DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
„Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie” (Łk 13,3).
Jezus po raz kolejny zadaje kłam powszechnemu przeświadczeniu, że grzech polega jedynie na złamaniu prawa lub naruszeniu religijnych reguł. Tymczasem grzech może się w nas objawić w zupełnie niespodziewany sposób.
Świadomość grzechu w sercach wielu chrześcijan zamazała się w ostatnich dziesięcioleciach. Coraz więcej ludzi bagatelizuje powagę grzechu i uważa siebie za niemal nieskazitelnych, między innymi wskutek ich mglistego i powierzchownego rozumienia grzeszności. Z drugiej strony wciąż spotykamy osoby, które wiedzą, że przekonanie jakoby niczego nam już nie brakowało do szczęścia jest kłamstwem, lecz ulegając własnej słabości, ciągle się potykają i popadają w drugą skrajność: smutek i przygnębienie.
Daleki jestem od umieszczania grzechu w centrum chrześcijaństwa. Łaska jednak poprzedza nas we wszystkim, bo „umiłowani zostaliśmy przed założeniem świata”, jak pisze św. Paweł w Liście do Efezjan. Bóg nie objawił nam swego miłosierdzia i dobroci tylko dlatego, że zgrzeszyliśmy, jakbyśmy przed grzechem ich nie potrzebowali. Jednakże wydaje się, że bez zdrowego rozpoznania własnej grzeszności, które jest także Bożym darem, nie możemy w pełni otworzyć się na wyzwalającą i uzdrawiającą moc Chrystusa.
Przysłuchując się uważniej temu, co Pismo św. mówi na temat grzechu, szybko można dojść do wniosku, że tajemnica nieprawości nie polega wyłącznie na jednorazowym przekroczeniu prawa, i to jeszcze w sprawach dużego kalibru, ani jedynie na czynieniu bezpośredniego zła. W dzisiejszym pierwszym czytaniu i Ewangelii skonfrontowani jesteśmy z dwiema zazębiającymi się ze sobą metaforami grzechu, które znacząco rozszerzają potoczne rozumienie ludzkiej grzeszności.
W pierwszym czytaniu z Księgi Wyjścia słyszymy następujące słowa: „Zstąpiłem, aby wyrwać Izraela z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód” (Wj 3,8). Jednym z symboli grzechu, przewijającym się przez całe Pismo św., jest niewola egipska. Kiedy św. Paweł pisze, że „grzech wszedł na świat, a przez grzech śmierć” (Rz 5,12) poniekąd nawiązuje do tego starotestamentalnego obrazu. Jednakże użycie słowa „erchomai” – „nadejść” sugeruje nagłe pojawienie się siły, która przyszła na świat z zewnątrz. Dla zobrazowania, jak to się mogło stać, odwołajmy się do porównania. Wyobraźmy sobie króla dowodzącego armią, który bez walki (to chyba rzadkość, ale znamy takie przypadki chociażby w dziejach III Rzeszy) wmaszerowuje przez bramę do miasta, ponieważ jego oddziały zostały ochoczo przyjęte przez mieszkańców, którzy nie domyślając się, na co się zanosi, otworzyli bramę i wpuścili żołnierzy do środka. Ale, ku zdziwieniu wszystkich, nowy władca szybko zaprowadził własne prawa, ograniczył wolność dotychczasowych gospodarzy i zaczął żyć na ich koszt jak pasożyt.
Grzech to nie żart. Co więcej, to rzeczywistość, która weszła na świat przez bramę ludzkiej wolności, którą św. Ireneusz z Lyonu nazwałby „wolnością niedojrzałych dzieci”. Grzech to siła, która podporządkowuje i paraliżuje ludzi od wewnątrz, chociaż z początku trudno zauważyć jej destrukcyjne działanie. Zrazu można nie dostrzegać żadnego problemu i cieszyć się świetnym samopoczuciem, zgodnie ze słowami Psalmisty: „Nieprawość mówi do bezbożnika w głębi jego serca; bojaźni Boga nie ma przed jego oczyma. Bo jego własne oczy [zbyt] mu schlebiają, by znaleźć swą winę i ją znienawidzić „ (Ps 36, 1-2). Ale z biegiem czasu, krok po kroku, sytuacja grzesznika zaczyna się pogarszać. Chaos, dysharmonia i ciemność ogarniają jego życie do tego stopnia, że bez Bożej i ludzkiej pomocy nie może on przywrócić pierwotnego porządku i harmonii.
