, a nie jakieś irracjonalne moce, to nadmierna izolacja i brak starań o zrozumienie jego sposobów myślenia, rozterek i problemów na pewno nie będzie sprzyjać wyjściu z Ewangelią na współczesne areopagi. A zrozumieć nie oznacza wchłonąć i dać się beznamiętnie porwać wszelkim ideom i trendom. Jezus każe nam przepajać ewangelicznymi wartościami z jednej strony grzeszny świat, to znaczy, ludzi, którzy oddalają od Boga i próbują obejść się bez Niego, ale też świat osób, które często nie będąc tego świadomymi, tęsknią za Bogiem i próbują wypełnić swoją tęsknotę różnymi namiastkami.
Z tych i wiele innych powodów nie wystarczy już dzisiaj zamknięcie się w czterech ścianach kościoła z przekonaniem: „Jak ktoś chce to niech sam do nas przyjdzie”. Posługa sakramentalna jest już przecież dla ludzi wierzących, starających się być blisko Boga, a co z innymi? Ludzie niewierzący mają niestety takie wyobrażenie o Kościele, jakoby w nim chodziło jedynie o kult, co oczywiście jest rzeczą fundamentalną, ale o nic więcej. Takie postrzeganie Kościoła to spore zubożenie.
Najpierw spytajmy się, czym jest ta Ewangelia? To przede wszystkim nowina o obecności Boga w świecie, o Bogu, który jest z nami. Wedle słów Jezusa ta prawda ma wymiar kosmiczny. Obejmuje wszelkie stworzenie. Ale w pierwszym rzędzie nowina ta skierowana jest do człowieka. Mówi o wejściu Boga w nasz świat dla człowieka, aby go zbawić, to znaczy, dać mu udział już tu na ziemi, a nie dopiero w niebie, w Bożym życiu i radości.
W dalszej części chciałbym podkreślić jeden ze szczególnych aspektów Ewangelii – nazwałbym go aspektem osobowym. Jakby nie spojrzeć na Dobrą Nowinę, bije z niej wielka afirmacja godności i wielkości człowieka. Już samo Wcielenie, bez żadnych dodatkowych słów i czynów ze strony Boga, dowodzi, jak cenny jest człowiek w oczach Bożych. Nadto widzimy, jak Jezus pochyla się nad ludzką nędzą, nikogo nie potępia, wypędza złe duchy, przyjmuje grzeszników. Jezus widzi głębiej. Sięga poniżej warstwy gnieżdżącego się w człowieku zła. Jego cała działalność zmierza do tego, aby pokazać, że zło nie jest ani istotą człowieczeństwa, ani jego przeznaczeniem.
W nawiązaniu do tego przyszła mi niedawno do głowy pewna myśl, mianowicie, że nie da się zrozumieć naszych czasów, dzisiejszego człowieka w Polsce i Europie bez związku ze skutkami obu wojen światowych i totalitaryzmów. Nie chodzi mi tutaj o rozdrapywanie ran czy rozgrzebywanie przeszłości. Niemniej złudzeniem byłoby sądzić, że to już absolutna przeszłość, bo wojny trwają jeszcze w nas poprzez swoje ukryte konsekwencje. Tak rozległe rany zapadają głęboko. Myślę, że największym zniszczeniem, jakie poczynił wiek XX, oprócz całych gór ofiar ludzkich, jest też wykreowanie w zbiorowej świadomości, zwłaszcza Europejczyków, obrazu człowieka jako:
– monstrum, które zdolne jest jedynie do okrucieństwa
– istoty, która nic nie znaczy, bo jeśli można z nią robić takie okropności, to pewnie nie jest ona więcej warta od jakiegokolwiek stworzenia
Totalitaryzmy poważnie nadwątliły metafizyczną osnowę człowieczeństwa. Człowiek osłabł i trudniej mu uwierzyć w swoje duchowe możliwości: poznanie prawdy, głębokie pragnienia, umiłowanie dobra. Nadwerężona została również zdolność do kontaktowania się z głębią, bo potrzeba do tego przekonania o własnej wartości, wiary w siebie, odwagi i wyrzeczenia. Łatwiej natomiast uczepić się imitacji Boga, rozmaitych idoli, które utrzymują człowieka na powierzchownym poziomie. Z tym, jak sądzę, wiąże się też proces zeświecczenia i dechrystianizacji na Zachodzie, który nie omija wcale naszego kraju, chociaż dokonuje się to w nieco inny sposób.
