DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Tęsknimy za nieśmiertelnością, a zarazem robimy wszystko, aby o niej nie myśleć. Ten paradoks można dostrzec szczególnie w polskiej tradycji przeżywania Wszystkich Świętych i Zaduszków. Można bowiem odnieść wrażenie, że pospiesznie omijamy dzielenie radości ze świętymi, koncentrując się na grobach, zniczach i wieńcach. Zbyt wcześnie schodzimy z nieba na ziemię, przywdziewając minorową maskę zadumy i smutku, albo próbujemy obłaskawić śmierć, czyniąc z niej przedmiot zabawy. Jakby nagłe zderzenie z cieniem śmierci, wprawiało nas w stan zagubienia i bliżej nieokreślonego otamowania. Jakby los błogosławionych nas nie dotyczył. Jakby święci byli postaciami z bajki lub przybyszami z kosmosu, oderwanymi od naszego codziennego życia. Jakbyśmy nie wierzyli, że świętość jest możliwa.
Z drugiej strony, trudno się temu dziwić. Już na kilka dni przed świętem Wszystkich Świętych, media zaczynają trąbić, że w gruncie rzeczy chodzi o zapalenie świeczki, wizytę na cmentarzu, czy tradycyjne wrzucenie paru groszy na odnowę Powązek. Środki masowego przekazu kładą nacisk na zewnętrzną atmosferę i otoczkę. W sumie nic w tym złego, byleby tylko na tym się nie skończyło.
Na domiar tego, w parafiach czysto praktyczne względy niepostrzeżenie zamazują różnicę między Zaduszkami a świętem Wszystkich Świętych, rozpoczynając upamiętnianie zmarłych już 1 listopada. Wykorzystując dzień wolny od pracy, zazwyczaj udajemy się na cmentarze. Wskutek tego już w przeddzień Wspomnienia Zmarłych odprawia się nabożeństwa za tych, którzy od nas odeszli. Oczywiście, wśród nich jest również wielu świętych. Niemniej, to przesunięcie akcentów przyćmiewa inne ważne aspekty tej radosnej uroczystości, które mają ścisły związek z obecnym życiem. I o tym właśnie chciałbym teraz napisać.
Uroczystość Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny przenikają się wzajemnie. Nie tylko z powodu ich czasowej bliskości. To prawda, że dzisiaj świętych utożsamiamy głównie z osobami kanonizowanymi lub beatyfikowanymi przez Kościół. Ale w biblijnym sensie świętymi są wszyscy, którzy przez chrzest zostali związani z Chrystusem. Dlatego, tak naprawdę, nie jesteśmy w stanie wyznaczyć wyraźnej granicy między rzeszą znanych i anonimowych świętych, a równie ogromną liczbą wiernych, którzy przechodzą jeszcze przez stadium definitywnego oczyszczenia.
Obie grupy, w różnym stopniu, kosztują już owoce Zmartwychwstania Chrystusa. Jedni i drudzy znajdują się już w Bożych rękach. Co więcej, pozostali członkowie Kościoła również należą do tej samej rodziny, pielgrzymując na ziemi pod skrzydłami Opatrzności. Wszyscy nieodwołalnie jesteśmy związani z Bogiem. Ta nowina powinna wywoływać radość wśród wierzących.
Z drugiej strony, chociaż obu świąt (w sensie ścisłym Zaduszki są tylko wspomnieniem) nie da się oddzielić od siebie, cechuje je również odrębność. Każde z nich na swój sposób mówi coś istotnego o ludzkiej kondycji i przeznaczeniu. Z tego powodu musimy zachować specyfikę tych dni, równocześnie nie tracąc z oczu tego, co je łączy ze sobą.
Chrześcijanie pierwszych wieków gromadzili się wokół grobów męczenników, by wspólnie cieszyć się z ich zwycięstwa. Celebrowali Eucharystię i spożywali następującą po niej ucztę. O dziwo, grób był dla wyznawców Chrystusa symbolem nadziei i radości, wzmacniającym wiarę i spajającym wspólnotę.
Skoro dzień Wszystkich Świętych (Zaduszki również) wzywa nas do radości, musimy najpierw uświadomić sobie, z czego mamy się cieszyć. Wyobraźmy sobie rodzinę, która po wielu latach oczekiwań, wytężonej pracy i zaciskania pasa, może w końcu wprowadzić się do wybudowanego przez siebie domu. Na tę okoliczność zaprasza gości, by wspólnie radować się z ukończenia ważnego dzieła. Albo któryż rodzic nie odczuwa zadowolenia, dowiadując się, że jego/jej dziecko zdało maturę, zdobyło dyplom magistra lub znalazło satysfakcjonującą pracę? Uwieńczenie kolejnych etapów w życiu rodzi radość w sercu tych, którzy czegoś dokonali, ale również promieniuje na osoby spokrewnione z nimi więzami krwi lub przyjaźni.
