www.mateusz.pl/mt/cs

AZYMUT NR 55

Podwójnie błogosławieni

Z o. Władysławem Skrzydlewskim OP, wykładowcą teologii małżeństwa i rodziny, autorem wielu książek oraz z Januszem Poniewierskim, redaktorem miesięcznika „Znak” rozmawia Cezary Sękalski

 

 

Cezary Sękalski: 21 października 2001 roku Jan Paweł II beatyfikował parę małżonków Luigiego i Marię Beltrame Quatrocchich. Po raz pierwszy w historii Kościoła na ołtarze wspólnie wyniesione zostało małżeństwo. Ojcze czy można powiedzieć, że ta beatyfikacja jest zwrotem w myśli Kościoła?

o. Władysław Skrzydlewski OP: – Na pewno jest zwrotem w obyczajowości Kościoła, bo jest to pierwsza tego typu beatyfikacja. Natomiast trudno mówić o zwrocie w myśli teologicznej Kościoła. Wydaje mi się całkowicie zrozumiałe, że dopiero teraz dokonuje się wspólnej beatyfikacji małżonków. Może się to wydawać dziwne i robić wrażenie, że Kościół lekceważył rolę pożycia małżeńskiego w dziele zbawienia, ale nie jest to do końca prawdą. W okresie biblijnym, zaraz po śmierci Pana Jezusa problem ten nie istniał. Jezus był wzorcem życia, a do tego trwały prześladowania, które wykluczały jawność życia w Kościele jak również ograniczały możliwość jego dokumentacji. Okres ten trwał przynajmniej do IV w. Później w okresie średniowiecza szukano świętości przede wszystkim poza – bardzo zdemoralizowanym – środowiskiem miejskim i jest to jednym z powodów dla których we wczesnym średniowieczu rozwinął się ruch monastyczny. Życie pustelnicze jawiło się jako najbardziej właściwa droga realizowania ideału Chrystusowego. Wykluczało ono zarazem przeszkody jakie stwarzały środowiska miejskie. W związku z tym początkowo nie było mowy o dokumentowaniu życia małżonków. Poza tym czasy średniowiecza były niespokojne, a długość życia ludzkiego w tym okresie, według kalkulacji ekspertów, wynosiła prawdopodobnie nie więcej niż 27 do 30 lat, życie małżeńskie było więc stosunkowo krótkie. Trzeba także pamiętać, że przed rozwinięciem się przemysłu i edukacji, małżeństwa były dobierane jak gdyby „zewnętrznie”, a do tego bardzo małe osiedla ludzkie i brak możliwości komunikacyjnych sprawiał, że ludzie nie mieli wielkiego wyboru. Decyzje o małżeństwie były najczęściej wynikiem potrzeby posiadania rodziny, a nie zakochania. Współcześnie sądzimy, że ludzie powinni się dobierać w małżeństwa z miłości, dawniej takie przekonanie nie istniało. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że św. Tomasz z Akwinu w XIII wieku pisał, że miłość – coninctio animorum – zjednoczenie, zestrzelenie duchowe małżonków jest konsekwencją małżeństwa – sequitura ad matrimonium, a nie jest jego przyczyną. Dopiero czasy nowożytne pozwalały na to, aby dokonywał się dobór bardziej swobodny i zaczęto uważać, że do zawarcia małżeństwa potrzebne jest zakochanie. W tym sensie kwestia oceny życia małżonków jest problemem stosunkowo niedawnym. Trudno zatem się dziwić, że w przeszłości wspólne życie małżonków nie było modelem świętości.

C. S.: To co ojciec mówi o historii wpływa chyba jednak na teraźniejszość. Tamta tradycja obciąża jakoś współczesność...

o. W. S.: Niewątpliwie. Przechodzimy z jednego okresu w drugi przejmując jednak pewne schematy myślenia, wykształcania mentalności; tradycja ma tu także ogromne znaczenie. Przecież już w XIII wieku mieliśmy w Polsce św. Kingę i jej męża Bolesława Wstydliwego, prawdopodobnie oboje byli świętymi, ale nie starano się tego rozpatrywać jako wspólnej podstawy do beatyfikacji.

