DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
Jezusowe przypowieści poruszają wyobraźnię. Intrygują, zmuszają do myślenia i wybudzają z poczucia oczywistości. Co więcej, Jezus tak konstruuje przypowieści, że często pozostawia nas z otwartymi pytaniami, z urwanym zakończeniem lub dziwacznym splotem wypadków. Na przykład, nie wyjaśnia, dlaczego gospodarz wyrzuca z przyjęcia człowieka, chociaż wcześniej kazał sługom zaprosić każdego kto tylko nawinie się na drodze. Rozwikłanie tych zagadek to już nasza działka. A ponieważ ludzka wyobraźnia może nas poprowadzić w różne strony, dlatego nasze interpretracje bedą rozmaite.
Tym, co zazwyczaj przykuwa moją uwagę w opowieści o Łazarzu i bogaczu (Łk 16, 19-31), jest widok nieszczęśnika błagającego o miłosierdzie pośrodku niegasnących płomieni. Rzecz ciekawa, ten ogień go nie spala, ale wzmaga w nim niesamowite pragnienie. Dwa skojarzenia przychodzą mi do głowy. Pierwsze związane z płonącym krzakiem, który Mojżesz dostrzegł na pustyni (Wj 3,2). Ów krzak, jak wiemy, nie został strawiony przez ogień. Jeśli ogień jest symbolem Boga w Starym Testamencie, to przypowieść o bogaczu nabiera dodatkowych rumieńców.
Drugie skojarzenie to słynne zdanie św. Augustyna, które uważam za esencję całego Pisma św.:” Stworzyłeś nas, Boże dla siebie i niespokojne jest serce nasze dopóki nie spocznie w Tobie”. Innymi słowy, nie jesteśmy ukształtowani w taki sposób, aby odnaleźć sens życia w rzeczach, które możemy doświadczyć pięcioma zmysłami. Gdybyśmy jednak przystali na tę filozofię, bylibyśmy podobni do ryby, która chciałaby przetrwać na brzegu morza lub do orła, który nagle wpadłby na pomysł, że spędzi resztę życia w wodzie. W niedającym się zaspokoić łaknieniu cierpiącego bogacza widzę pragnienie Boga, które, o dziwo, na tamtym świecie będzie dla niektórych nie do zniesienia, chociaż w naszym świecie można tego pragnienia w ogóle nie zauważać.
Biorąc pod uwagę powyższe spostrzeżenia, wydaje mi się, że cel przypowieści o Łazarzu nie polega na wzbudzeniu dreszczyka emocji w związku z naszą pośmiertną nagrodą lub karą. Raczej każe nam ona zrewidować potoczne wyobrażenie o rekompensacie i rzekomym skazywaniu ludzi na męki przez sprawiedliwego Boga. Dokładnie takie przekonanie, jak na ironię losu, jest do dzisiaj wpajane dzieciom przygotowującym się do Pierwszej Komunii św.: „Bóg za dobro wynagradza, a za zło karze”, co pewnie przeniknięte jest aż nadto realistycznym przekonaniem, że skoro miłość nie skłania ludzi do dobrego życia, to przynajmniej niech się najedzą trochę strachu i bardziej uważają na siebie.
Myślę, że bogacz nie znalazł się w piekle, ponieważ Pan Bóg go pokarał. Bogacz zjawił się tam nieprzemieniony. Dlatego nie mógł stanąć ze spokojem w obecności Boga. Nie wykorzystał jedynej życiowej szansy jaką miał. Abraham mówi wyraźnie: „Synu, za życia otrzymałeś swoje dobra”. Innymi słowy, serce, które nasycić może tylko Bóg, wypełniłeś po brzegi jak czarę wina, dobrami, które są tylko skończonymi stworzeniami. Jakżeż teraz chcesz kosztować dobroci i miłości Boga, skoro nie ma w Tobie już miejsca dla Stwórcy”?
Zapytajmy jednak, na czym polega nieprzygotowanie bogacza? Cóż się stało, że tak marnie skończył? Spójrzmy najpierw na pewien interesujący szczegół w tej przypowieści. Bogacz nie posiada imienia, podczas gdy ubogi żebrak trzykrotnie nazwany jest Łazarzem (nie mylić z bratem Marty i Marii). W gruncie rzeczy Jezus tylko jeden raz we wszystkich przypowieściach nadaje imię jednemu z bohaterów. Imię „Łazarz” jest krótszą formą hebrajskiego imienia „Eleazar”, co oznacza „Bóg pomaga”. Ale o tym za chwilę.
