DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
„Pan trzeciego dnia nas dźwignie i żyć będziemy w Jego obecności” (Oz 6,2).
Któż z nas odważyłby się życzyć swoim rodzicom śmierci, by jak najszybciej cieszyli się szczęściem nieba? Byli tacy, co się odważyli.
W „Dziejach duszy” św. Teresa z Lisieux przywołuje fragment listu swojej mamy, zaskoczonej dziwnym zachowaniem córki: „Mała to niezrównany figlarz, okazuje mi serdeczność życząc śmierci: ‘Ach, tak bardzo bym chciała byś umarła, biedna moja Mamo!’…, woła. Skarcona, odpiera: ‘- Chcę przecież, byś poszła do Nieba, bo mówisz, że trzeba umrzeć, aby tam pójść”.
Teresa w swojej dziecięcej szczerości wyraża sprawę fundamentalną: chrześcijanin powinien na swoje życie patrzeć z perspektywy końca. A koniec to nie śmierć, która jest tylko przejściem, lecz początek nowości, przekraczającej najśmielsze ludzkie oczekiwania. Koniec to nasze zmartwychwstanie, a więc niebo.
Także św. Augustyn uznał, że nie godzi się lamentować nad śmiercią własnej matki, bo „tak się zazwyczaj opłakuje śmierć uważaną za nieszczęście albo za całkowite unicestwienie. Ona zaś nie umierała nieszczęśliwie, ani nie osuwała się w nicość”.
Tak myśleli ludzie, którzy żyli nadzieją zmartwychwstania.
W sumie rzadko myślimy o naszym końcu, bo zaprzątają nas głównie tzw. sprawy doczesne. Zazwyczaj żyjemy troskami, lękami, przyjemnościami, ubraniami, pieniędzmi, urzędami i funkcjami. Lamentujemy nad defektami świata, społeczeństwa i państwa. Oczekujemy cudownych rozwiązań, raju na ziemi, bo tak naprawdę najchętniej urządzilibyśmy się tutaj na dobre, gdyby to tylko było możliwe. Dlaczego? Bo wieczność jawi nam się jako pewna odległa, pozaziemska, mglista i nieżyciowa rzeczywistość. Nie mówiąc już o tym, że czasem wkrada nam się wątpliwość: Czy tamten świat w ogóle istnieje? Kto to wie. Kto to zbadał.
Cóż jednak się stało, skoro św. Paweł ogłasza, że jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, to cała nasza wiara niewarta jest złamanego szeląga, a wszyscy wokół mogliby nas wówczas uznać za godnych współczucia. Potraktowaliby nas jak naiwne poczciwiny, które dały się nabrać.
Przez lata sądziłem, że w zmartwychwstaniu chodzi o moje być albo nie być po śmierci. Skoro Jezus zmartwychwstał, to znaczy, że „coś” tam chyba jest. Z czasem odkryłem jednak, że akurat do przekonania o nieśmiertelności duszy Chrystus w ogóle nie jest mi potrzebny. Bo przecież już grecka mitologia mówiła o pośmiertnym losie umarłych, którzy nie przepadają w nicości, lecz lądują w Hadesie (Stary Testament nazywa to miejsce Szeolem). Była to jednak tak przerażająca kraina, że nikomu się tam nie spieszyło. Dlatego Achilles woła w „Odysei”: „Wolałbym za parobka służyć na cudzej roli, u biednego chłopa, który ledwo się może utrzymać, niż tu panować nad wszystkimi, co znikli ze świata”.
Platon i Plotyn też pisali o nieśmiertelności, o wiecznych powrotach i oczyszczeniach, a Stoicy o zjednoczeniu z wiecznym i boskim kosmosem. Tak czy owak, większość starożytnych przeczuwała, że jakiś rodzaj życia po śmierci nas czeka. Tylko nieliczni twierdzili, że wszystko, co mamy, to ziemska egzystencja. Wielu współczesnych myślicieli, jak chociażby Hannah Arendt, nieśmiertelność rozumie symbolicznie jako przedłużenie pamięci o sobie na tym świecie czy to przez zrodzenie potomstwa, czy przez pozostawienie po sobie wielkich dzieł. Nie stać ich już na jakiekolwiek mentalne wyjście poza to, co widzialne.
Cóż więc takiego wniósł Chrystus? Czy jedynie dowiódł, iż „coś” będzie po śmierci? Po pierwsze, Zmartwychwstanie Chrystusa nie tyle mówi o tym, że będziemy żyć, ale jak będziemy żyć.
Od dziecka odmawiam w Kościele „Credo”. Czasem zastanawiam się nad jego treścią, częściej powtarzam to wyznanie mechanicznie z całą wspólnotą. Długo jednak nie zwracałem uwagi na pewien wymowny szczegół. Gdy dochodzimy do śmierci Chrystusa, rozpoczyna się specyficzny ruch, proces zstępowania „w dół”: „ukrzyżowan, umarł i pogrzebion, zstąpił do piekieł”, a następnie „trzeciego dnia zmartwychwstał”. Krzyż, ziemia, grób, świat „podziemny”, niebiosa. Jezus odbył przedziwną podróż. Dla ludzi oświeconych naukowymi teoriami, taka wędrówka zmarłych, znana zarówno Grekom jak i Hebrajczykom, wydaje się graniczyć z baśnią. Kto dzisiaj tak myśli o świecie?
