KATECHETA 3/2003
Wystąpienie publiczne nie jest sprawą łatwą. Człowiek, który staje twarzą w twarz wobec swoich słuchaczy ma do pokonania wiele pułapek. Od tego jak sobie da z nimi radę, zależy, czy skutecznie dotrze ze swoim orędziem do odbiorcy. Sprawa jeszcze bardziej się komplikuje, kiedy ów przekaz nieskończenie przerasta możliwości mówcy. Wtedy należałoby dokonać wszelkich starań, by przynajmniej go nie zniekształcić.
Kiedyś poproszono mnie, abym we wspólnocie Odnowy w Duchu Świętym wygłosił konferencję na temat uzdrowienia wewnętrznego. Przygotowywałem się bardzo sumiennie. Przeglądałem różne artykuły, notatki, wypisywałem ważniejsze cytaty, aż wreszcie stanąłem naprzeciw zgromadzonych w salce katechetycznej trzydziestu osób. Były one w wieku od lat nastu do kilkudziesięciu, pochodziły z różnych środowisk i posiadały różne wykształcenie (w większości średnie i zawodowe).
Chciałem zacząć bardzo kompetentnie, toteż jako pierwsze wypowiedziałem zdanie: „Igor Caruso – wiedeński psychoanalityk powiedział kiedyś, że podstawowym dynamizmem duszy jest absolutyzacja”. Jeden z uczestników, rzeźnik z zawodu, zareagował natychmiast: – A co to znaczy?
W tym momencie uświadomiłem sobie, że niezbyt dobrze dostosowałem swój język do potrzeb i możliwości odbioru tych ludzi. W jednej chwili uszło ze mnie całe powietrze i postanowiłem mówić do nich bardziej „ludzkim” językiem...
Żyjemy w świecie, który jest zdominowany przez media. Praktyczne nie ma dnia, w którym nie docierałyby do nas różne informacje czy to z radia, telewizji, gazet, czy też od usłużnej sąsiadki, która chce nam obwieścić najnowsze wiadomości z naszej ulicy. Fachowcy od społecznych środków komunikowania wynaleźli nawet określenie, które znakomicie oddaje naszą dzisiejszą sytuację. Żyjemy w infosferze, w której następuje nieustanna wymiana wiadomości. Jedne są dla nas dobre, inne złe, a wszyskie wypowiedziane są w jakimś konkretnym języku. Okazuje się, że sam język przekazu nie jest wcale obojętny dla treści, jaką artykułuje. Nieprzypadkowo Mac Luhan wypowiedział niegdyś niezwykłe zdanie, że sam środek przekazu jest przekazem. A więc ważne jest nie tylko to, co się podaje innym, ale i w jaki sposób się to robi. Zły sposób przekazu, może sprawić, że nawet najciekawsza informacja nie zostanie dobrze odczytana. Wobec całego tego informacyjnego zgiełku staje dziś Kościół. Wiele zależy od tego czy jako chrześcijanie będziemy komunikatywni.
O tym, że nie jest to wcale problem nowy, przekonuje nas Thomas Merton, który w swojej, przeszło pięćdziesiąt lat temu wydanej, autobiografii pisał: „Jestem pewien, że dużo ludzi jest – a przynajmniej nazywa się ateistami, bo odpychają i obrażają ich określenia Boga obleczone w fałszywe i metaforyczne zwroty, których nie mogą zrozumieć ani sobie wytłumaczyć. Odrzucają takie koncepcje Boga nie dlatego, że Nim pogardzają, ale może właśnie dlatego, że żądają doskonalszych pojęć o Nim niż te, z którymi się powszechnie spotykają. Te pospolite obrazowe pojęcia o Bogu nie są w stanie ich zadowolić, odwracają się więc, myśląc, że innych nie ma – albo jeszcze gorzej, odrzucają filozofię na tej podstawie, że ona jest jedynie przędziwem nic nie znaczących słów splecionych razem dla usprawiedliwienia zawsze tych samych starych fałszów” 1. Tak więc słowa stanowią klucz do przekazu.