C. S.: Wielu małżonków było beatyfikowanych ze względu na to, że wybierali później życie zakonne, albo decydowali się na życie w czystości.

o. W. S: Tak było na przykład ze św. Elżbietą, ale i wieloma innymi świętymi. Trzeba jednak pamiętać, że na Zachodzie panował i do dzisiaj panuje indywidualizm. Wielkie wyczucie potrzeby i znaczenia życia społecznego rozwijało się wolniej. W naszej kulturze to jednostka jest ważniejsza, w kategoriach bardziej filozoficznych ujmowana jako osoba. Ten zachodni indywidualizm wywołał także powstanie takich prądów religijnych, jak na przykład jansenizm, który właściwie wykluczał spojrzenie na małżonków jako na wspólnotę świętości.

C.S.: Rozumiem, że Ojciec chce powiedzieć, iż w historii Kościół bronił życia małżonków, przed takimi nurtami myślenia, jakie prezentowali między innymi także katarowie, którzy rzeczywiście deprecjonowali znaczenie ciała...

o. W. S.: Także Luter uznawał małżeństwo za zwykłą działalność, a nie wspólne życie małżonków, a przez to realizację powołania do wspólnego dążenia do zbawienia. Twierdził on, że małżeństwo jest taką sama działalnością, jak wszystkie inne. Ta pewna deprecjacja teologii małżeństwa w protestantyzmie także miała duży wpływ na to, że w chrześcijaństwie późno zwrócono uwagę na małżeństwo jako drogę wspólnego dążenia do świętości, wspólnego uświęcania się rodziców, a także dzieci.

C.S.: Jak na to deprecjonowanie małżeństwa patrzy osoba świecka, z perspektywy redaktora...

Janusz Poniewierski:. ..przede wszystkim jednak męża i ojca rodziny!

Nawiązując do Pańskiego poprzedniego pytania zadanego Ojcu Władysławowi, powiedziałbym tak: na historii Kościoła i na teologii znam się słabo – na pewno nie tak dobrze jak o. Skrzydlewski – niemniej mam poczucie, że ubiegłoroczna beatyfikacja Marii i Luigiego Quattrocchich jest jednak przełomowa, jeśli chodzi o spojrzenie Kościoła na małżeństwo. Oczywiście, jest ona przełomem, symbolicznym otwarciem pewnej zatrzaśniętej dotąd bramy, nie dlatego żeby teologia katolicka w swoim rdzeniu (w tym, co w niej najzdrowsze, ortodoksyjne po prostu) niosła jakąkolwiek deprecjację małżeństwa. Albo żeby taką deprecjację zawierało oficjalne nauczanie Kościoła. Jednocześnie wydaje mi się, że w ciągu dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa w duchowości, a także w codziennej praktyce Kościoła – w tym, co mówili kaznodzieje i spowiednicy – małżeństwo było jednak czymś trochę „gorszym”, stanem jakby nieco mniej doskonałym...

o. W. S.: Mniej docenianym.

J. P.: ...I chyba dlatego świętość odnoszono do tych nielicznych świeckich mężczyzn i kobiet, którzy zmierzali do niej pojedynczo. Trudno było sobie wyobrazić, że można podążać tą drogą we wspólnocie dwojga osób, które się wzajemnie wspierają i duchowo podtrzymują – w małżeństwie. Cieszę się, że w ostatnich latach widać tu – przynajmniej ja to widzę! – wyraźną zmianę. Ufam, że beatyfikacja małżeństwa Quattrocchich jest pierwszą z całej serii podobnych uroczystości, a wiek XXI będzie wiekiem świętości ludzi świeckich i małżeństw.

C. S.: Zarysowując historię rozwoju myśli na temat małżeństwa mówił Ojciec, o uwarunkowaniach kulturowych. Jaki wpływ na chrześcijaństwo miała w tym przypadku filozofia platońska? Platon mówił, że ciało jest więzieniem duszy, a św. Grzegorza z Nyssy twierdził, że „małżeństwo to pierwsza rzecz, którą należy odrzucić i można powiedzieć, że jest to pierwszy krok na naszej drodze ku Chrystusowi”.

o. W. S.: Trzeba przyznać, że Grzegorz z Nyssy był wyjątkiem wśród Ojców Kościoła i św. Bazyli na wszelki wypadek zrobił go biskupem bardzo niewielkiej miejscowości, żeby nie miał zbyt dużego negatywnego wpływu, choć pod innymi względami był świętym i dobrym filozofem.

Otóż trudno uznać, że ten platoński rys był bardzo silny w Kościele, choć niewątpliwie był on obecny, trochę pod jego wpływem pozostawał św. Augustyn...

