PAWEŁ KOWALSKI SJ
Jeden z moich współbraci powiedział kiedyś, że przed samym wstąpieniem ktoś znajomy podsunął mu tekst drugiego rozdziału księgi Mądrości Syracha: Synu, jeżeli masz zamiar służyć Panu, przygotuj swą duszę na doświadczenie! Zachowaj spokój serca i bądź cierpliwy, a nie trać równowagi w czasie utrapienia! Przylgnij do Niego, a nie odstępuj, abyś był wywyższony w twoim dniu ostatnim. (…) Bo w ogniu doświadcza się złoto, a ludzi miłych Bogu – w piecu utrapienia. Trochę żałuję, że nie spotkałem się z tym fragmentem przed moim wstąpieniem, bo na pewno pomógłby mi w różnych trudnych doświadczeniach. Człowiek powołany, słyszący w sobie ten dziwny głos Boży, często ma wiele pytań i wątpliwości. Co to jest ten głos? Od kogo pochodzi? Kiedy mogę być pewien? Jak mam się zachować? Do takich ludzi kieruję te moje rozważania. Chcę podzielić się doświadczeniem mojego życia zakonnego, które mimo niewielkiej liczby lat zaowocowało wydaje mi się wartościowymi spostrzeżeniami i wnioskami. Jeśli więc czujesz w sobie to dziwne wezwanie ten tekst jest skierowany wprost do ciebie.
To pytanie wydaje mi się fundamentalne: co to w ogóle jest to „powołanie”? Od strony człowieka powołanego wydaje mi się, że jest to poczucie „bycia na swoim miejscu”. Natomiast patrząc na powołanie „z góry” odbieram je jako drogę, na której człowiek może zdziałać najwięcej dobra. Bóg daje łaskę, aby człowiek mógł odpowiedzieć na Jego Miłość. Jeżeli wybiorę inną trasę to On i tak będzie mnie kochał tak samo mocno. Nie znaczy to również, że się od niego odwróciłem, albo że się Go zaparłem. Będzie to jednak „mniejsze dobro”. Jeżeli powołanie to droga, to możemy powiedzieć, że każdy ma swoją własną-osobistą. Zdarza się często, że drogi dwojga ludzi się splatają i wtedy przysięgają sobie, że będą iść już do końca razem. Na drodze nikt nie jest samotny. Bogu tak zależy abyśmy do Niego doszli, że nas prowadzi, szepcze do ucha, pociąga, daje dobre rady.
Na pewno w powołaniu bardzo ważny jest aspekt nawrócenia, czyli głębokiego doświadczenia Miłości Boga. Nawrócenia, które dotyka zarówno osobę, która grzeszyła jawnie (prowadziła życie jawnie dalekie od Boga), jak i tzw. „wzorowego ministranta”. Nikt nie jest zwolniony z ciągłej refleksji nad swoim życiem. Jak powiedział ks. Tischner, o ile poprawa to zmiana wagonu, o tyle nawrócenie może być porównane z konkretną zmianą pociągu i trasy.
Doświadczenie Miłosierdzia otwiera człowieka na prawdziwą wdzięczność. Każdy odkrywa wtedy, że pomimo swojej słabości jest kochany. Owocem tego jest wspomniana wdzięczność. I tu zaczyna się radosny zachwyt Dobrą Nowiną jaką niesie człowiekowi sam Bóg: na tę Miłość można odpowiedzieć! Wzorem jest Jezus, którego „pokarmem było pełnić wolę Ojca”. Czynienie tego co chce od nas Bóg staje się doskonałą odpowiedzią. A czego chce? On pragnie zbawienia człowieka. Chce jego szczęścia w Jego Miłości. Bóg pokazuje również drogę do tego. I tutaj zaczynają się różnice wśród ludzi. Niektórych Bóg powołuje aby czynili Jego wolę w małżeństwie, a innych w życiu samotnym (kapłaństwie czy też życiu konsekrowanym). Zawsze jest to droga szczęścia, na której człowiek doznaje Bożego wsparcia i pomocy. Nie znaczy to, że nie będzie tam krzyża. Szczególnie droga radykalnego naśladowania Chrystusa jest drogą cierpienia. Jednak wtedy cierpienie, jako sensowne i jako konsekwencja wyboru, nie zmiażdży człowieka. Przecież „moc w słabości się doskonali”. Chyba, że on sam się podda i zrezygnuje z walki.