Kiedy mówimy o jakiejkolwiek komunikacji (katecheza jest jej szczególnym przejawem) musimy wziąć pod uwagę trzy elementy: nadawcę, odbiorcę (lub grupę odbiorców) oraz sam komunikat. Nie będę rozwodził się zbytnio nad tym, kim powinien być nadawca w przypadku katechety, skoncentruję się przede wszystkim na wymogach dotyczących samego komunikatu.
Przykład, którym posłużyłem się na początku ukazuje sytuację, w której komunikat nie został odpowiednio dostosowany do słuchaczy. Słownictwo jakiego użyłem stanowiło barierę nie do przebycia przynajmniej dla części z nich. I tu dochodzimy do pierwszego problemu w komunikacji: hermetycznego języka.
Ks. Jan Twardowski w swoim Niecodzienniku przytoczył anegdotę o tym, jak pewien profesor teologii w zastępstwie prowadził katechezę dla przedszkolaków. Chodził wśród dzieci, głaskał je po głowie i powtarzał: „Pamiętajcie: Bóg jest transcendentalny!”
Żeby nie opierać się tylko na anegdotach przytoczę fragment pewnego skryptu dla studentów teologii: „Shumanizowane chrześcijaństwo nie akcentuje immolacji, ale jest możliwe przejście od humanizmu do chrystianizmu teocentrycznego. Duchowości zaś stanowe tworzone z faktów kulturowych są wyrozumowaną elkubracją”.
Oczywiście nam raczej nie zdarza się używać aż tak trudnego słownictwa podczas katechezy, ale możemy mieć podobne kłopoty. Zwłaszcza wtedy, gdy na studiach mieliśmy do czynienia z filozofią i teologią, a więc naukami, które na ogół posługują się trudnym, specjalistycznym językiem. Język ten jest konieczny do precyzyjnego wyrażania myśli, jest uzasadniony w dokumentach Kościoła, w traktatach teologicznych, ale jeśli chcemy nawiązać kontakt z człowiekiem, który tego języka nie zna, musimy starać się przełożyć to, co mamy do powiedzenia na język prostszy, bardziej zrozumiały.
Zauważmy, że Ewangelie (zwłaszcza synoptyczne) są pisane językiem prostych ludzi, językiem zrozumiałym nawet dla rybaków, w końcu do tego środowiska w dużej mierze adresowane były ewangeliczne przypowieści. Św. Jan Ewangelista odchodzi już od tej stylistyki (np. w swoim Hymnie o Logosie), ale wynika to nie tyle z jego indywidualizmu, ile z potrzeby dialogu z osobami znajdującymi się pod wpływem filozofii greckiej. A więc to odbiorca w pewien sposób warunkuje to, jakim językiem powinniśmy się do niego zwracać.
Może powstać pytanie, czy zatem trzeba porzucić program katechezy i zmienić ją w jedno nieustające egzystencjalne świadectwo? Oczywiście nie. Trzeba uczyć się podawać teologię, lecz w sposób bardziej przystępny. O ile jest ona żywsza, jeśli przekazujemy nie tylko suche, abstrakcyjne prawdy, lecz także nasz wewnętrzny do nich stosunek? W końcu o Trójcy Świętej można mówić nie tylko cytując kolejne soborowe określenia, lecz także dzieląc się tym, w jaki sposób samemu dorastało się poprzez osobistą modlitwę do odkrycia ojcowskiej miłości Boga Ojca, czy też działania Ducha Świętego w naszym życiu. Kiedy zaczynamy mówić o własnym doświadczeniu wewnętrznym, bezwiednie gubimy cały hermetyczny język, bowiem zaczynamy posługiwać się nie językiem intelektu lecz językiem serca...
