mateusz.pl / Dariusz Piórkowski
Dariusz Piórkowski SJ
Teologia ciała Jana Pawła II jest ogromnym osiągnięciem Kościoła. Ale, moim zdaniem, to wyższa szkoła jazdy, póki co dla nielicznych, a na pewno dla chrześcijan dojrzałych w wierze.
W adhortacji „Amoris laetitia” Franciszek poświęca sporo uwagi przygotowaniu młodych do sakramentu małżeństwa. Wyróżnia jego dwa etapy: dalszy i bliższy. Pierwszy z nich to po prostu życie w rodzinie, społeczeństwie i Kościele, gdzie pierwszymi i najważniejszymi nauczycielami małżeństwa są rodzice, a także różne grupy w parafii. Drugi etap, bardziej bezpośredni, polega na kursach dla narzeczonych. W obu przypadkach, zdaniem Papieża, najważniejszym środkiem wspierającym młodych jest świadectwo dojrzałych małżonków.
Franciszek nie pozostawia nam jednak złudzeń, iż „uczenie się miłości nie jest czymś, co może być improwizowane ani nie może być celem krótkiego kursu poprzedzającego małżeństwo” (208). Niemniej, nawet dobry kurs, jeśli przeprowadzi się go rzetelnie, atrakcyjnie i tak, aby „nie zniechęcić młodych do sakramentu” (207), może okazać się dużą pomocą dla narzeczonych. Papież rozsądnie pozostawia lokalnym Kościołom określenie, jaką formę przygotowania bliższego zaproponować narzeczonym. Jak to można robić lepiej w Polsce?
Chciałbym podzielić się kilkoma propozycjami na podstawie mojego skromnego doświadczenia z pracy w ramach ruchu „Małżeńskie drogi” z Warszawy. Razem z grupą małżeństw prowadzimy rekolekcje dla małżeństw i narzeczonych, które można potraktować jako kurs przedmałżeński.
Naszym wspólnym doświadczeniem jest to, że młodzi w naszym kraju często nie rozumieją moralności dotyczącej małżeństwa i seksualności. Różnie też bywa z ich wiarą. Często jest ona bardzo wątła. Coraz więcej narzeczonych pochodzi z niepełnych lub rozbitych rodzin, dlatego mają za sobą mało pozytywnych doświadczeń z małżeństwami, niepewni, czy dadzą radę, czy ich związek się nie rozpadnie. Te braki w wierze i różne lęki nie wynikają z ich złej woli czy wojowniczego nastawienia do Boga i Kościoła. Większość narzeczonych, których spotykamy, chce się pobierać, ale, niestety, często postrzega małżeństwo wyłącznie jako zalegalizowanie związku. Nie mają pojęcia, i wcale ich za to nie winię, czym jest sakrament małżeństwa, jak działa w życiu, jak czerpać z niego siłę na co dzień. Franciszek słusznie też zauważa, że „wielu przychodzi do ślubu nie znając się nawzajem”, bo opierają swoją relację na powierzchownych doznaniach, zabawie, często już na współżyciu seksualnym, które stwarza pozory głębokiej relacji, mylonej po prostu z przyjemnym przeżyciem. Pewne małżeństwo w jednym ze swoich świadectw trafnie zauważyło, że współżycie przedmałżeńskie „daje dużo ciepła, a mało światła”. Mieszkanie razem oraz miłe przeżycia seksualne, uważane coraz częściej w Polsce za rzecz dobrą, nie oznaczają jeszcze pełnego poznania, które obejmuje też sprawy trudne i nieprzyjemne. Narzeczeni, którzy żyją już de facto jak małżeństwo, choć nim nie są, również przychodzą na kursy.
Co mamy im do zaproponowania? Jak im pomóc? Jak ocalić ich dobrą wolę i podprowadzić pod głębsze rozumienie i przeżywanie małżeństwa? Niewątpliwie teologia ciała Jana Pawła II jest dużym bogactwem Kościoła. Ale to wyższa szkoła jazdy, dla nielicznych, a na pewno dla dojrzałych narzeczonych. Dzisiaj trzeba startować z zupełnie innego miejsca, by powoli dojść do szczytów duchowości małżeńskiej.
Wydaje mi się, że w Polsce potrzebujemy na tym polu szczególnej pracy u podstaw, wprowadzenia na nowo w dojrzalszą wiarę i wspólnotę Kościoła. Bez powiązania, jak pisze również Franciszek, przygotowania do małżeństwa z „przepowiadaniem kerygmy” (207), czyli powtórnej ewangelizacji, niewiele zdziałamy. Ponadto, przygotowanie do małżeństwa musi dzisiaj być bardziej pastoralne, egzystencjalne i oparte przede wszystkim na świadectwie życia małżonków, przy ścisłej współpracy z duszpasterzami.