Dopiero po tak wielkim wstrząsie, jakim były totalitaryzmy, człowiek, zwłaszcza na Zachodzie, uczy się lepiej człowieka. Aczkolwiek jest to na razie „naskórkowa” wrażliwość i wstępna lekcja. Podnoszone na okrągło głosy broniące praw człowieka, tolerancji, wolności itd., są jakimś niemym krzykiem stłamszonej głębi człowieczeństwa. I dobrze. Tyle tylko, że człowiek Zachodu, odwołując się do tych różnych haseł, nie wie i nie ma dostępu do ostatecznej podstawy tych praw. Ostateczną instancją godności człowieka wydaje się człowiek jako taki i to nieraz jako skrajny indywidualista, a uzasadnieniem wolności sama wolność. Dlatego w wielu poczynaniach i decyzjach władz, czy poszczególnych jednostek jak, np. sprzeciw wobec wojny w Iraku przy równoczesnej aprobacie aborcji, małżeństw homoseksualnych, nie widzi się sprzeczności. Bo jeśli wolność jest nieograniczona i posiada słabe odniesienie do prawdy, to nie ma się co dziwić. Nie mówię już o jawnej niechęci i jakiejś fobii przed chrześcijaństwem jako takim, czego mieliśmy przykład w debacie nad Traktatem Europejskim. Oczywiście to pewne uogólnienie, ale tak odczytuję te dzisiejsze zainteresowanie człowiekiem. Nie jest ono w całości czymś negatywnym, jednak wymaga znacznego pogłębienia.
Z duchowego punktu widzenia razy zadane człowiekowi przez niego samego to gorzki tryumf złego ducha. Ewangelia zapewnia nas jednak, że każde zwycięstwo szatana to Pyrrusowe zwycięstwo. Kiedy wsłuchamy się w naukę ostatniego Soboru i Jana Pawła II wręcz zdumiewa tak duży akcent kładziony przez nich na godność i wielkość człowieka. Papież ośmiela się nawet stwierdzić, że człowiek jest jądrem całej Ewangelii. Nie wspomnę już o ciągłym nawoływaniu do świadectwa nadziei, do nie ulegania lękowi i złu, które próbuje utwierdzić nas w tej demonicznej wizji człowieka. Jakby nauczanie to było balsamem dla poranionego człowieczeństwa, które zmiażdżyły bolesne doświadczenia XX wieku. Czy tego typu nauczanie Kościoła to przypadek? Sądzę, że nie. Jaki płynie stąd wniosek, przyglądając się naszej rodzimej sytuacji?
Wydaje mi się, że w naszej „polskiej” teologii, jak na ironię, przebłyskują silne elementy protestanckiej wizji człowieczeństwa. Za bardzo postrzega się człowieka w kluczu jego grzeszności, co nieraz graniczy nawet z przekonaniem o jego totalnym zepsuciu i przeżarciu przez grzech, jak to głosił np. Kalwin. Chociaż obecności grzechu w człowieku nie da się zaprzeczyć, to jednak takie podejście prowadzi często do dramatycznego rozziewu pomiędzy „nieczystym” człowieczeństwem, a czystością i niedostępnością bóstwa, pomiędzy tym, co „świeckie” a tym, co „boskie”, pomiędzy naturą a łaską.
Dlatego np. z taką podejrzliwością i nieufnością do dzisiaj wielu księży i wiernych koncentruje się na „nieczystej” seksualności, czy w ogóle całej cielesności, jakby była ona wrogiem i Boga, i chrześcijaństwa, i człowieka; z przesadnym dystansem podchodzi się do niektórych „ludzkich” dziedzin wiedzy jak: np. psychologia, literatura, do dzieł kultury itd., a relację z Bogiem ogranicza się do wyliczanki grzechów i przewinień, które ewentualnie można „zmyć” i odejść ze spokojem od konfesjonału. Skutkiem tego do dzisiaj podtrzymujemy w naszej religijności przedziwne paradoksy. Z jednej strony głosimy nabożeństwo do Jezusa Miłosiernego. I słusznie. Z drugiej strony w przygotowaniu dzieci do I komunii św. do dzisiaj uczy się prawd wiary, wedle których „Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze”. Nie pada ani słowo o Bożym Miłosierdziu, jakby Bóg był rzeczywiście tylko egzekutorem prawa i sprawiedliwości. Jakby chrześcijaństwo polegało jedynie na rozliczaniu się z czyhającym na mnie na każdym kroku Bogu-Inkwizytorze. Jakby życie chrześcijańskie przypominało proces sądowy pod groźbą wiecznej katorgi.