Święci, z Bożą pomocą, nie tylko przeszli pomyślnie poszczególne odcinki drogi, ale dotarli do jej kresu. Ukoronowali dzieło swego życia. Radość ze świętymi zakłada jednak rozpoznanie w nich naszych krewnych w wierze. Radość z ich szczęścia wypływa z przekonania, że życie ludzkie dąży do spełnienia, które przekracza zdobycie wykształcenia, założenie rodziny, budowę domu, czy zawodowe sukcesy. Te dobra bez wątpienia mają związek z ostatecznym przeznaczeniem człowieka, będąc jego zapowiedzią i przedsmakiem. Jednakże świadomy udział w radości świętych staje się możliwy tylko dla tych, którzy nie usunęli horyzontu wieczności ze swego życia.
Często umyka nam fakt, że mieszkańcy Królestwa Niebieskiego zostali udoskonaleni przez Chrystusa na ziemi, a nie dopiero po śmierci. Świadczy to o tym, że Bóg rzeczywiście działa w widzialnym świecie, że dobro dociera do serc ludzkich i przemienia je od wewnątrz. Aczkolwiek, wbrew pozorom, ta transformacja nie dokonuje się w cieplarnianych warunkach. Wielu świętych pojawia się w Kościele w kryzysowych momentach, kiedy zło panoszy się bez opamiętania, a ludziom wydaje się, że nadzieja na lepsze jutro jest mrzonką. Na przekór zwątpieniu i sceptycyzmowi, obecność zarówno kanonizowanych jak i bezimiennych świętych dowodzi, że nasz świat, pomimo panującego w nim chaosu i niesprawiedliwości, nie został opuszczony przez Boga.
Co rusz na arenę świata wkraczają ludzie natchnieni Ewangelią i umocnieni miłością Chrystusa, którzy potrafią przezwyciężyć własny egoizm, przebaczyć, współczuć, wyciągnąć rękę ku potrzebującemu. (Piszę w czasie teraźniejszym, by podkreślić, że święci ciągle żyją wśród nas). To oni nie poddają się czarnowidztwu i katastroficznym wizjom, nawet jeśli wokół szaleje zawierucha wojny, a ludzka nienawiść sięga zenitu. To oni zagrzewają ducha, podczas gdy prorocy dekadencji wieszczą powszechny upadek. To oni zakasują rękawy, podczas gdy wiele dusz tonie w falach zniechęcenia. To oni zwracają się w cichym błaganiu do Boga, podczas gdy ludzie zawiedzeni życiem rzucają obelgi i przeklinają swój los. To oni dotrzymują słów do końca, nawet jeśli wszyscy wokół uznają ich za naiwnych głupców i życiowych nieudaczników. To oni płaczą nad tymi, którzy beztrosko pławią się w zbytku i powierzchowności. Nawet w godzinie męczeńskiej śmierci wołają: “Niech żyje Chrystus Król”!
Skąd w nich ta siła i determinacja? Cóż takiego wyróżnia ich spośród innych? Czy to, że ich droga usłana jest różami? A może Pan Bóg ich ze wszystkiego wyręcza? Może żyją w łatwiejszych czasach i bardziej sprzyjających okolicznościach? Nie. Sekret świętych polega na tym, że oni nie tyle zbliżają się do Boga, (gdyż On się wcale od nich ani od nas nie oddala), lecz mają narastającą świadomość Jego niezmiennej i bliskiej obecności. Święci dogłębnie rozumieją, co znaczą słowa św. Pawła, że “w Bogu żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). Widzą Go nie gdzieś obok siebie, w zaświatach, w uprzywilejowanych miejscach lub czasach, lecz przede wszystkim w sobie. Św. Jan od Krzyża pisze: “Bóg jest we mnie, a ja w Bogu”.
To duchowe przebudzenie sprawia, że z wolna dostrzegają Go wszędzie, a zwłaszcza w drugim człowieku. Ten nowy punkt widzenia “koryguje” ich podejście do siebie i otaczającej ich rzeczywistości, co owocuje zaniechaniem uporczywej zmiany siebie i innych na własną rękę. W ten sposób święci jeszcze bardziej (bo nawrócenie też jest darem) otwierają się na Bożą miłość i powoli uczą się kochać.