Co powinno być celem kursu przedmałżeńskiego, czyli przygotowania bliższego? Na pewno nie chodzi o zasypanie młodych katechizmowymi formułami, lecz raczej o przekazanie im takich narzędzi, które pozwolą młodym jeszcze raz (a może po raz pierwszy) gruntownie zbadać motywację, jaką się kierują, podejmując decyzję o ślubie. Ważne jest, aby oni omówili między sobą i jasno sprecyzowali „czego każdy oczekuje do ewentualnego małżeństwa, czym jest miłość i zaangażowanie, czego każdy z nich pragnie od drugiej osoby, jaki typ wspólnego życia chce planować” (209). Samo zakochanie i atrakcyjność fizyczna nie wystarczą do zbudowania trwałego związku. Te doświadczenia są zwykle przyjemne i zamykają oczy na słabości, wady i ograniczenia, które tak naprawdę stają się później główną przeszkodą na drodze rozwoju małżeństwa.
Jeśli Prawo Kanoniczne stwierdza, że Chrystus podniósł świecką instytucję małżeństwa, a dokładnie przymierze między małżonkami, do godności sakramentu (kan.1055), to znaczy, że świeckie małżeństwo też ma wartość, chociaż nie jest sakramentem. Małżeństwa nie wymyślił Kościół. Gdy Jezus mówi o małżeństwie, odwołuje się do początku stworzenia. Ludzka przyjaźń, więź między mężczyzną i kobietą, są podstawowym sakramentem. Nie rodzina, ale małżeństwo.
Dlatego najpierw należałoby popracować nad formą i treścią katechezy na temat małżeństwa w szkole, by pokazać ogólnoludzkie wartości, które pociągają w małżeństwie, a przecież też są stworzone przez Boga. A potem dopiero skupić się na tym, co nowego wnosi małżeństwo sakramentalne. Taki wniosek wysnuwam z rekolekcji prowadzonych przez pary małżeńskie i księdza w ramach „Małżeńskich dróg”. Rozpoczynają się one od tematów zrozumiałych dla każdego człowieka, od ludzkiego fundamentu: kim jesteśmy, co wnosimy jako ludzie do związku, jakie mamy cechy charakteru, co dla nas jest ważne, jakie są nasze bliższe i dalsze cele życiowe, jak wyglądają nasze przyzwyczajenia, z jakimi uczuciami szczególnie mamy trudności itd.
Narzeczeni słuchając świadectw par na temat małżeństwa i codziennego życia (a także księdza w odniesieniu do jego życia kapłańskiego) przełamują powoli różne uprzedzenia i nabierają zaufania. Dopiero później przechodzimy do wiary i sakramentu. Jest w tym mądrość, zwłaszcza dzisiaj. Gdybyśmy zaczynali od wiary i istotnych cech sakramentu małżeństwa, narzeczeni szybko by się wyłączyli, ponieważ nie zawsze rozumieją język religijny. Dzięki temu, że najpierw słyszą o doświadczeniu żywych małżonków, którzy żyją wiernie i szczęśliwie właśnie dzięki wierze, łatwiej im potem otworzyć się na trudniejsze sprawy, jak wiara, związanie z Kościołem czy moralność seksualna oparta na Ewangelii.
Kiedy mówimy o wierze stricte religijnej, zwracamy najpierw uwagę na obecność wiary nie-religijnej w życiu, czyli zaufania międzyludzkiego, a także zaufania do świata. W ciągu życia podejmujemy bowiem setki, jeśli nie tysiące decyzji, nie mając pełnej wiedzy, a jednak komuś ufamy. Często ryzykujemy. O tym związku zaufania z wiarą należy otwarcie mówić. Jeśli wejdzie się przez tę bramę i przekona ludzi, że świat zbudowany jest na zaufaniu, łatwiej zaprosić też do wiary osobowej w Boga.
Uważam również, że nieproporcjonalnie dużo uwagi poświęca się w katechezach i kazaniach seksualności pod kątem nakazów i zakazów. Po części dlatego, że wciąż pokutuje podejrzliwe podejście do ludzkiej seksualności, jakby to był wyłącznie zakazany owoc. I jakby tylko tutaj czaiło się zło. Taka postawa rodzi w młodych wrażenie, że Kościół instytucjonalny zafiksowany jest na seksie.
Postuluję, żeby katecheza o seksualności nie była oderwana od biblijnej antropologii, ale też została umieszczona w kontekście relacji, afirmacji człowieka. Z drugiej strony, trzeba pokazywać seksualność jako jeden z ważnych przejawów miłości małżeńskiej, ale nie jedyny. Przecież są inne formy wspólnego życia i miłości: komunikacja, słuchanie, wdzięczność, rozmowa, przebaczenie, znoszenie wzajemnych słabości i ograniczeń, relacje z innymi, wychowanie dzieci, praca, obowiązki domowe, gospodarowanie finansami, role. Przyznam, że ksiądz nie do końca jest tutaj kompetentną osobą, by o tym przekonująco mówić, chyba że opiera się na częstym i bliskim kontakcie z małżeństwami.