Oczywiście bywa też, że pewne ruchy kościelne, które wprowadzają człowieka w doświadczenie chrześcijańskie, tworzą swój własny slang. Np. w Ruchu Światło-Życie czy w Odnowie w Duchu Świętym, czasem słyszy się określenia typu: „spotkałem Jezusa”, „wylanie Ducha Świętego”, „Pan mnie dotknął” itp. Określenia te jednak choć zrozumiałe i nośne w małych środowiskach, na szerszym forum są niejasne i dlatego powinny być zastąpione bardziej kumunikatywnymi pojęciami.
Z problemem tym spotykałem się niekiedy w pracy redakcyjnej w LIŚCIE. Czasem naprawdę trzeba było tłumaczyć jakieś świadectwo z języka charyzmatyków na język polski, aby jego sens stał się ogólnodostępny.
Kiedyś nagrywałem odcinek Słowa na niedzielę z księdzem, który miał skomentować Ewangelię o spotkaniu Jezusa z bogatym młodzieńcem. Ksiądz ten swoją wypowiedź chciał zacząć się od słów: „Przez wieki rozlega się pytanie: co zrobić, aby osiągnąć życie wieczne?” Kapłan ten był na tyle otwarty, że mogłem zareagować wprost: – Ja nie rozumiem tego sformułowania! To, że wielu ludzi żyjących w różnych wiekach zadaje sobie pytanie – to rozumiem, ale samo pytanie rozlegające się przez wieki – to niezrozumiałe!
Ksiądz ten uśmiechnął się i powiedział: – A tak mi się to podobało!
Na tym właśnie polega druga pułapka – sztuczne upiększanie języka. Każdy miewa niekiedy pokusę, by choć przez chwilę być poetą, nie każdy jednak potrafi posłużyć się trafną metaforą. Czasem lepiej więc zrezygnować z tych wysiłków dla lepszej komunikatywności i precyzji naszego języka.
W tym miejscu przytoczę jeszcze jedną anegdotę. Jakiś czas temu słyszałem kazanie, w którym kaznodzieja zacytował fragment wiersza Zbigniewa Herberta. – To piękny wiersz – powiedział w chwilę później – ale ja bym go trochę poprawił...
Daję słowo, wersja poprawiona wcale nie była lepsza!
Częściej niż w języku mówionym problem ten powraca w tekstach pisanych. Pamiętam z jaką trudnością pisaliśmy w LIŚCIE reportaże z pielgrzymi Ojca Świętego w Polsce. Podniosła atmosfera, wielość przeżyć tak nam się udzieliła, że w naszych tekstach co kilka wersów wpadaliśmy w patos, który okazywał się zabójczy dla ogólnej wymowy tekstu. Na szczęście czuwaliśmy wzajemnie nad swoimi reportażami i wykreślaliśmy wszystkie zdania zbyt nacechowane emocjonalnie. Okazywało się, że samo niemal suche przekazywanie faktów całkowicie wystarcza do tego, by czytelnikowi udzieliły się podobne do naszych wzruszenia. Często same fakty, opisy sytuacji są o wiele bardziej nośne niż ich nazbyt uwznioślane komentarze.
Podczas wspomnianego nagrania odcinka Słowa na niedzielę wynikła również dyskusja, czy pytanie „Co zrobić, aby osiągnąć życie wieczne?” nie jest dziś anachroniczne, a przez to niezrozumiałe. Kto dziś w czasie zawrotnego tempa życia, totalnego zanurzenia się w doczesności stawia pytania o życie wieczne? Być może było ono charakterystyczne dla rozteologizowanego środowiska Izraelitów w I w. po Chrystusie, ale teraz?... Może zatem warto je przełożyć na język nam współczesnych? Jestem przekonany, że gdyby Jezus dziś znowu chodził po świecie jak dwa tysiące lat temu w Galilei, ludzie nie tyle pytaliby Go o życie wieczne, ile o to, jak żyć, jak odnaleźć sens życia? W rezultacie dyskusji komentarz ewangelii poszedł właśnie w tym kierunku i dzięki temu stał się zdecydowanie bliższy doświadczeniu współczesnego słuchacza.