Powołanie zawsze działa pociągająco, człowiek czuje w sobie pragnienie, zachętę aby pójść daną drogą. Niepokoją mnie takie przypadki, kiedy ktoś wstępuje na drogę życia zakonnego/kapłańskiego z przekonaniem, że tego wymaga od niego Pan Bóg, i że oto teraz czeka go znój, ból, walka i cierpienie. Jeżeli moje wybierane powołanie kojarzy mi się tylko z moim własnym męczeństwem to lepiej dać sobie czas i odstawić to na później. Owszem, droga za Jezusem jest drogą krzyża. Ale jeżeli będę ją podejmował dla Boga, a nie dla mojego umęczenia, to po pierwsze będzie to lżejsze, a po drugie nie będę odrzucał pomocy różnych „Szymonów z Cyreny”, czy też „Weronik”; ludzi których Pan stawia na mojej drodze, aby mi pomogli. Błąd leży w przekonaniu, że życie jest spektaklem bezsensownego cierpienia, podejmowanego dla niego samego. Cierpienie, które nie otwiera nas na Boga i na łączność z Nim jest w istocie zwycięstwem Złego Ducha. Oczywiście to samo tyczy się wyrzeczeń i drobnych umartwień. Post, który nie jest podejmowany dla Boga jest w zasadzie pseudozsakralizowaną dietą.
Wydaje mi się, że jest to podstawowe pytanie jakie powinien zadać sobie każdy człowiek, który zamierza wstąpić na drogę życia zakonnego czy też kapłańskiego.
Czego tak na prawdę oczekuję? Po co chcę się tam pchać? Przecież to życie nie jest proste? Dlaczego? W jakim celu? Takie pytania nie są proste, choć łatwo jest uciec od nich i iść swoją drogą ufając, że to co mi się wydaje jest dobre. Ale w tym wypadku zaufanie będzie miało raczej posmak ryzykanctwa, igrania z ogniem i (nie obawiam się użyć tego słowa) głupoty. Pytanie o motywację, o intencję jest fundamentalne, ale nigdy nie jest jednoznaczne. Nigdy nie jest tak, że człowiek chce służyć TYLKO Panu Bogu. NIGDY nie jest tak, że za moją intencją i decyzją stoi tylko Pan Bóg. Stopniowo dochodzi się do lepszego poznania i dostrzega prawdę. W każdym z nas tkwi nutka pychy, chcemy i szukamy tego co może pomóc nam utwierdzić siebie. Naturalne jest, że człowieka pociąga to co jednoznaczne, pociąga ubóstwo (żeby się uwolnić od tego złego świata), pociąga czystość (bo w sumie, to z dziewczynami to nigdy nie miałem problemów, a jak były jakieś miłostki to i tak jestem na tyle silny, aby wytrzymać), pociąga posłuszeństwo (umiem robić to co mi każą, więc nie będzie to dla mnie problemem). I o ile sama chęć bycia ubogim, czystym i posłusznym jest dobra o tyle motywacja wydaje się być raczej szukaniem siebie, a nie Woli Bożej. I tu bardzo ważna uwaga: jeżeli dostrzegłem, że moja motywacja nie jest w 100% czysta, że są jakieś naleciałości pychy; obok służby Bogu chcę być posłuszny rodzicom (mama kiedyś powiedziała, że nadawałbym się na księdza itd.) to warto stanąć w prawdzie i zapytać siebie: Co jest w tym wszystkim pierwsze? Czy pierwszy jest Bóg, czy rodzice, kariera...?