Taki ostry podział pomiędzy niedostępnym Bogiem, a grzesznym człowieczeństwem tylko po części jest uprawniony. A tak naprawdę, chociaż między Bogiem a nami rozpościera się droga nie do przebycia, nie możemy tracić z oczu faktu, że Bóg przyjął jednak ludzką naturę w całości. Ta „odległość” znacznie się zmniejszyła, aczkolwiek Bóstwo nie zlało się z człowieczeństwem. Co więcej gdyby natura ludzka sama w sobie, pomimo porażenia grzechem, nie była tego warta, Bóg nie posunąłby się aż tak daleko.
Przez całe wieki, zwłaszcza w późnym średniowieczu panowało przekonanie, że Syn Boży wcielił się, aby wyzwolić nas od grzechu. Na drugi plan zeszła nauka św. Pawła, który mówi, a za nim Ojcowie Kościoła np. św. Ireneusz z Lyonu (II w.), że Syn Boży i tak przyszedłby na świat bez naszego grzechu, bo tak zapragnął przed stworzeniem świata i człowieka. Prawda, jak zwykle leży gdzieś pośrodku. Niemniej nie wolno zapominać, że Syn Boży przyszedł „dla nas” i „dla naszego zbawienia” – jak wyznajemy ustami w niedzielnym Credo. Cały świat został stworzony z myślą o Wcieleniu Syna Bożego, jeszcze zanim zaistniał człowiek i grzech. Tak więc i natura ludzka jakoś musiała być przysposobiona od początku do tego niesłychanego wydarzenia.
Kardynał de Lubac pisze, że „nie tyle natura przyzywa nadprzyrodzone, ale nadprzyrodzone tworzy naturę i czyni ją zdolną do przyjęcia siebie”. Wszystko, co stworzone wypływa również z łaski, chociaż nie można między nimi postawić znaku równości. Wszechświat, a więc i my, od początku jakoś jesteśmy przeniknięci łaską. Z tego punktu widzenia, nie można tego, co „ludzkie” postrzegać jako totalnego przeciwieństwa Boga, chociaż niewątpliwie jest ono naznaczone grzechem i słabością. Nie istnieje absolutny rozdział między wolą Bożą, a wolą człowieka. Bóg może przemawiać także przez ludzkie pragnienia, dążenia i myśli, ponieważ działa od początku stworzenia i w stworzeniu oraz zbawia właśnie ze względu na wydarzenie Chrystusa (mękę, śmierć i zmartwychwstanie). Dlatego, idąc tu znowu za soborem, „palące problemy we współczesnym świecie należy rozwiązywać z pomocą Ewangelii i ludzkiego doświadczenia”(Konstytucja o Kościele w świecie współczesnym, nr 46).
Sobór, jak widzimy, nie przeciwstawia Ewangelii i doświadczenia człowieka, oczywiście trzeba dodać, że nie każdego doświadczenia. Myślę, że to zalecenie dotyczy w pierwszym rzędzie przesunięcia merytorycznych akcentów w nauczaniu, ale także metody i języka przepowiadania. Doświadczenia ludzi mają też stanowić rdzeń i narzędzie ewangelizacji. W przeciwnym wypadku język religijny zamknie się w swej hermetyczności i abstrakcyjnej niedostępności.
Toteż doświadczenia ludzkie trzeba czynić punktami wyjścia, zakotwiczeniami w konkretnej egzystencji, kontekstem głoszenia Ewangelii, która zawsze odwołuje się nie do abstrakcyjnych słuchaczy, ale do ludzi z krwi i kości, którzy przecież przeżywają rozmaite doświadczenia. Nie wystarczy brać danych tylko „z góry”. Dzisiaj trzeba też wychodzić „od dołu”. Bo w naszej epoce, naznaczonej antropocentryzmem, taki język jest czytelniejszy. Nawet w dziennikarstwie czytelnika najbardziej interesuje człowiek i to nawet nie ten z dużej litery, ale ten zanurzony w codzienności.