Drogą do takiego komentowania Ewangelii jest medytacja. Komentarz staje się wtedy dzieleniem się tym, co uderzyło nas osobiście w danym tekście, a nie tylko powtarzaniem jakichś ogólnych prawd „z głowy”.
Bez nieustannego poszukiwania nowych sformułowań dla starych prawd, nie osiągniemy porozumienia ze współczesnymi, zwłaszcza młodymi ludźmi. Przemiany w kulturze i języku dokonują się tak szybko, że pewne słowa, które jeszcze niedawno były powszechne w użyciu, dziś stają się niekomunikatywne. Ważne jest to, żeby z jednej strony przywracać tym słowom prawdziwe znaczenie, z drugiej zaś znajdywać na ich określenie nowe nie skompromitowane we współczesnej kulturze pojęcia.
Tak na przykład jest ze słowem: „cnota”. Podejrzewam, że wprost wypowiedziana zachęta do cnotliwego życia wśród dzisiejszej młodzieży wywołałaby tylko politowanie. Znowu „nic nowego pod słońcem” – tak o tym słowie przed pięćdziesięciu laty pisał Thomas Merton: „Słowo <cnota> – jakież były jego losy w ostatnich trzech wiekach! To, że w krajach łacińskich nigdzie nie jest ani w przybliżeniu tak pogardzane i ośmieszane świadczy o tym, że ucierpiało najwięcej od pokiereszowania, jakiemu podległo w rękach kalwinistów i purytanów. W naszych czasach to słowo pozostawia na ustach cynicznych uczniów szkół średnich rodzaj impertynenckiej lepkości, a w teatrach jest wykorzystywane jako okazja do sprośnego i marnego sarkazmu. Każdy wyśmiewa się z cnoty, której główne i powszechne znaczenie stało się teraz synonimem afektowanej pruderii na użytek hipokrytów i impotentów” 2. Dalej następuje opis, jak to lektura dzieł Maritaina, przywróciła młodemu Mertonowi właściwe rozumienia wspomnianego słowa: „Teraz wreszcie dotarłem do zdrowego ujęcia cnoty – bez którego nie może być szczęścia, bo cnoty są właśnie siłami, którymi można zdobyć szczęście. Bez nich nie ma radości, bo one są sprawnościami, które koordynują i kanalizują nasze naturalne energie, nadając im właściwy kierunek ku harmonii, doskonałości i równowadze, ku jedności naszej natury z sobą samą i z Bogiem, stanowiącej ostatecznie istotę naszego wiecznotrwałego pokoju” 3.
Być może podobny los czeka również słowo „czystość”. Dla współczesnego młodego człowieka jest to słowo niemodne, przestarzałe. Za bardzo kojarzy się z zakonnym ślubem czystości. Trudniej je natomiast skojarzyć z okresową wstrzemięźliwością w małżeństwie, które korzysta z naturalnego planowania rodziny. Toteż gdybyśmy chcieli dziś mówić o czystości wśród ludzi młodych, jestem przekonany, że byłoby nam trudno przełamać ich opór. Zwłaszcza, gdy są czytelnikami różnych młodzieżowych magazynów, z których w niemal każdym znajduje się ankieta pod hasłem: „Mój pierwszy raz...” Kiedy jednak słowo „czystość” zamienimy np. na sformułowanie: „Integracja seksualna”, widzimy jak zmienia się zabarwienie emocjonalne wokół tej samej idei. „Czystość”, która może kojarzyć się młodemu człowiekowi z jakimś nie zawsze zrozumiałym wyrzeczeniem, zostaje zamieniona na sformułowanie, które kojarzy się z jakąś harmonią wewnętrzną, z budowaniem dojrzałej osobowości, a przez to już na pierwszy rzut oka wydaje się czymś atrakcyjnym. Oczywiście wychowanie do intergracji seksualnej także zawiera w sobie element wyrzeczenia, ale samo to sformułowanie ukazuje cel tej pracy nad sobą, a to sprawia, że nie wygląda ona już tak „strasznie”. Określenie: „integracja seksualna” nie musi się wszystkim podobać, ale jest jakąś konkretną i okazuje się nośną propozycją dla ludzi młodych wchodzących w okres dojrzewania.