Bogaty człowiek pozostaje więc anonimową postacią. I znowu zaskoczenie, bo w naszym świecie ludzie bogaci raczej znani są z imienia, pojawiają się na pierwszych stronach gazet, prześcigają się w rankingach miliarderów. Natomiast biedni w większości pozostają anonimowi, obcy, rozmyci w tłumie. Dla wielu stają się nadto bandą nierobów i darmozjadów.
Jednak ta uwaga nie uzasadniałaby jeszcze zadawalająco, dlaczego bogacz znalazł się w Otchłani. Nie możemy sądzić, że po śmierci nastąpi zwykłe odwrócenie losu bogatych i biednych. Bogaci będą trwać w katuszach (bo mieli posiadłości i pieniądze), a biedni będą się radować (bo odczuwali resentyment względem bogatych). Jakby bogactwo było czymś złym, a ubóstwo pożądanym stanem, który gwarantuje nagrodę wieczną.
Z przypowieści wynika, że bogaty człowiek nie był świadomy istnienia niewidzialnego świata. Nie widział celu, który przekraczałby przyjemność, komfort i prestiż. Po drugie, ów człowiek za życia nie dostrzegał Łazarza leżącego przed jego posiadłością. Nie widział żebraka, chociaż miał zdrowe oczy. Dlaczego? Ponieważ, jak ująłby to św. Augustyn, bogacz „wpatrywał się w samego siebie”, „żył według siebie, szukając satysfakcji w sobie”, co Pismo św. nazywa ślepotą duchową. To nie Bóg, a co za tym idzie, miłość ofiarna i miłosierna była motywem jego działań, ale jedynie te dobra, które mógł przeżyć w sobie i dzięki sobie.
Problemem nie było więc bogactwo, ale użytek jaki ów żyjący w dostatku człowiek robił z niego na ziemi. „Wpatrywanie w siebie” oznacza skoncentrowanie na sobie, które w jego przypadku wyrażało się w bardzo konkretnych działaniach: nadmiar wolnego czasu, brak pracy, zabawa i czerpanie przyjemności, które doprowadziły do duchowego „wydrążenia” jego serca. Bogacz zatrzymał się w miejscu. Z człowieka pielgrzyma, który miał przechodzić stadia rozwoju, zamienił się w konsumenta.
„Życie według siebie” zamyka na prawdziwą miłość Boga, która nie wyraża się w romantycznych uniesieniach, lecz w miłości bliźniego, zwłaszcza ubogiego i potrzebującego. Bogacz w zalewie przyjemności, i ogarniającej go zewsząd nudy, cierpiał na znieczulicę i brak miłosierdzia, chociaż o tym nie wiedział. Po śmierci tej znieczulicy i ignorancji nie da się już naprawić. Trudno więc wpatrywać się w oblicze Boga, który jest pełen miłosierdzia i ma wzgląd na człowieka, skoro serce bogacza i serce Boga przedstawiały dwa nieprzystające do siebie światy.
Współczesnym, bardziej wysublimowanym przykładem „życia według siebie”, są słowa psychologa Carla Rogersa: „Doświadczenie jest dla mnie najwyższym autorytetem. Ani Bóg, ani prorocy, ani Freud, ani badania, ani objawienia Boga, czy człowieka, nie mogą mieć priorytetu nad moim własnym bezpośrednim doświadczeniem”. W podobnym tonie wypowiedziało się Amerykańskie Stowarzyszenie Humanistyczne w swoim Manifeście z 1973 roku: „Nie znajdujemy wystarczającego dowodu na wiarę w istnienie czegoś ponadnaturalnego. W gruncie rzeczy jest to bez znaczenia dla przetrwania i spełnienia rasy ludzkiej. Nie odkrywamy żadnego boskiego celu ani opatrzności w odniesieniu do gatunku ludzkiego... Żadne bóstwo nas nie ocali; sami musimy ocalić siebie”.
A co z Łazarzem? Skoro bogacz zjawia się na tamtym świecie jakby z innej bajki, to w jakim sensie Łazarz wszedł tam przygotowany? Czym zasłużył sobie na nagrodę? Czy tym, że żył w ubóstwie i niedostatku? Czy to oznacza, że Jezus piętnuje bogactwo, a wspiera biedę i żebractwo? Na pierwszy rzut oka, można by odnieść takie wrażenie. Ale przesłanie przypowieści jest subtelniejsze.