Potrzebujemy również bardziej dynamicznego i osobowego ujęcia sakramentów. Nie są to rytualno-magiczne znaki, lecz raczej etapy drogi, na której chrześcijanin stopniowo dojrzewa do moralnej świętości, bo tę fundamentalną, podarowaną w chrzcie już posiada. Wszystkie sakramenty są powiązane ze sobą i wypływają z jednego źródła: chrztu. W jaki sposób małżeństwo jest „skutecznym znakiem działania łaski Bożej” w codzienności? To jest pytanie, na które jeszcze sobie w pełni w Kościele nie odpowiedzieliśmy. Wiele zależy tutaj od samych kapłanów. Moje doświadczenie z seminarium jest takie, że zbyt wiele uwagi poświęca się warunkom prawnym, jakie trzeba spełnić, aby sakrament był ważny i godziwy. A co potem?
Magiczne podejście do sakramentów wiąże się też z tym, iż za słabo przedstawiamy chrześcijaństwo jako wiarę, drogę, sposób życia. Tak wypowiada się o nim Nowy Testament. Podobnie z miłością – Paweł pisze, że jest ona „drogą doskonalszą”, czymś, co posiada etapy. Natomiast niestety często chrześcijaństwo funkcjonuje w wersji przemieszanej z oświeceniowym, a może nawet rzymskim, modelem religii. Jest jakiś Bóg, instytucje, gdzie należy spełnić określone czynności religijne: złożyć ofiarę, pomodlić się chwilę, pójść do kościoła w niedzielę, a moralność, która dotyczy czynów, postaw i wyborów w różnych dziedzinach życia, jest już luźno związana z wiarą. I dlatego jednym z kluczowych problemów wielu narzeczonych jest słaba identyfikacja ze wspólnotą Kościoła. Jest to podtrzymywane w dyskusjach publicznych także przez księży i biskupów – postrzeganie Kościoła głównie jako hierarchii i instytucji. Tutaj jest jeszcze wiele do zrobienia.
Wielkie zaskoczenie ogarnia narzeczonych, kiedy w ślad za św. Ignacym z Loyoli mówię, iż małżeństwo nie jest celem życia chrześcijanina, lecz formą powołania chrześcijańskiego. Małżeństwo nie służy tylko temu, by jakoś urządzić sobie życie na ziemi. Nie jest lekarstwem na samotność. Wszystko, co tworzy na co dzień małżeństwo, ma służyć osobowemu i duchowemu rozwojowi. A polega on przede wszystkim na stałym wewnętrznym oczyszczeniu i dojrzewaniu do coraz doskonalszej miłości. Nic tego nie umożliwia bardziej niż codzienne bycie z małżonkiem i dziećmi.
Przez wieki mistycy, głównie osoby duchowne i konsekrowane, pisały o oczyszczeniu przez modlitwę wewnętrzną. W dodatku w oddzieleniu od „rozpraszających” spraw tego świata. Ale przecież większość ludzi wówczas i teraz żyje w świecie. Czy dla nich oczyszczenie jest niemożliwe? Małżonkowie posiadający dzieci i zaangażowani w świat nie mogą żyć jak zakonnicy. Na szczęście świadomość dojrzewania do świętości na drodze małżeńskiej jest większa niż dawniej, ale wciąż należy rozwijać refleksję nad tym, w jaki sposób wspólne życie małżeńskie oczyszcza i udoskonala chrześcijanina. Dzięki dialogowi, rezygnacji z pewnych swoich oczekiwań, poświęceniu dla współmałżonka i dzieci, człowiek paradoksalnie powoli obumiera i rodzi się na nowo.
Na koniec jeszcze chciałbym zaznaczyć, że w kancelariach parafialnych i na kursach wymiar duszpasterski powinien wyprzedzać aspekt prawny czy nawet moralny. Najpierw trzeba zauważyć człowieka i zakładać jego dobrą wolę, by w ogóle nawiązać z nim relację. Potem można stawiać kolejne kroki. Mam wrażenie, że po stronie narzeczonych często króluje przekonanie, że są oni petentami, a duchownym też w sumie jest to na rękę – świadczy się bowiem pewne usługi, po spełnieniu ściśle określonych warunków. Podejście pastoralne uwzględnia jednak najpierw dobro osoby, a nie spełnienie wymogów prawnych. Zakłada ono znacznie trudniejsze rozeznanie poprzedzone słuchaniem, aby nie wtłaczać wszystkich od razu w ramy praw i nakazów. Bez przemyślenia formacji seminaryjnej pod tym kątem, trudniej będzie nawiązać kontakt ze współczesną młodzieżą.
Dariusz Piórkowski SJ
© 1996–2016 www.mateusz.pl