Jednakże, pomimo ich heroizmu (nie mylić z bohaterstwem), większość świętych prowadzi zwyczajne życie. Niektórzy z nich nie rzucają się specjalnie w oczy. Przeciwnie, odkąd się nawrócili, nie czują się z tego powodu wybrani i wyjątkowi. Jedna z porażających cech świętości polega na tym, że święci uważają się za takich samych śmiertelników jak każdy z nas, a nierzadko za wielkich grzeszników. Wbrew lukrowanym wyobrażeniom, także oni doświadczają zmagań podobnych do naszych. Cierpią, bawią się i żartują. Nie stronią od przyjemności i powstrzymują się od nich, jeśli trzeba.
Nie przysługuje im żadna taryfa ulgowa, gdyż i oni mają troski, które spędzają im sen z oczu. Mozolnie uczą się, jak odróżniać rzeczy istotne od drugorzędnych, a przy tym zawsze mają czas na wszystko. I właśnie dlatego, że trwają w żywym kontakcie ze swoim wnętrzem i obecnym w nim Bogiem, mogą rozeznać, czemu warto się poświęcać, co pominąć, a jednocześnie potrafią docenić z pozoru trywialne rzeczy. Nie popadają w przesadną euforię, ani nie gardzą dobrami tego świata. Wielu z nich pokochało monotonię rutyny i codziennych obowiązków, gdyż starają się żyć w teraźniejszości, “tylko dzisiaj”, jak pisał bł. Jan XXIII.
Wśród zastępów świętych są również tacy, którzy pozostają nimi jedynie w Bożych oczach, kompletnie niezauważeni przez ludzi. Świętość nie zawsze ujawnia się w majestatycznych dziełach i pełnych rozmachu przedsięwzięciach. Najczęściej wydarza się w wierności małym rzeczom. Czyż nie o takich ludziach, anonimowych świętych, mówi Jezus w wizji Sądu Ostatecznego? Błogosławieni okażą zdziwienie, słysząc z ust Króla, że w swoim życiu uczynili coś wielkiego. Do głowy im nie przyszło, że podanie kubka wody do picia, zrobienie kanapki, odwiedziny chorego na duszy lub ciele, przykrycie zziębionego, było czymś nadzwyczajnym.
A jednak Bóg ma inne kryteria wielkości. Wydaje się, że często nie doceniamy prostych gestów miłości, (a przez to lękamy się świętości) ponieważ sądzimy, że chrześcijaństwo w istocie sprowadza się do unikania zła. Ale, paradoksalnie, Jezus nie wyrzuca niesprawiedliwym, że Go oszukali, okradli czy zabili. Wręcz przeciwnie, ukazuje im zaniedbane przez nich dobro: “Byłem głodny, a nie daliście mi jeść” (Mt 25,42). Święci doskonale wiedzą, że każdy gest miłości, chociażby tak niepozorny jak uścisk dłoni, jest na wagę złota.
Niestety, często kreujemy świętych na greckich bohaterów, których nic się nie ima, a ich wspaniałość mierzona jest ilością walecznych czynów i ponadprzeciętnych osiągnięć. Z drugiej strony, czasem czynimy ze świętych posępne postaci bądź ludzi z kamienia. Wyobrażamy ich sobie jako srogich ascetów, odstręczających innych swoją surowością. Niemniej, nawet jeśli tacy święci pojawiali się w historii Kościoła, trzeba jasno stwierdzić, że święty świętemu nierówny. Każdy przyjaciel Boga jest oryginalny.
Św. Ignacy Loyola po swym początkowym nawróceniu sądził, że świętość wyraża się w postach, niestrzyżeniu włosów i nieobcinaniu paznokci. Rychło jednak doszedł do wniosku, że to ślepa uliczka. Św. Teresa z Avila błagała, aby Bóg zachowaj ją od ludzi, którzy są tak duchowi, że chcieliby wszystko obrócić w modlitwę. Św. Franiszek Salezy przestrzega przed pokusą uczynienia z małżonków mnichów, którzy mieliby całymi dniami przesiadywać w kościele, zaniedbując właściwe im obowiązki. A św. Tomasz z Akwinu, wyprzedzając współczesnych terapeutów zalecał, aby przeciwdziałać smutkowi “przez rozmowę z przyjaciółmi, płacz, sen lub ciepłą kąpiel”.