Przyzwyczailiśmy się do postrzegania grzechu jako pojedynczego aktu, w dodatku popełnionego z pełną świadomością i dobrowolnością. Tymczasem w Biblii sprawa wydaje się bardziej skomplikowana. Zauważmy, że Izraelici nie popadli w niewolę w Egipcie z własnej woli. Poprzedzał ją długi splot różnych wypadków. Ostatecznie, Jakub, patriarcha Izraela, udał się tam wraz z całą rodziną na polecenie Jahwe: „Idź bez obawy do Egiptu, gdyż uczynię cię tam wielkim narodem. Ja pójdę tam z tobą i Ja stamtąd cię wyprowadzę, a Józef zamknie ci oczy" (Rdz 46, 3-4). Bóg nie wspomina ani słowem o czekającej ich niedoli. Zanim Izraelici opuścili Kanaan, synowie Jakuba sprzedali swego brata, Józefa, w akcie zazdrości i nienawiści. Kto wie, być może tutaj należałoby upatrywać odległych korzeni ich przyszłych utrapień? Józef, po długich perypetiach i przejściach, zdobył poważanie u faraona dzięki zdolności trafnej interpretacji snów i stał się jedną z najważniejszych osób w państwie. Dopiero po śmierci Józefa, kiedy do władzy doszedł inny faraon, rozpoczął się ucisk Izraelitów.
Cała ta historia zaświadcza, że niewola nie zawsze rozpoczyna się z chwilą świadomego i pełnego wyboru zła, albo przynajmniej jej geneza nie jest jasna. Możemy być dotknięci złem bez naszego wpływu. Ponadto, w grzechu zachodzi pewne stopniowanie (rozróżniamy grzechy powszednie, śmiertelne i ciężkie). A to oznacza, że również nasza odpowiedzialność za grzech nie zawsze rozkłada się równomiernie.
Przypatrzmy się bliżej paradoksowi, o którym pisze św. Paweł w Liście do Rzymian: „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę” (Rz 7,19) Jak można czynić coś, czego się nie chce? Czy apostoł nie wikła się tutaj w jakąś sprzeczność? Czyż nasza wola nie jest zawsze źródłem naszych działań, obojętnie czy są one dobre lub złe? Hannah Arendt, czytając ten fragment Listu do Rzymian, sądziła, że apostoł przypisał człowiekowi schizofreniczne rozszczepienie jaźni. Co tak naprawdę św. Paweł ma na myśli?
W następnym zdaniu apostoł precyzuje: „Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka” (Rz 7,20). Ciekawe, że św. Paweł pisze o sobie, i to jeszcze w czasie teraźniejszym. Nie opisuje swojej kondycji sprzed nawrócenia, lecz obecny stan, po chrzcie i długich latach pracy apostolskiej. Wydaje mi się, że apostoł trafnie wyraża doświadczenie każdego człowieka. Pragniemy dobra, a jednak jakaś inna siła popycha nas w przeciwnym kierunku. Chodzi tutaj właśnie o niewolę grzechu objawiającą się w słabości, pięcie Achillesa, którą każdy z nas posiada. Czy ta słabość pozbawia nas odpowiedzialności? Z pewnością nie, ale w wielu wypadkach ją zmniejsza. U źródeł naszych zniewoleń leży często niewiedza, zły przykład, zgorszenie, nieświadomie wyćwiczony nawyk i wrodzona skłonność do wybierana tego, co na pozór wydaje się lżejsze i przyjemniejsze. Ulegając tym zniewoleniom, zazwyczaj czujemy się winni. Mamy wyrzuty sumienia. Żałujemy. Wiemy, że one nam szkodzą. Potępiamy te praktyki. A jednak… Nie można więc mówić w tym przypadku o moralnej deprawacji w ścisłym sensie tego słowa, bo zachowujemy w sobie świadomość niewybranego dobra.
Inaczej przedstawia się sprawa z osobami, które wiedząc, co robią, przyzwalają na złe skłonności i czują się z tym dobrze, otwierając się na pełny „rozkwit” swoich żądz, dzień za dniem. Nie doświadczają żadnego rozdarcia, nie toczą wewnętrznej walki, nie mają świadomości, że czynią zło, którego nie chcą. Tylko takie osoby popełniają grzech śmiertelny, który zakłada pełną wiedzę i zupełną zgodę na zło. Tradycja mówi również o istnieniu siedmiu grzechów głównych: pycha, zazdrość, nieczystość, chciwość, gniew, lenistwo, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, które bynajmniej nie wyczerpują katalogu innych ludzkich występków, ale bywają ich źródłem. Warto jednak zauważyć, że w tym rozróżnieniu nie tyle chodzi o pojedynczy grzech popełniony w przypływie słabości, ale raczej pewien długotrwały stan, który otępia ludzkie sumienie. Czyż wielu z nas nie utożsamia się chętniej ze św. Pawłem, który rozpoznaje w sobie pragnienie dobra, ale wskutek niemocy wybiera to, co mu zaprzecza?