C.S.: Pamiętam, że jeden z argumentów św. Augustyna za małżeństwem był taki, że jest to sposób na uśmierzenie popędu seksualnego...

o. W. S.: To jest u św. Augustyna dopiero trzeci argument. Najważniejszym natomiast było potomstwo, co w czasach, kiedy ludzie żyli bardzo krótko, miało ogromne znaczenie. Ważniejszym było, aby dzieci urodzić i w miarę możności wychować, niż żyć samemu, taka była psychika ludzi średniowiecza. Choć oczywiście, to co Pan mówi jest słuszne, elementy psychologiczne odgrywały tu także wielką rolę. Przypomnę jednak, jeżeli chodzi o czasy najnowsze – bo nie sięgajmy zbyt daleko w przeszłość – to już w 1930 roku Pius XI wydał encyklikę Casti connubi, w której przedstawił bardzo jasno sprawę znaczenia miłości w małżeństwie. Tak, że już na początku XX stulecia zwracano na to bardzo uwagę. Musiało jednak upłynąć trochę czasu, żeby taka postawa została szerzej zrozumiana, żeby można było ją tak udokumentować, jak to dokumentowały dzieci czy redaktorzy piszący o małżeństwie Beltrame Quatrocchich. Proszę zwrócić uwagę, że oni pobrali się w roku 1905, a więc na progu XX wieku, dopiero od tego momentu, jesteśmy zdolni zgromadzić także odpowiednią dokumentację życia małżeńskiego i umieć się do niego odpowiednio ustosunkować.

C.S.: Mówiliśmy o seksualności jako elemencie miłości małżeńskiej, a jednak w ich życiu nastąpiło w pewnym momencie rozdzielenie łoża. Czy można stwierdzić, że jest to wyraz poszukiwania głębszej miłości, czy też raczej element negatywizmu w myśleniu o seksualność?

o. W. S.: – Na pewno nie chodzi o nastawienie negatywne. Broń Boże! Swoim życiem dowiedli oni wcześniej, przez posiadanie dzieci, że seksualność była dla nich czymś bardzo żywym, tak jak to powinno być. Decyzję o rozdzieleniu łoża podjęli w wieku siedemdziesięciu kilku lat i myślę, że chcieli w ten sposób złożyć Panu Bogu większą ofiarę. Nie oznaczało to rozejścia, żyli wspólnie i wciąż życiem rodzinnym, natomiast zdecydowali się wyłączyć z tego życia stosunki seksualne jako większą ofiarę dla Pana Boga.

Nie był to zresztą jedyny, ani pierwszy moment rezygnacji w ich życiu. Luigi Quatricchi nałogowo i z wielką namiętnością palił papierosy, mając 26 lat rzucił ten nałóg, a stało się to po narodzinach pierwszego dziecka. Musiało go to wiele kosztować, był bowiem zapalonym palaczem, oznaczało to więc duże wyrzeczenie z jego strony.

J. P.: Ojcze, ale jednak palenie papierosów jest rzeczą naganną, czego nie można powiedzieć o życiu seksualnym.

o. W. S: Dlatego właśnie podkreślam, że była to tylko pewna ofiara, wyrzeczenie jednak obecne było od początku w ich małżeńskim życiu, działo się to bowiem rok po ślubie. Może dlatego oboje zdecydowali się później na tę bardzo ważną ofiarę. Być może, zrobili tak, by wypraszać u Pana Boga dalsze łaski dla swoich dzieci, zależało im przecież ogromnie na tym, żeby dzieci umiały wypełniać swoje powołanie. Ich dwóch synów zostało kapłanami, a jedna z dwóch córek wstąpiła do zakonu. Rodzice z pewnością troszczyli się by ich dzieci intensywnie i dobrze realizowały swoją służbę.

J. P.: Wiele światła na motywy podjęcia tej trudnej decyzji rzuca lektura listu, który w 1919 roku Maria Beltrame Quattrocchi wysłała do swego męża Luigiego. Pisała wówczas: „Ach kiedy uda Ci się zrozumieć konieczność poświęcenia się, sam będziesz opiewał wspaniałość Boga i będziesz wysławiał to cierpienie, które jest jednym ze środków pozwalających jej doświadczyć. Wszelkie poświęcenie rodzi ból, bo zawsze jest jakąś rezygnacją z siebie na rzecz innych dla miłości Bożej. Wszelkie poświęcenie jest też praktycznym zastosowaniem miłości i jako takie jest konieczne, aby wypełnić prawo Boże”. Ten list potwierdza słowa Ojca o ofierze; z drugiej strony – powtarzam to! – w przypadku rezygnacji z palenia papierosów mieliśmy do czynienia z rzeczą naganną; porzucenie nałogu było więc jakimś sposobem doskonalenia się, odrzuceniem złej przypadłości, a w najlepszym razie słabości. W przypadku czystości mamy do czynienia z wyrzeczeniem się czegoś, co jest wartością, dla wartości większej – dla Pana Boga.