Przede wszystkim, polskie tłumaczenie nie oddaje pewnego ważnego niuansu w tekście greckim. Pojawia się tam forma czasu zaprzeszłego ebebleto od greckiego czasownika ballo – „kłaść, przynosić, rzucać”. Ta sama forma czasownikowa występuje, np. u św. Mateusza, gdy ludzie przynoszą do Jezusa sparaliżowanego człowieka (Mt 9,2). Ebebleto oznacza więc bardziej rezultat „położenia na ziemi” niż samą czynność kładzenia. Wers 16, 20 należałoby więc zinterpretować w następujący sposób: Łazarz nie tyle przychodził przed posiadłość bogacza i leżał tam cały dzień, co był kładziony przez innych u wejścia w nadziei, że ktoś się nad nim zlituje. To zakładałoby, że biedak nie poruszał się o własnych siłach. W takim stanie nie mógł podjąć żadnej pracy. Łazarz był więc kompletnie zdany na łaskę innych, chory, głodny i osamotniony. Żebrak nie potrafił nawet odgonić psów, które przychodziły i lizały jego wrzody. To nie były ładnie ułożone owczarki z wystawy psów rasowych, lecz wałęsające się po okolicy bezpańskie kundle, które grzebały w śmieciach i nękały przechodniów.
Czy to doświadczenie skrajnej nędzy uczyniło biedaka godnym wiecznego szczęścia? Nie można zupełnie wykluczać tej opcji. Łazarz przywodzi na myśl starotestamentalnego Hioba, który nie złorzeczy, ani nie przeklina Boga pomimo swej opłakanej i, po ludzku, beznadziejnej sytuacji. Znamienne, że żebrak nie wypowiada w przypowieści ani słowa. Cierpi, a potem raduje się w milczeniu. Prawdopodobnie znaczenie jego imienia: „Bóg jest pomocą”, najpełniej ukazuje, dlaczego po śmierci Łazarz zażywa radości. W obliczu tak ekstremalnego cierpienia, Łazarz nie poddaje się zniechęceniu i rozpaczy, oczekując wybawienia od Boga. Taka postawa może być uznana za akt heroicznej wiary, chociaż z ludzkiego punktu widzenia jego stan przypomina totalną katastrofę. Podobnie jak bogacz nie zasłużył na potępienie przez sam fakt bycia bogatym, lecz przez złe wykorzystanie swoich dóbr, Łazarz zasłużył sobie na nagrodę przez sposób przeżywania swego złego położenia. W tak granicznej sytuacji nie zwątpił w dobroć Boga. Nie otrzymawszy za życia tego, co konieczne, w chwili śmierci, w przeciwieństwie do anonimowego bogacza, który spoczął w grobie, Łazarz został „wzięty do nieba przez aniołów”.
W kontekście całej Ewangelii św. Łukasza, można by się jeszcze pokusić także o inną intepretację. Jak wiemy, św. Łukasz, zmienia wersję pierwszego błogosławieństwa wygłoszonego przez Chrystusa w Ewangelii św. Mateusza. Gdy ów ostatni pisze: „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do was należy Królestwo Boże” (Mt 5,3), św. Łukasz opuszcza dodatek „w duchu”, obejmując tym błogosławieństwem także ubogich fizycznie, którzy zmagają się z życiem naznaczonym płaczem i smutkiem. Trzeba jednak uwypuklić tutaj pewien istotny szczegół. Z kontekstu błogosławieństw wynika, że nie chodzi tutaj o każdy rodzaj ubóstwa. Jezus zwraca się do swoich uczniów. Ma więc głównie na myśli biedę, która po części wynika z przyjęcia Jego systemu wartości, co często skutkuje byciem odrzuconym, niezauważonym i wyśmianym przez świat. Chodzi o to, że pójście za Chrystusem może kogoś zubożyć (także dosłownie), bo chrześcijanin wybiera raczej ubóstwo i bycie wolnym, niż bogactwo, które miałoby być zdobyte za cenę przekrętów, oszustw, moralnych kompromisów. Wiążąc swoje życie z Chrystusem, chrześcijanin staje się wolny i unika pułapki, w którą wpadają niektórzy bogaci, aby zawęzić perspektywę życia tylko do tego, co człowiek posiada. Wtedy to już nie „Bóg pomaga”, ale pomagają posiadłości, pozycja społeczna, poczucie stabilności. W żadnym wypadku nie można więc upatrywać zarówno w błogosławieństwie Łukasza jak i w samym Łazarzu gloryfikacji ubóstwa jako takiego, które rzekomo miałoby być warunkiem osiągnięcia wiecznego szczęścia. Łazarz jest ikoną ubogiego i cierpiącego Chrystusa, ufającego do końca swemu Ojcu.