Tak na prawdę, to nikt mnie nie zmusza, ani rodzina, ani otoczenie, nawet Pan Bóg. Jeżeli wydaje ci się, że Pan Bóg żąda od ciebie abyś wstąpił na drogę życia zakonnego/kapłańskiego to warto dać sobie czas. Jeżeli w tym co czujesz jest coś z Bożego tchnienia to On będzie to utwierdzał, a jeżeli jest od Złego Ducha, albo są to twoje własne myśli, to stosunkowo szybko ustanie, albo wejdzie w kryzys przy pierwszej przeciwności.
Fundamentem jest, że Pan Bóg bardziej zaprasza i proponuje, niż nakazuje. Bardziej zachęca niż zmusza. Jako człowiek jestem, podobnie jak Bóg, istotą wolną. Często o tym zapominamy i próbujemy rozkazywać innym, zmuszać ich aby pełnili naszą wolę. U Boga jest inaczej. Co więcej, jeżeli pomylę się w odczytaniu Jego zaproszenia, to nie oznacza to, że będzie mnie mniej kochał. Jestem Jego dzieckiem. On się mnie nie zaprze, to jedynie ja mogę powiedzieć, że nie chcę Go znać.
Na jednej z zakonnych stron internetowych znalazłem ciekawą „definicję” słowa „charyzmat”: „to, co sprawia, że dany zakon jest sobą, a nie innym zakonem.” Ale ciężko chyba z tego odczytać coś więcej poza tym, że jest to jakby tabliczka rejestracyjna, albo numer w kartotece policyjnej czy też w instytucji państwowej. Często jest tak, że człowiek czuje powołanie do służby Bogu, ale jeszcze nie wie gdzie. I wtedy zaczyna się dramat szukania. Najczęściej jest tak, że decyduje się iść tam, gdzie jest mu „najbliżej”, w miejsce o którym wie najwięcej. Decydujące jest wtedy rola parafii, czy też duszpasterstwa. Nie ma w tym oczywiście nic złego. Jeżeli pociąga mnie powołanie do kapłaństwa w ramach diecezji, bo wydaje mi się, że do tego zaprasza mnie Bóg, i że w taki sposób mogę najlepiej Mu służyć, to nie ma się co dłużej zastanawiać. Zdarza się, że człowiek jest lekko skołowany i właściwie to nie jest pewien. W tej sytuacji każdy powinien zorientować się, niekoniecznie bardzo się zagłębiając, w mnogości charyzmatów, czyli mówiąc w duchu naszej „definicji”, w różnych zakonach oraz diecezjach.
Skupimy się tutaj na powołaniu do życia zakonnego. Charyzmat zakonny to oczywiście nie tabliczka rejestracyjna pisana zawsze po nazwisku. Charyzmat to oblicze Chrystusa jakie odkrywa dany człowiek. Czy najbliższy jest mi Chrystus modlący się na górze (np. karmelici), czy też nauczający (np. salezjanie), albo niosący dobrą nowinę ubogim (misjonarze)? A może bliski jest mi Chrystus ubogi (franciszkanie), albo cierpiący na krzyżu (pasjoniści), a może głoszący Królestwo Boże (jezuici)? Oczywiście nie chcę tutaj sugerować w żaden sposób, że jeżeli np. misjonarze opiekują się biednymi to nie robią tego dominikanie czy też jezuici. Albo, że skoro karmelici spotykają Jezusa na modlitwie to inne zakony w ogóle się nie modlą. Dobrze jest poznać siebie, swoje naturalne predyspozycje i swoje braki. Warto też zobaczyć, czy te moje nieumiejętności mogą być pokonane przy pomocy Łaski Bożej.
