DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ
„W alkoholu zakochałem się, będąc mężczyzną trzydziestoletnim. Nie była to więc miłość od pierwszego wejrzenia. Jednak nie mam najmniejszej wątpliwości, że szukałem jej, w pewnym sensie, od wczesnego dzieciństwa”.
Mało kto przyznałby się do tak „specyficznej” miłości, zwłaszcza jeśli koniec końców wywiodła go ona w pole. I to na dobrych kilka lat. O takim karkołomnym romansie opowiada Meszuge, autor „Alkoholika”, książki nie tylko o chorobie alkoholowej, jak zdawałoby się na pierwszy rzut oka.
Ta autobiograficzna opowieść to, moim zdaniem, bardzo osobiste i nienaukowe studium opisujące psychologiczną genezę wszelkiego typu uzależnień. Dzisiaj wiemy już o nich znacznie więcej. Naukowcy zasypują nas dzisiaj lawiną biologicznych wyjaśnień. Badają wszelkiego rodzaju hormony i związki: endorfinę, serotoninę, dopaminę i adrenalinę, których wydzielanie daje nam kopa, powoduje przyjemne wrażenia i sprawia, że chce nam się chcieć. Dlatego szukamy jedzenia, gdy kiszki grają nam marsza, bo po najedzeniu się czujemy się znacznie lepiej. To nagroda za trud.
Ten naturalny mechanizm nagradzający, wskutek nadużywania, może zostać zaburzony i zamienia się w koszmar, kiedy człowiek z chęcią i często sięga po butelczynę z trunkiem, zajada się słodyczami, uprawia seks dla zdrowia czy staje się notorycznym bywalcem kasyn. Wszystko dlatego, że wprawia się w ruch błędne koło głodu i chwilowego nasycenia. Inni badacze dopatrują się zaczątków nałogów w genach. I kryje się w tej teorii sporo prawdy, bo niektórzy są bardziej podatni na uzależnienia. Ale nawet ta wiedza nie wszystko wyjaśnia i chyba tylko w minimalnym stopniu chroni nas przed uzależnieniami. Ich korzeń okazuje się bowiem o wiele bardziej rozłożysty. Problem w tym, że często nie wiadomo, kiedy coś tak naprawdę staje się nałogiem. Przecież żaden z nich nie spada z nieba, ani nie wchłaniamy go jak chmarę zarazków wpychających się bez zaproszenia przez nasze nozdrza po kichnięciu chorego na grypę. Kiedyś musi nastąpić ów pierwszy raz.
Autor „Alkoholika” ze swojej perspektywy stara się przekonać, że matecznikiem uzależnień jest przede wszystkim nie do końca dająca się uchwycić mieszanina własnych emocjonalnych braków, lęków, rozczarowań z nieudolną próbą „zalepienia” dziur i ubytków w osobowości. To wentyl bezpieczeństwa, którego poszukuje człowiek zakleszczony w szczelnym kotle kipiących negatywnych uczuć. To nadrabianie „niedoborów umiejętności życiowych” i „deficytu miłości”. To pseudoterapia „przetrąconego i niespełnionego dzieciństwa”, skąpanego w „psychoemocjonalnej dysfunkcji”. Może to i nic nowego, a jednak brzmi świeżo i oryginalnie, bo stoi za tym konkretna osoba.
Meszuge wyznaje z rozbrajającą szczerością, że w jego przypadku picie na umór to końcowy efekt „błędnych wyborów i złych decyzji”, a nie tylko rezultat gry hormonów, nieodpowiedniej konfiguracji chromosomów, czy zakłóconego mechanizmu nagrody, który mobilizuje nas do przezwyciężania zwykłych trudów życia. Przy czym, o dziwo, chodzi o decyzje podjęte już we wczesnych latach życia. Jakie to decyzje? Przytoczę kilka przykładów z książki. Z powodu swoich słabych predyspozycji fizycznych autor uchylał się od gry w piłkę, aby nie zostać wyśmianym. I chował się za parawanem książek i TV, użalając się i roztkliwiając się nad sobą. Gdy pojawiały się wyzwania, otwierające przed nim możliwość rozwoju, wybierał skulanie się w sobie, ponieważ nie miał „wyrobionej psychicznej odporności na występowanie i pokonywanie jakichkolwiek przeciwności”. Rozczarowany kontaktami z ludźmi, często uciekał się do przedmiotów, sądząc, „że radość i szczęście dają rzeczy, a nie ludzie i bliskość z nimi”.
Nie pomogła mu również rodzina. W jego domu brakowało ojca (bo się wyniósł wiedziony czarem kochanki, gdy Meszuge miał 6 lat), a matka również najchętniej wysłałaby go tam gdzie pieprz rośnie.