Prawdziwy zwrot następuje jednak na końcu przypowieści. Na początku Jezus ukazuje nam napawające trwogą obrazy, by nas nieco ocucić z duchowej drzemki, po czym słyszymy z ust Abrahama, że wizja umarłego niewiele by zmieniła w życiu braci bogacza. Od wyobraźni następuje przejście do słuchania. Od obrazu do słowa. Jakby Chrystus chciał powiedzieć, że słowo dociera głębiej niż obraz.
Za życia bogacz nie miał czasu i ochoty na słuchanie. Podobnie jak jego bracia, zajęty był zabawą i rozmaitymi przyjemnościami. Można to pośrednio wywnioskować z prośby, którą kieruje do Abrahama odnośnie swoich braci i z pointy całej przypowieści. Na usilną prośbę bogacza o specjalną interwencję dla braci, Abraham odpowiada, że Mojżesz i Prorocy wystarczają do tego, aby nie trafić na miejsce kaźni. Mówią bowiem o tym samym, o czym powiedziałby zmarły, czyli o potrzebie wdzięczności wobec Boga, o przymierzu, o miłości bliźniego, o czynieniu dobra. Mówią też o możliwości zapomnienia o Bogu, o zaniedbaniu dobra, o obojętności wobec bliźnich.
Niedawno beatyfikowany bł. John Henry Newman, komentując ten fragment przypowieści w kazaniu: „Cuda nie są lekarstwem na niewiarę”, pisze, że jak bogacz możemy domagać się nadzwyczajności, pisze Newman, ponieważ nie potrafimy odczytać „zwyczajnych znaków i ostrzeżeń Boga, które powinny nam wystarczyć”. Problem polega na tym, że nie zauważamy cudów obecnych już w tym świecie, w prozie codziennego życia, i złudnie mniemamy, że nadzwyczajne znaki by nas nawróciły. „Czy zdumiewające wydarzenia, które przydarzają sie tobie teraz, pozostawiają jakikolwiek trwały skutek w tobie? Czy wyrabiają w tobie jakiekolwiek trwałe nawyki? Jeśli tak, to nawiedzenie zmarłego spowodowałoby w tobie większy efekt. Lecz jeśli wydarzenia codziennego życia, które dzieją się teraz nie prowokują w tobie żadnych trwałych rezultatów, i obawiam się, że tak właśnie jest, to zapewniam cię, że cud również nie spowodowałby w tobie żadnej trwałej zmiany”.
Cud wprawiłby nas jedynie w chwilowe osłupienie, które szybko przemija. Zdumienie tego typu nie prowadzi automatycznie do nawrócenia tak jak wiedza nie przekuwa się siłą rozpędu na praktykę. Czy nie jest tak, że nawet jeśli przytrafi nam się coś złego, rychło o tym zapominamy? Człowiek pod wpływem choroby może zaprzestać palenia papierosów czy objadania się, ale jeśli tylko poczuje się lepiej, wraca na stare tory.
Czym są te codzienne znaki i cuda? Newman kontynuuje, że w przeciwieństwie do Izraelitów, którzy mieli zewnętrzne cuda poświadczające Bożą obecność (manna z nieba, przepiórki, cofnięcie wód), my mamy cuda wewnętrzne, które nie tylko są znakiem Bożej obecności, ale także potrafią przemienić nas i dotknąć nas wewnętrznie. Te cuda są ukryte w naszej duszy. Kardynał ma na myśli dobrze ukształtowane sumienie, słowo i sakramenty.
Owszem, jeśli ktoś słucha Mojżesza i Proroków, bycie świadkiem cudu wzmocniłoby jego wiarę, ale nigdy na odwrót. Dlatego Jezus ukazywał się po Zmartwychwstaniu tylko tym, którzy Mu uwierzyli, dali posłuch Jego słowom, chociaż nie od razu była to doskonała wiara. Nie zjawił się natomiast faryzeuszom i uczonym w Prawie. Jeśli brakuje nam wiary i miłości, „widzenie nas nie poruszy” – konkluduje Newman.