Prawie w ogóle się o tym nie mówi, ale tak naprawdę zmartwychwstanie nie dokonało się w grobie, lecz w Otchłani, w Piekłach. Podkreśla to mocno Kościół Wschodni. Na Zachodzie koncentrujemy się na pustym grobie. Grób jest jednak tylko znakiem – ciemność, pustka, zimno, oddzielenie od żyjących. Ale nie jest to dowód zmartwychwstania. Takiego w ogóle nie ma. Brak ciała Chrystusa można bowiem łatwo wytłumaczyć, na przykład przez wyniesienie Go i schowanie w innym miejscu. Tak zresztą myślała Maria Magdalena, potem arcykapłani. Grób jest pusty, bo coś ważnego wydarzyło się zupełnie gdzie indziej, poza zasięgiem ludzkich zmysłów.
Chrystus jak każdy człowiek zakosztował prawdziwej śmierci aż do końca. Śmierć to nie brak istnienia, ale bycie z dala od Boga, nędzne trwanie w krainie mroku, lęku i „lodowatej samotności” – jak ujął to Benedykt XVI. Nic dziwnego, że teksty liturgiczne w Wielkim Tygodniu mówią o uwolnieniu nas przez Chrystusa „spod władzy szatana”, który trzymał wszystkich na uwięzi w Piekłach. Chociaż człowiek został stworzony do tego, by być z Bogiem i wspólnotą, nie mógł tego doświadczyć. Prawdziwa śmierć to „życie życiem umarłych”, a nie biologiczne ustanie pracy serca i mózgu.
Chrystus ostateczną walkę stoczył w królestwie śmierci – „jako Zwycięzca wyszedł z Otchłani” – śpiewamy w hymnie „Exsultet” „Wstał z martwych” nie oznacza „powrócił do życia”, ale „wyszedł spomiędzy umarłych”. Rozstrzygający moment wybawienia od grzechu i śmierci dokonał się na samym „dnie”, już niżej się zejść nie dało. To, co najważniejsze nie rozegrało się na oczach żyjących ludzi, lecz w rzeczywistości niewidzialnej, w której też było życie, ale obezwładnione kleszczami śmierci.
Współczesny filozof francuski Luc Ferry w swojej książce „Jak żyć” pisze, że na podobieństwo religii „filozofia również obiecuje nas zbawić, jeśli nie od samej śmierci, to przynajmniej od strachu przed nią, jednak naszymi własnymi siłami i mocą samego rozumu”. Chrystus wskrzeszony przez Ojca pokazuje, że to nie my uwalniamy się od zła, nie zbawiamy się i oczyszczamy własną mocą, ale czyni to w naszym imieniu sam Bóg.
Oczywiście, zstąpienie do piekieł jest tylko pewnym etapem w ciągu wydarzeń zbawczych. Nie należy wyolbrzymiać jego roli. Św. Jan powiada, że zmartwychwstanie zaczyna się już na krzyżu. Ważne jednak, że prawdziwa śmierć nie jest już naszym ostatecznym losem.
Po drugie, greccy filozofowie, z grubsza rzecz ujmując, z pewnością nie przystaliby na udział ciała w wieczności. Według nich, istotą człowieka jest dusza, zwłaszcza rozum, a cielesność z jej zepsuciem i licznymi niedoskonałościami, to czasowa powłoka. Tymczasem zmartwychwstały Chrystus zjawiał się uczniom w ciele – innym niż nasze obecne, ale przyjętym do Bożej rodziny. Jezus chwalebny jadł, pił i pozwalał się dotknąć. Cielesność i materia to nie zbędny dodatek i efekt „upadku”, lecz istotna część człowieczeństwa i bóstwa.
Bóg zrobił więc wszystko, aby mieć nas przy sobie. Zadziwia mnie to, im bardziej się nad tym zastanawiam. Najwyższe szczęście człowieka będzie polegało na osobowej obecności. Ileż my na tej ziemi robimy, aby o tym zapomnieć! Ile spotkań człowieka z człowiekiem pozostaje wyłącznie formalnością! Często nie dosięgamy tego, co w nas najgłębsze. Ślizgamy się po powierzchni. Przestrzeń między nami coraz częściej zapychają rzeczy, telewizja, internet, załatwiane interesy. A Zmartwychwstanie pokazuje, że nasze przeznaczenie to przede wszystkim niekończące się relacje osobowe. Tylko one przetrwają.
Cieszę się więc, że jako chrześcijanin mam udział w zmartwychwstaniu. Nie muszę się lękać, co ze mną będzie. Wiem, że jestem w dobrych rękach Boga, który tyle zrobił, abym był szczęśliwy. Bo „prawdziwego lęku człowieka nie może opanować rozum, może to sprawić tylko obecność kochającego” (Joseph Ratzinger). I o tym jest Zmartwychwstanie. O obecności Boga teraz i w wieczności.
Dariusz Piórkowski SJ
© 1996–2012 www.mateusz.pl