I jeszcze jedno. Wbrew pozorom, święci wcale nie “śpią i odpoczywają w pokoju”, jak zwykliśmy prosić o to dla zmarłych, mając na myśli uwolnienie od znojów i cierpień obecnego życia. Nasi błogosławieni bracia i siostry są raczej stale zajęci. Wyraża to prawda o “obcowaniu świętych”, czyli istniejącej dobroczynnej więzi między Bogiem, mieszkańcami nieba, a pozostałymi członkami Ciała Chrystusa. Święci żyjący w świecie rozlewają dobro wokół siebie, stając się kanałami boskiej miłości do ludzi. Z kolei święci rozkoszujący się oglądaniem Boga, również myślą o naszym dobru, ponieważ Bóg, w którego się wpatrują, ciągle o nas pamięta. Miłość do Boga jest miłością do człowieka. I na odwrót. Dlatego błogosławieni mogą nam przekazać Jego dary, umocnić w wierze, dodać siły w przeciwnościach, wskazać drogę, rozproszyć ciemności, jeśli ich o to poprosimy. Chociaż często wydaje się, że gdyby ich działanie zależało wyłącznie od naszej prośby, mogliby się nie doczekać na wyświadczenie nam przysługi. Od początku historii ludzkości, która nie kończy się poza granicami śmierci, Bóg działa przez ludzi. Co prawda, jedynie Stwórca jest źródłem dobra i świętości, ale Jego dary spływają na nas za pośrednictwem innych osób.
W tym sensie chrześcijaństwo nie jest religią prywatną, w której kontaktujemy się z Bogiem z pominięciem jakichkolwiek pośredników. Bóg tworzy wspólnotę, ukazując jej konieczność dla rozwoju człowieka. Nie żyjemy w izolacji, jak wolne elektrony. Łączy nas niewidzialna nić solidarności. Niektóre jej przejawy można dostrzec już na ziemi. Współczujemy na widok ludzkiej biedy i cierpienia. Pragniemy pospieszyć z pomocą tym, którzy nagle pozbawieni zostali dachu nad głową i wszelkich środków do życia. Mimo naszych słabości, dążymy do pokoju, uczymy się współpracy. Cieszymy się, kiedy reprezentacja siatkarzy wygrywa w mistrzostwach. Zwieramy szyki, kiedy zbliża się zagrożenie. W istocie relacje międzyludzkie opierają się na trwalszych podstawach niż nam się to czasem wydaje.
Dzień Zaduszny świętuje rewelacyjną prawdę, że relacje między ludźmi zmieniają się, ale się nie kończą. Chrześcijanie wierzą, że zmarli przebywający w czyśćcu (bo o nich tutaj chodzi) uczą się oddawać siebie do końca, a może lepiej, są przeobrażani przez miłość, by móc jej w pełni doświadczyć. Nikt bardziej niż czyśćcowe dusze nie pragnie oglądać Boga. To pragnienie, jak niegasnący płomień, staje się dla nich źródłem przemiany, oczyszczając ich od przywiązań do różnego rodzaju bożków.
Jeśli ludzka grzeszność po części wiąże się z ignorancją i nieznajomością prawdziwego Boga, jeśli tylko diaboliczny opór wyklucza (chociaż nie unicestwia) stworzenie ze szczęścia wiecznego, któż z nas może ocenić, iluż ludzi mogło dobrowolnie zamknąć sobie dostęp do nieba lub czyśćca.
Wspomnienie wiernych zmarłych również odwołuje się do “obcowania świętych”, tym razem z akcentem na żyjących. Ufna modlitwa za zmarłych “przyśpiesza” ich dojrzewanie. Ale jaką mocą? Cóż my możemy im dać? Czyż to nie Bóg zbawia? Owszem. Jednakże modlitwa wstawiennicza za zmarłych przypomina łamanie się chlebem z potrzebującym. Tym chlebem jest pragnienie wzbudzone w nas przez Boga. W takiej modlitwie nie tyle prosimy o coś dla siebie, ale zwracamy uwagę ku innym. Zresztą, podobnie dzieje się, kiedy modlimy się za żywe osoby lub kiedy inni wstawiają za nas przed Bogiem.
Ten akt zapomnienia o sobie jest owocem miłości, poruszającym Boże serce. Jest kluczem otwierającym skarbiec Jego dobroci na oścież. Jest formą obumierania ludzkiego ja, która rodzi życie. Modląc się za zmarłych, pomagamy Bogu w dystrybucji Jego niewidzialnych darów. Podobni jesteśmy do listonosza lub kuriera, który doręcza adresatom listy i paczki. W ten sposób pokornie i bez rozgłosu powiększamy krąg miłości. A Pan Bóg, jeśli można tak powiedzieć, piecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Ten sam akt modlitwy powiększa zastępy świętych i zarazem oczyszcza serca żyjących od egoizmu.
I tak koło się zamyka. Uroczystość Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny to świętowanie żywej i dynamicznej wspólnoty Kościoła, pielgrzymującej oraz tej, która przekraczyła już bariery czasu i przestrzeni. Ponieważ wszyscy członkowie Kościoła znajdują się już w orbicie działania Boga, dlatego mogą oni nawzajem dla siebie stawać się doręczycielami Bożych darów. Dzięki tej tajemniczej wymianie, wszyscy chrześcijanie, zmarli bądź żywi, pomagają sobie w drodze do domu Ojca.
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.
© 1996–2009 www.mateusz.pl