Niewola to niewola. Po cóż wprowadzać jakieś niepotrzebne rozróżnienia? A jednak, jeśli ktoś popada ciągle w te same grzechy, pomimo starań i żalu, jest wprawdzie zniewolony, ale jego wina może być minimalna. Nie można go stawiać na równi z osobą, która zewnętrznie popełnia te same grzechy, ale nie widzi najmniejszego problemu w swoim postępowaniu.
Niewola grzechu rozumiana w szerokim sensie (to znaczy obejmująca nie tylko grzechy śmiertelne, ale i to, co może do nich prowadzić) objawia się w nieuporządkowanych przywiązaniach i uzależnieniach od różnych rzeczy i aktywności, od których oczekujemy niemalże niebiańskiego upojenia. Niestety, zamiast spodziewanego ukojenia, często stajemy się zmęczeni, wypaleni, pozbawieni inicjatywy, smutni. Co tu dużo mówić, każdy z nas zmaga się z jakąś formą niewoli. I do pewnego stopnia jest to nieuniknione. Nawet święci posiadali swoje słabostki, bo świętość nie polega na ich braku, ale na życiu w nakierowaniu na Boga wespół z nimi. „Moc bowiem w słabości się doskonali”.
Nasze niewłaściwe przywiązania polegają zwykle na pozbawionym wolności korzystaniu z dobrych rzeczy lub sięganiu po to, co z zasady szkodzi, chociaż przynosi chwilową satysfakcję. Czy będzie to nadmierne palenie papierosów; nadużywanie alkoholu, traktowanie seksualności jako źródła szybkiej przyjemności; chorobliwa oszczędność lub rozrzutność; ślęczenie nad komputerem dla zabicia czasu; pornografia; niekontrolowane oglądanie telewizji; ciągła zależność do maili, komórki, sms-ów i czatów; obsesyjne zaabsorbowanie pracą; potrzeba ciągłego kupowania; nieznośne wieszanie się komuś na szyi, by uleczyć własną samotność. To tylko niektóre przykłady zachowań, które z pozoru wydają się nie mieć wiele wspólnego z grzechem (bo rzekomo nie przekraczamy żadnego przykazania). Tymczasem, te zależności z wolna pozbawiają nas energii, którą moglibyśmy poświęcić na szczytniejsze cele. Ponadto, niewola odwraca nas od Boga, co skutkuje również zaniżeniem poczucia własnej wartości i osłabieniem wiary w siebie. Grzech skupia nas na sobie, skutecznie przesuwając potrzeby innych na dalszy plan. Bliźni zazwyczaj pojawiają się jako intruzi, bo przecież mamy coś ważnego do zrobienia. A de facto, ta „ważna” rzecz to przymus złożenia kolejnego hołdu bożkowi. Ta forma niewoli grzechu przypomina raczej przedłużający się i dokuczający stan, chociaż, na przykład osoba uzależniona zazwyczaj twierdzi, że czuje się wyśmienicie. Wystarczy jednak na chwilę pozbawić ją ubóstwianej rzeczy i wpada w panikę, bo nie wie co z sobą począć. Odczuwa dojmujący brak i szuka szybkiego sposobu jego zaspokojenia. Zaniedbanie naszych zniewoleń może z czasem prowadzić, i zwykle tak się dzieje, do coraz większych upadków i dużo poważniejszych grzechów.
W dzisiejszej Ewangelii Jezus stanowczo ostrzega nas przed zgubnym wpływem nieprawości i grzechu na nasze życie. Jednakże, co ciekawe, do swoich napomnień dodaje przypowieść o nieurodzajnym drzewie figowym. Sądzę, że przyświeca mu w tym następujący cel: Chrystus pragnie zwrócić naszą uwagę na kolejne oblicze grzechu, którego często nie dostrzegamy.
Na czym polega problem drzewa figowego z przypowieści? Po pierwsze, że nie przynosi żadnych owoców. Tylko liście. Nic więcej. Po drugie, biorąc pod uwagę kontekst przypowieści, drzewo na próżno wykorzystuje substancje odżywcze gleby i wodę, które mogłyby być bardziej wydajniej użyte przez inną roślinę. I po trzecie, drzewo rośnie sobie, jakby istnieło dla siebie. A tymczasem ma cieszyć owocami właściciela ogrodu.
Jezus po raz kolejny zadaje kłam powszechnemu przeświadczeniu, że grzech polega jedynie na złamaniu prawa lub naruszeniu religijnych reguł. Grzech może się w nas objawić w zupełnie niespodziewany sposób, zahamowując rozwój, nie dopuszczając do zrodzenia smacznych i dojrzałych owoców, promując życie nie mające innego celu poza przetrwaniem i czerpaniem ciągłej przyjemności. W ten sposób Chrystus przypomina nam, że grzech to nie tylko czynienie zła, ale przede wszystkim zaniedbanie dobra.