Potrzebę pracy nad językiem najlepiej zauważają poeci. Ks. Jan Twardowski pisze: „Dziś cały świat jest najeżony pogaństwem. A my księża (można również dodać my katecheci, katoliccy dziennikarze, politycy – przyp. CS) mówimy stereotypami, których ludzie nie rozumieją i które ich usztywniają. Ewangelizacja powinna być ożywieniem języka, którym mówimy o Bogu” 4.
Trudno zakładać, że od dziś wszyscy zostaniemy poetami i będziemy znajdywać nowe oryginalne określenia na wszystko, o czym mówimy na katechezie. Warto jednak przyglądać się nowym trendom we współczesnej kulturze, patrzeć jak to robią inny, a także samemu być w tej dziedzinie twórczym.
Słowa, metafory i porównania jakimi się posługujemy wbrew pozorom bardzo wiele o nas mówią. Często bezwiednie „sprzedajemy” wizję Kościoła, która jest jego antyreklamą. Jako przykładem posłużę się tekstem ewangelicznej refleksji, która została zamieszczona w pewnym młodzieżowym piśmie katolickim. Zaczyna się ona następująco: „W ostatnim czasie można spotkać młodych ludzi, którzy noszą czapki na głowie, ale daszkiem zwróconym do tyłu. Kiedy podczas wakacji zapytałem jednego z nich, dlaczego w ten sposób nosi czapkę, odpowiedział, że teraz jest taka moda. W czasie wakacji można było zauważyć skutki owej mody w postaci jaśniejszych pasków na czole. Był to dziwny, niepokojący i niebezpieczny znak przewagi mody nad rozumem. Jezus bardzo często skłaniał swoich do logicznego myślenia...itd.” Nie wiem, czy gdyby Jezus chodził dzisiaj po ziemi, miałby za złe młodym noszenie czapek daszkiem do tyłu? Podejrzewam też, że w tej kwestii w najbliższym czasie nie wypowie się Kongregacja Nauki Wiary. Mówiąc poważnie, taka refleksja ewangeliczna skierowana do młodych, spośród których wielu właśnie w taki sposób nosi czapki, wydaje się chybiona. Utwierdza bowiem stereotyp, który bardzo chętnie lansują środowiska laickie, że Kościół to instytucja, w której wszystkiego się zakazuje. Sam bym się zastanawiał, czy chcę należeć do takiego Kościoła, w którym nie wolno nawet nosić czapki na bakier...
Bywa, że zamiast głosić Dobrą Nowinę o tym, że Syn Boży przyszedł na ziemię, aby nas zbawić, w naszych środowiskach przekazuje się złą nowinę o tym, że świat jest grzeszny, ludzie źli, a my w tym wszystkim pozostajemy bezwolni i zepchnięci na margines życia. Warto zastanowić się, czy czasem w tym, co mówimy do naszych słuchaczy nie przekazujemy podświadomie naszych frustracji i niezadowolenia i czy w naszych ustach Ewangelia może być jeszcze dla kogoś atrakcyjna...
Cezary Sękalski
Tekst został wygłoszony podczas warsztatów dla katechetów w latach 1998-99 przeprowadzonych w Archidiecezji Krakowskiej.
PRZYPISY
1 Thomas Merton, Siedmiopiętrowa góra, Poznań 1998, s. 206.
2 dz. cyt., s. 240.
3 tamże
4 Ks. Jan Twardowski, Żyć chwilą konsekracji, w: Pastores, nr 1 (1), jesień 1998 r.
© 1996–2004 www.mateusz.pl