Dlatego trzeba z jednej strony wskazywać ludziom na obecne w dzisiejszej kulturze:
– zanikanie głębszego niż tylko psychologiczne rozeznawanie spraw i problemów
– apoteozę wolności, którą wielu uważa za niemal nieograniczoną
– kult i obsesję ciała, wypaczoną wizję seksualności jako wroga człowieka lub tylko narzędzie łatwej przyjemności
– egzystencjalną niepewność wobec mieszaniny poglądów i atrofii potrzeb ducha
– rodzącą się pustkę, której korzenie tkwią w zupełnym pochłonięciu przez sprawy tego świata
– żądzę posiadania, której zaspokajanie rzekomo ma zapewnić człowiekowi szczęście
– rodzące się oburzenie wobec aktów terroru, wojen i idącą za nimi ogólnoludzką solidarność
– podatność na medialną manipulację, która zastępuje osobiste myślenie itd.
Z drugiej strony trzeba schodzić głębiej, przedzierać się przez powłokę zewnętrzności tych fenomenów i odsłaniać to, co się rzeczywiście za nimi kryje. Wielu ludzi, jak pokazuje moje osobiste doświadczenie, jest nieświadoma swoich głębokich ludzkich pragnień i potrzeb, chociaż przeżywa je w sposób wypaczony. Myślę, że potrzebujemy obecnie w Polsce jeszcze głębszej antropologii zarówno filozoficznej jak i teologicznej, aby od tych różnych przejawów i fenomenów kultury i człowieczeństwa, dochodzić do fundamentów, odkrywać tajemnicę, która przenika nawet ludzkie manowce i błądzenie.
Nie można w dzisiejszej ewangelizacji patrzeć z góry i pośpiesznie oceniać czy potępiać tych różnych wykrzywionych przejawów ludzkich dążeń. Trzeba się uczyć je interpretować jako różne ludzkie doświadczenia. Raczej zanim dojdzie się do ocen, trzeba starać się je zrozumieć w szerszej perspektywie i odsłaniać bardziej tajemne ludzkie tęsknoty, które człowiek nieraz dramatycznie próbuje zaspokoić. Trzeba badać te bezdroża i powoli wchodzić przez tę furtkę do serca ludzkiego i tak wyciągać rękę do człowieka. To jest niezwykle trudne. Na przykład nie należy od razu potępiać ani kupowania samochodów, cukru, bogacenia, ale ukazywać je we właściwej hierarchii. Bo przecież to nie kupowanie jest dobre czy złe, ale to, na ile służy do dobru człowieka i czy utrzymane jest we właściwej mierze i proporcji. Trzeba tak ukazywać chrześcijaństwo, aby nie stwarzało ono wrażenia jakiegoś krępującego systemu, lecz raczej źródła, z którego wypływa znaczenie ludzkiej wolności, praw człowieka itd.
Podsumowując, wydaje się, że w Polsce potrzebujemy odnowionego podejścia do Ewangelii, moralności i świata, które bazując na Piśmie Świętym i naukach świeckich będzie ukazywać „wzniosłość powołania wiernych w Chrystusie i ich obowiązek przynoszenia owocu w miłości za życie świata” (Dekret o formacji kapłańskiej, nr 16). (Nota bene w ten sposób Sobór precyzuje główne zadanie teologii moralnej). Zatem nie unikanie grzechów jest zdaniem soboru najważniejsze, lecz pozytywny wymiar chrześcijaństwa: pełnienie dobrych uczynków, podkreślanie godności i twórczości człowieka, jako współpracownika i partnera Boga. W kontekście wejścia do Unii, ważne jest również uczenie się roztropnego stosunku do odmienności i innych sposobów postrzegania rzeczywistości i Kościoła. A współczesny język religijny oprócz solidnej podbudowy teologicznej, musi w swej zewnętrznej formie opierać się na komunikacji, która skupia się na obrazie, intuicji i afektywności. Aby był klarowny i zrozumiały powinien również wychodzić od „dolin” i bezdroży konkretnej, ludzkiej egzystencji, by następnie wznieść się do wyższych spraw ducha. Z kolei żywy kontakt z ludzkim doświadczeniem może być dobrą kuźnią, w której język religijny uwolni się z okowów nadmiernej abstrakcyjności i hermetyczności. Mam nadzieję, że w ten sposób będziemy mogli lepiej głosić Zmartwychwstałego Chrystusa w naszej polsko-europejskiej rzeczywistości.
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Konferencja wygłoszona na dorocznym zjeździe współpracowników i sympatyków „Mateusza” – Szczecin, 17.04.2004.
© 1996–2004 www.mateusz.pl