 Nie wykluczam jednak i takiej możliwości, że Maria i Luigi zrezygnowali ze współżycia także dlatego, ponieważ uznali, iż nie powinni mieć więcej dzieci. Przecież ich najmłodsza córka urodziła się w dramatycznych okolicznościach: lekarz domagał się dokonania aborcji, twierdząc, że w przeciwnym wypadku zagrożone będzie życie i matki, i dziecka.

o. W. S.: Rezygnacja z możliwości aborcji i podjęcie ryzyka śmierci, to kolejny przykład heroizmu w tym małżeństwie.

Pan Redaktor poruszył sprawę listu z 1919 roku. Pisząc go ze względu na stan zdrowia pani Maria Beltrame Quatrocchi myślała, że wkrótce możliwa jest jej śmierć i dlatego list ten ma charakter testamentu duchowego. W związku z tym uważam za niesłuszne stwierdzenie autora przedmowy do książki o błogosławionych rodzicach, pana Renzo Bonetti, który napisał, że w tych słowach przebija liryzm o nieco dewocyjnym charakterze, który dziś wydaje się rażący. Wychowałem się w świeckiej rodzinie, całkowicie świecko pracowałem przez szereg lat przed wstąpieniem do zakonu. Często zarzucano mi, że mam zbyt świeckie myślenie. Nie widzę jednak żadnej dewocyjności w tym, co napisała Maria. Widzę natomiast głębokie podejście do życia duchowego także świeckiego człowieka, świeckiego chrześcijanina i chyba nas to dzisiaj nie razi, jeżeli choć trochę to rozumiemy. Dlatego ludzie świeccy, którzy żyją naprawdę głęboko duchowo nie są zrażeni tonem listu. Mam też zastrzeżenia co do oceny hierarchii celów, hierarchii wartości jakie omawia autor w przedmowie. Zwraca on uwagę na to, że Luigi na pierwszym miejscu stawiał życie duchowe, na drugim pracę, natomiast dzisiaj w Familiaris consortio na pierwszym miejscu stawia się odpowiedzialność za poczęte życie, potem wychowanie dzieci, potem pracę... Otóż to jest duże nieporozumienie, ponieważ mieszane są dwa różne spojrzenia, dwie różne hierarchie, dwie różne skale.

J. P.: Oczywiście, byłoby absurdem podejrzewać, że Autor Familiaris consortio nie przykłada najwyższej wagi do pielęgnacji życia duchowego, a z drugiej strony byłoby absurdem podejrzewać Luigiego Quattrocchi, że nie ceni sobie życia poczętego, zwłaszcza kiedy zna się okoliczności narodzin najmłodszej córki...

o. W. S.: Ostatnia uwaga co do życia błogosławionych. Autor przedmowy do książki twierdzi, że dziś za rzecz naturalną uważamy potrzebę bardziej widocznej obecności rodziny w życiu publicznym. Otóż boję się, że albo nie czytał tych dokumentów pisząc przedmowę, albo ich nie zrozumiał. Zaangażowanie tej rodziny w życie publiczne było bardzo silne i żywe, tylko niestety czasem ograniczone, przecież wielką część życia przeżyli oni w okresie faszyzmu, jak więc mogli się angażować w sprawy publiczne...

C.S. To także jeden z przykładów ofiary ze strony Luigiego. Rezygnuje on z proponowanego mu stanowiska, żeby pozostać wiernym swojemu sumieniu.

o. W. S.: Tak, a z drugiej strony angażują się oni w cały szereg działań. Począwszy od pracy w harcerstwie, dalej w działalność społeczną na przykład „Frontu Rodziny”, czy „Odnowy” chrześcijańskiej oraz w szeregu innych stowarzyszeń włoskich, które miały ogromne znaczenie dla rozwoju ducha i społecznych wartości narodu włoskiego w tamtych czasach. Proszę pamiętać, że Maria była siostrą Czerwonego Krzyża, brała udział w intensywnych działaniach na rzecz rannych. Oboje pomagali i przetrzymywali potajemnie w swoim domu antyfaszystowskich uciekinierów, a także rodzinę żydowską. Te działania związane było z ogromnym ryzykiem i gdyby cokolwiek z tego odkryto, ceną jaką zapłaciliby byłoby życie. Sadzę więc, że opinia autora przedmowy jest niesłuszna. Dzisiaj oczywiście mamy inne potrzeby i inaczej patrzymy na wiele spraw, ale na pewno nie możemy uważać, że zaangażowanie publiczne tej rodziny było nie wystarczające.