Św. Paweł zgadza się ze św. Łukaszem, twierdząc, że „wiara rodzi się ze słuchania”, a nie z widzenia. „Tym zaś co się słyszy są słowa Chrystusa”(Rz 10, 17). Użyty tutaj grecki przyimek ek – „od, przez, z”, oznacza zarówno źródło, przyczynę, jak i sposób, przez który coś jest powołane do istnienia. Zdanie św. Pawła można więc zinterpretować dwojako. Wiara pochodzi od tego, co się słyszy, czyli ze słów Chrystusa. Ale wiara rodzi się również dzięki słuchaniu, czyli, dosłownie, przez organ słuchu. Tam wiara „wlatuje” do naszego serca. Z jednej strony wiara jest darem, ale z drugiej, rodzi się jako efekt odpowiedniego słuchania, gdyż dar musi być przez człowieka właściwie przyjęty. Nawet jeśli ktoś nie wierzy, ale ma dobrą wolę i zacznie słuchać słów Chrystusa, wiara będzie mu zaoferowana.
Niektórzy narzekają, że trudno im uwierzyć. Ale równocześnie chcieliby, żeby wiara spadła z nieba bez ich udziału i wysiłku. Mowa Boga rozlana jest w całej rzeczywistości. Najpierw w naturze, jak przekonuje nas o tym chociażby Ps 19: „Niebiosa głoszą chwałę Boga. Dzień dniowi głosi opowieść, a noc nocy przekazuje wiadomość. Nie jest to słowo, nie są to mowy, których by dźwięku nie usłyszano” (Ps 19, 2-4). Bóg woła do nas stawiając nam przed oczy rozmaitych Łazarzy, niekoniecznie żebrzących o chleb, ale ludzi w jakiejkolwiek potrzebie, także pośród naszych bliskich. W końcu, Bóg mówi do nas przez spisane słowo w Piśmie świętym.
Jakżeż można się zafascynować Szekspirem czy Dantem nigdy nie czytając ich dzieł? Jak zauważyć wspaniałość natury, jeśli się jej nie kontempluje? Jak przyjść człowiekowi z pomocą, jeśli się nie poświęci czasu, aby go wysłuchać? Mamy do dyspozycji trzy źródła Boskiej mowy, jeśli nie więcej. Czasem należy po prostu usiąść i cierpliwie wsłuchiwać się w przyrodę, w drugiego człowieka, i w Pismo święte. Trzeba rzeczywiście pewnej dyscypliny umysłu, aby przekroczyć początkowe reakcje znudzenia, bezradności, czy niezrozumienia (jak w przypadku muzyki w stacji radiowej, którą szybko przełączamy, bo nam się nie podoba już po pierwszych dwóch sekundach słuchania). Zainteresowanie pojawi się w miarę słuchania. A z nim i wzrastająca wiara. Trzeba jednak zrobić pierwszy krok.
Podsumowując, można powiedzieć, że, paradoksalnie, Jezus w dzisiejszej przypowieści nie tyle chce, abyśmy się trwożyli naszym pośmiertnym losem, lecz pragnie zwrócić naszą uwagę na jakość słuchania Bożego Słowa w jego wielu aspektach, które odsłania nam rzeczywistości niewidzialne. Nie chodzi o to, co ma się wydarzyć po śmierci, lecz co dzieje się teraz. Bo nasze przeznaczenie zależy od „teraz”, a nie od jakiegoś „jutra”, które jeszcze nie istnieje. Po drugie, istnieje niebezpieczeństwo takiego korzystania z rzeczy stworzonych, które uniemożliwia rozwój człowieka i jego wewnętrzną przemianę. Może zniszczyć w nas wrażliwość na ludzką biedę, wszelkie odruchy miłosierdzia, uczynić nas zupełnie nieludzkimi. W końcu, jeśli zamkniemy nasze uszy i oczy na Boga objawiającego się w ubogich i potrzebujących, już za życia ziemskiego skazujemy się na duchowy zastój i śmierć, która w pełni ujawni swe zatrważające oblicze po tamtej stronie życia.
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.
© 1996–2010 www.mateusz.pl