Jak zwykle początki picia były niewinne. Kolega kupił meble w późnym PRL-u. Nie było to więc byle jakie wydarzenie. Poprosił Meszuge o przysługę, czyli o wspólne wniesienie nowego nabytku do mieszkania. A że taka okazja rzadko się podówczas zdarzała, trzeba było sprawę również wspólnie „oblać”. Potem kolejna impreza, parapetówki, wydziałówki, biby i balangi integracyjne... Z czasem zaczynało to być nawet przyjemne. „Na kilka godzin mogłem, choć nie do końca, zapomnieć o rolach, jakie nieustannie grałem, i odrobinę zbliżyć się do innych ludzi. Pod wpływem alkoholu przestawałem być milczkiem, mrukiem i ponurakiem, próbowałem stawać się uczestnikiem, a nie tylko obserwatorem” – wspomina autor. I kwituje, że nałóg to nic innego jak ucieczka od realnego życia, by nie cierpieć, by nie bolało, by nie musieć spojrzeć sobie w twarz.
Przypadło mi do gustu ciekawe i przydatne rozróżnienie między bezsilnością i bezradnością, którą Meszuge zarysowuje w swojej drugiej książce „12 kroków od dna”. Bezsilność, stały element życia ludzkiego, dotyczy często prozaicznych sytuacji, nad którymi nie posiadamy żadnej kontroli. Nie mamy przecież wpływu na pogodę, stąd jesteśmy bezsilni wobec zrządzeń natury. Ale możemy się zabezpieczyć przed deszczem, mając na podorędziu parasol, nieprzemakalne kalosze lub pelerynę. I dlatego nie jesteśmy bezradni, wydani na pastwę losu. Coś możemy jednak zrobić. Bezsilność w nałogu uznaje się dopiero wtedy, kiedy nie istnieją już żadne możliwości manewru, kiedy zmokniesz do suchej nitki, zziębnięty i szczękający zębami, bo nie ma żadnej ochrony przed deszczem. A wniosek z tego taki, że można doskonale zdawać sobie sprawę z bezsilności, nawet rozkładać ręce i lamentować, ale równocześnie tak ją wkomponować w swoje życie, uciekając się do wymówek i racjonalizacji, że jakoś da się z nią żyć, chociaż chwilami bywa ciężko. Ale tylko chwilami. Dopiero doświadczenie radykalnej bezradności zmusiło autora do rzeczywistego uznania własnej bezsilności i otworzyło drogę wyzwolenia.
Najbardziej uderza mnie w „Alkoholiku” to, że Meszuge nie pisze swego „piciorysu” (jego termin techniczny) z rozżaleniem, rozdrapując swoje rany. Nie udaje cierpiętnika, ani nie obwinia wszystkich wokół za swój stan, nawet jeśli po części miałby do tego prawo. Przeciwnie, widać, że jego przeszłość jest już solidnie poukładana, podleczona, przebaczona. Wszedłszy w środowisko AA, autor podjął leczenie, ale zachował właściwą sobie niezależność. Dlatego jego opowieść nie jest chłodną analizą jego psychiki. Co rusz pojawiają się żartobliwe wstawki i szczypta ironii, objawiająca zdrowy dystans do własnego „ja”. Świadectwa zazwyczaj są ciekawsze niż wydumane historie. Zazwyczaj, bo dobra fikcja literacka też wciąga. Meszuge łączy w swojej książce osobiste wyznania z zacięciem literackim, bez serwowania nam zbędnego ekshibicjonizmu. I za to mu chwała. A na dodatek może poszczycić się dobrym piórem. „Alkoholik” napisany jest bowiem żywym, barwnym i nienużącym językiem.
Kiedy skończyłem czytać „Alkoholika”, doszedłem do wniosku, że nie jest to książka jedynie dla alkoholików (zwłaszcza dla pijących, bo oni boją się takich rzeczy jak diabeł święconej wody). Wiele światła odnajdą w niej jednak ci, którzy zmagają się z alkoholizmem (lub innym nałogiem) swoich krewnych lub przyjaciół. Ta autobiografia daje również wgląd w głęboko utajone pragnienia człowieka, jego skomplikowany wewnętrzny świat, przeżycia i oczekiwania. Przyda się i temu, kto sam wplątał się w pajęczynę nałogu, niekoniecznie alkoholowego. Wiele mogą się również nauczyć młodzi rodzice, a przynajmniej staną się bardziej wrażliwsi na potrzeby swoich dzieci i będą lepiej wiedzieć, kiedy w porę zareagować.
Ta książka chwilami wręcz zaskakuje życiową mądrością mężczyzny, który przeszedł swoje i wie, co mówi. Niekwestionowalna wrażliwość autora wydaje tutaj najlepszy z możliwych owoców.
Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl
Dariusz Piórkowski, jezuita, obecnie mieszka w Krakowie i pracuje jako redaktor naczelny w Wydawnictwie WAM. Współpracuje z „Mateuszem” i portalem „Deon.pl”. Ostatnio wydał „Słowo w naczyniach glinianych. Medytacje na Wielki Post i Triduum Paschalne”.
© 1996–2011 www.mateusz.pl