J. P.: Rzeczywiście kiedy czytałem ową przedmowę, ten zarzut wydał mi się niezrozumiały. Znalazłem bowiem informację, że Maria była działaczką Związku Kobiet Włoskich funkcjonującego w ramach Akcji Katolickiej...

o. W. S.: Wydała dziesięć książek pomagających ludziom w życiu i wychowaniu dzieci.

J. P.: A może chodziło o to, iż obydwoje byli bardzo wrażliwi na punkcie środowiska, w którym przebywały ich dzieci? Jeżeli nie było ono właściwe, rodzice woleli raczej, żeby dzieci bawiły się we własnym gronie...

o. W. S.: Może nie we własnym gronie, lecz we własnym środowisku, bo mieli oni duży kontakt z podobnymi rodzinami. Nie możemy w tym przypadku myśleć ahistorycznie, nie możemy zapomnieć o sytuacji, jaka wówczas panowała w ich otoczeniu. Zresztą także dziś rodzice zawracają uwagę na to, by dzieci nie wchodziły w środowiska chuliganów lub nieodpowiednie grupy młodzieżowe, dlatego wydaje mi się to zrozumiałe. Uderzające jest jednak, że autor przedmowy nie bardzo potrafi spojrzeć na ich życie i działalność z perspektywy historycznej.

J. P.: Ojciec mówił wcześniej o innym zarzucie: że list Marii do Luigiego ma charakter dewocyjny. Myślę, że jest to po prostu kostium sprzed osiemdziesięciu lat, dzisiaj już ojcowie duchowni, kaznodzieje, spowiednicy, nie używają takiego języka: „jak słodko jest oddać się całkowicie z duszą i ciałem...”.

o. W. S.: – Nie używa się słowa „słodko”, tak jak nie używa się słowa „cnota”. Nie mówi się dzisiaj o kimś, że jest „cnotliwy”...

–  C. S: Brzmi to trochę jak obraza...

o. W. S.: Ale trzeba sobie uświadomić, że to zupełnie inaczej brzmi po włosku. Po polsku słowo „słodko” nie brzmi najlepiej, ale po włosku jest inaczej i dlatego jestem zdania, że ten list jest całkowicie współczesny i ludzie świeccy nie znajdują w nim czegoś niewłaściwego, czy dewocyjnego.

–  C. S.: Co może być najbardziej inspirujące dla katolika świeckiego w życiu tych małżonków?

J. P.: Na pewno życie modlitwą i łącząca ich silna więź, która jest wyrazem miłości. Z rozmów z dziećmi państwa Quattrocchich wyraźnie widać, że oni rzeczywiście się ze sobą spotykali (w najgłębszym znaczeniu tego słowa) i wiele ze sobą rozmawiali na tematy istotne. Świadczy o tym ogromna liczba listów, które wymieniali między sobą, także wtedy gdy ich dzieci były już dorosłe i mieszkały w klasztorach. Widać tu wielką miłość, która przebija z tego, co o rodzicach opowiadają dzieci, a także z nielicznych zacytowanych tu listów. Tę miłość widać nawet na fotografii zamieszczonej na okładce książki.

o. W. S.: Miłość, to fundament ich postawy. Chciałbym zwrócić uwagę, że bardzo ważne w ich życiu jest wzorcowe spojrzenie na małżeństwo i rodzinę, na życie rodzinne jako powołanie, dążenie do zbawienia, i to dążenie rzeczywiste, zdecydowane, oparte na miłości, wypływające z miłości i aktualizujące się w miłości. To jest całościowa, bardzo zwarta wizja i chyba bardzo wielu małżeństwom nawet chrześcijańskim brakuje dzisiaj takiego spojrzenia na swoje życie małżeńskie i rodzinne. Być może dlatego też trudniej dzisiaj o gotowość i zdolności do oddania się wychowaniu dzieci, czy do głębszego życia religijnego, a także pewnej ofiarności, kiedy jest ona potrzebna. Naszym małżonkom i rodzicom potrzeba szerszego spojrzenia na rodzinę, jako miejsce realizacji wielkiego powołania do świętości i to całej rodziny, nie tylko powołania indywidualnego.