Chrześcijaństwo ma na celu coś więcej niż unikanie zła. Według św. Pawła, chrześcijanie powinni przynosić owoce, które składają się z „miłości, radości, pokoju, cierpliwości, życzliwości, hojności, wierności” (Ga 5, 22-23) itd.
W Ewangelii św. Mateusza Jezus wypowiada się w podobny sposób. Zarysowuje wspaniałą wizję Sądu Ostatecznego, w której, o dziwo, ludzie zebrani wokół niego nie będą zapytani o bezpośrednio wyrządzone zło. Chrystus nie zwraca się do grzesznych z następującym wyrzutem: „Okradliście mnie. Okłamaliście mnie. Zabiliście mnie”, ale powie do nich: „ Byłem głodny, a nie daliście mi jeść. Byłem spragniony, a nie daliście mi pić” (Mt 25, 42). Ta scena intryguje mnie od wielu lat. Zadaję sobie pytanie, dlaczego Jezus nie mówi tutaj o przewrotnych uczynkach, o siedmiu grzechach głównych? Jednym z przyczyn może być to, że pragnienie i realizacja dobra określa nas bardziej niż skłonność do złego, chociaż doświadczenie często wydaje się temu przeczyć. Niemniej, to co Jezus mówi o człowieku na końcu dziejów, odnosi się również do jego początku. Nasze źródła są w dobru.
Mam wrażenie, że nasze zaniedbania biorą się z przekonania, że wiele dobrych uczynków to nic wielkiego. (Tutaj widzę również przyczynę przesadnego zainteresowania złem w mediach. Dobre wiadomości są nudne, podczas gdy zło przyciąga uwagę i intryguje). Lekceważymy „małe” dobro, a zarazem oczekujemy heroicznych czynów według nierealistycznej miary, do których pewnie nigdy nie będziemy zdolni. Chcielibyśmy być od razu Matką Teresą z Kalkuty, a zapominamy, że ona zaczynała od drobnych rzeczy. I w sumie na nich poprzestawała. A skoro wydaje nam się, że taki heroizm jest dla nas raczej nieosiągalny, przymykamy również oczy nawet na to, co niepozorne, a ważne. Uczynki miłosierdzia względem ciała i ducha często nie kosztują wiele.
Ponadto Bóg oferuje nam wsparcie w modlitwie, w sakramentach, w drugim człowieku, a nie zawsze je doceniamy. Bezpośrednie zło popełniamy wskutek słabości i uwikłania w różne niewole. Być może ten rodzaj zła „łatwiej” rozgrzeszyć. Zaniedbujemy dobro, ponieważ nie otwieramy się na oferowaną nam szansę. Trudno więc wówczas wymówić się własną słabością i skłonnością do złego. Chociaż pewnie jedno z drugim jakoś się łączy. Im więcej złych uczynków i zniewoleń, tym więcej zaniedbania dobra. Im więcej zrealizowanego dobra, tym mniej niewoli i przyzwolenia na zło.
Tak, Chrystus oczekuje od nas, abyśmy „zło dobrem zwyciężali” (Rz 12,21) i wydawali owoce. Ale dobra nowina dzisiejszych czytań głosi, że nie musimy i nie możemy czynić tego sami z siebie. Jezus jest naszym nowym Mojżeszem, który posiada moc Boga i może rozkuć w nas wszelkie kajdany niewoli, jeśli tylko je w sobie rozpoznamy i wyciągniemy ręce po pomoc. Jezus jest tym, który przeprowadza nas z pustynnego kraju braków, uzależnień i zniewoleń do krainy pełni, gdzie z radością możemy zażywać obfitości życia. Dopiero kiedy zostaniemy uwolnieni z naszych zniewoleń (co dokonuje się przez całe nasze życie), będziemy mogli przynosić coraz więcej owoców, ponieważ strumień naszej energii na nowo popłynie we właściwym kierunku. Nasza poczucie wartości wzrośnie. Troska o innych będzie częściej pojawiać się w polu naszego zainteresowania.
Jezus jest również dobrym ogrodnikiem, który cierpliwie otacza nas opieką i nigdy nie przestaje wierzyć w naszą zdolność przynoszenia owoców, nawet jeśli czasem zaprzepaszczamy okazję, trwonimy energię, czas i podarowane nam talenty. To Bóg zaopatruje nas nieustannie w dobrą ziemię i środki odżywcze, które ilustrują nasze naturalne dary i zdolności. Nasz nieodłączny ogrodnik ciągle uprawia w nas te dary, motywuje do działania, pokrzepia, przemawiając do nas i karmiąc nas swoim Ciałem i Krwią. Bo wie, że ostatecznie łaska w nas zwycięży, że niewola zostanie przezwyciężona, że póki żyjemy, wiele może się w nas zmienić na lepsze. A nawet poza granicą śmierci wciąż istnieje nadzieja zmiany.
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.
© 1996–2010 www.mateusz.pl