J. P.: Jako osoba świecka, mąż i ojciec, dotkliwie odczuwam brak konkretnej propozycji duchowej dla świeckich, w tym dla małżeństw. Te propozycje, z którymi spotykałem się do tej pory, były często próbami „zamniszenia” człowieka świeckiego: żyjesz wprawdzie w małżeństwie, ale żyj jak dominikanin, jak jezuita, jak franciszkanin. Karm się tą duchowością, itd. Zatem beatyfikacja małżeństwa Quattrocchich to dla mnie mały krok naprzód w kierunku budowania duchowości małżeńskiej, duchowości ludzi świeckich.

o. W. S.: Wcześniej jednak Pan Redaktor mówił, że jest to wydarzenie przełomowe, nie jest to więc chyba jedynie mały krok. Pamiętać trzeba, że beatyfikacji tej dokonał Jan Paweł II, mocno w tę problematykę zaangażowany, który na ten temat bardzo dużo pisał, a także działał, współpracując z małżeństwami i rodzinami kiedy jeszcze nie był papieżem. Dlatego myślę, że to wcale nie jest mały krok, ale – jak Pan wcześniej powiedział – przełom. Wydaje mi się też, że w Polsce nie było takiego wielkiego, jak Pan to określił „zamniszania”. Polacy mają więcej zmysłu praktycznego, może są bałaganiarzami, może są mało odpowiedzialni, ale jednakże mają dobre wyczucie życia praktycznego. Obawiam się, że na Zachodzie ideały życia duchowego były jak gdyby rozdzielne: inne dla kobiet, inne dla mężczyzn.

J. P.:, ,Przełom” czy, ,mały krok naprzód”? To proste., ,Przełom”, jeśli chodzi o spojrzenie Kościoła na małżeństwo, a, ,mały krok” w kierunku budowania duchowości małżeńskiej. Bo jest jakoś tak, że Jan Paweł II dokonuje przełomów, a my – duszpasterze, teologowie rodziny i publicyści katoliccy – ledwie za nim drepczemy, nie bardzo potrafiąc przejąć te iskry, które on zapala...

Na koniec uwaga osobista: ja rzeczywiście odnoszę się do tej beatyfikacji w sposób nieco ambiwalentny. Odczuwam radość, bo beatyfikowano dwie osoby, męża i żonę, których świętość polegała przede wszystkim na tym, że byli dobrym małżeństwem i razem dążyli do Boga. Ale ta radość i wizja tego wielkiego przełomu jest zakłócona przez kilka elementów. Przede wszystkim przez to, że wszystkie ich dzieci wybrały życie konsekrowane, ewentualnie samotność...

o. W. S.: Enrichetta chyba nie, zatem tylko troje z czwórki...

J. P.:. ..została jednak osobą samotną. Przeczytałem gdzieś, że jako osoba świecka wstąpiła do instytutu życia konsekrowanego. Po drugie, muszę przyznać, że jako świecki, żyjący w małżeństwie, nie bardzo dzisiaj rozumiem, nie bardzo do mnie przemawia decyzja o rezygnacji ze współżycia seksualnego. A zatem z jednej strony przełom, z drugiej jednak chyba nie do końca...

o. W. S.: Protestuję, zdecydowanie protestuję. Uważam, że Pan Redaktor nie rozumie, że w tej rodzinie, to powołanie do życia dzieci jest dowodem dojrzałego życia Bożego. Rezygnacja z życia seksualnego jest niewątpliwie wielką ofiarą, ale to jest istota ofiary. Pan Jezus umarł na krzyżu i to był ofiara, a my się w nią włączamy i trzeba umieć się naprawdę włączyć. Otóż rezygnację z pożycia małżeńskiego niewątpliwie trzeba widzieć jako wielką ofiarę, wielką pozytywną wartość włożoną w dzieje zbawienia nie tylko ich, ale i ludzkości.

J. P.: Zgadzając się z tym, co mówi Ojciec Władysław, dodam, że czekam teraz na beatyfikację małżeństwa, które będzie się cieszyło swoimi wnukami, które będzie mnie, nam wszystkim, dawało przykład, jak być świętym teściem czy świętą teściową.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

 

 

© 1996–2004 www.mateusz.pl