Ten werset stał się dla mnie drogowskazem we wszelkich trudnościach już spory czas temu. Powołanie to zawsze pewna przygoda, której bieg właściwie trudno przewidzieć. Zaufanie polega na tym, aby pozwolić Bogu działać i poddać się Jego prowadzeniu. Czyli z jednej strony staram się poznać czym dany zakon się zajmuje, aby zobaczyć czy to droga dla mnie, a z drugiej wchodzę na drogę ufności. Nikt przed wstąpieniem nie każe kandydatowi zgłębiać historii zakonu, kluczowych postaci itp. Istnieje jednak subtelne niebezpieczeństwo. Czasami chcemy wiedzieć dosłownie wszystko przed podjęciem decyzji. Chcemy znać plan według, którego będziemy się poruszać, chcemy ocenić czy zdołamy sprostać wymaganiom przyszłości. Ale w tym jakoś jest ukryta pokusa pochodząca z Raju: „Czy jesteś na tyle silny, aby sam poznać? Przecież można szukać informacji o danym zakonie, to nie jest zabronione?” Wszystkie te pytania są o tyle złe, o ile utrzymane są w duchu własnej, osobistej wystarczalności: czy sam jestem na tyle silny aby temu sprostać? – To trochę ponura wizja powołania: ustawiczna walka z Panem Bogiem i Jego wymaganiami, z zakonem i jego ustawami. Wizja, która jest dużym przekłamaniem, bo nie prowadzi człowieka do Boga, ale przeciw Niemu. Stawia nas na sali rozpraw, gdzie Bóg daje nam rozporządzenia, które my musimy przyjąć bo inaczej zostaniemy skazani. Dalekie to od prawdy. Zaufanie to oddanie wszystkiego w ręce Boga. To tak, jakbym był kierowcą autobusu jadącego do Królestwa Bożego. Jeżeli jestem w zakonie, to staram się aby do tego autobusu weszło jak najwięcej ludzi (zapraszam ich swoją modlitwą, czy też apostołowaniem). Życie w zaufaniu to pozwolenie, Bogu usiąść na miejscu pilota tego autobusu, aby wskazywał właściwą drogę, która może nie będzie najkrótsza, ale będzie najbardziej owocna.
Ci, którzy zamierzają się do nas przyłączyć niech długo i usilnie rozważają, czy Duch Święty, który ich pobudza obiecuje im wystarczająco dużo łask, by mogli mieć nadzieję, że z Jego pomocą udźwigną ciężar tego powołania. (Św. Ignacy Loyola<)/p>
Śluby są bezpośrednio związane z tym co pisałem o charyzmatach i ogólnie o życiu zakonnym. Jak wspomniałem, zakonnicy to ludzie, którzy odkryli Chrystusa, albo lepiej, którzy zafascynowali się Nim. Ta fascynacja przechodzi w pragnienie naśladowania Jezusa. Człowiek pragnie być taki, jaki On był. Odkrywa stopniowo, że Jezus przemawiający, cierpiący, modlący się, opiekujący się biednymi, w każdej sytuacji pozostaje czysty, posłuszny i ubogi. Prawda jest taka, że chyba mało kto myśli w taki sposób przychodząc do zakonu. Wtedy to co nazywa się „śluby” bywa traktowane jak konsekwencja samego wstąpienia, a nie jest jego cel. Na szczęście nikt nie oczekuje od człowieka wstępującego aby był idealny. Bóg będzie prowadził człowieka, aby uporządkował to co w nim woła o życie w zakonie, a co nie pochodzi od Niego.
Im ktoś jest bliżej Boga tym wyraźniej widzi swoje grzechy, błędy i zaniedbania. Różnica pomiędzy nim, a człowiekiem zakompleksionym tkwi w ufności i przekonaniu, że w tych wszystkich błędach i słabościach jest się powołanym do Królestwa Bożego, do przezwyciężenia tego nie swoim własnym wysiłkiem, ale poddaniem się mocy Boga.
Ufaj Bogu tak, jakby całe powodzenie spraw zależało wyłącznie od Niego; tak jednak dokładaj wszelkich starań, jakbyś ty sam miał wszystko zdziałać, a Bóg nic zgoła. (Św. Ignacy Loyola)
Powołanie to na pewno wielka, ekscytująca przygoda. Droga z Jezusem u boku. Powołanie to również krzyż, ale podejmowany dla Chrystusa i jako odpowiedź na Jego Miłość. Warto pamiętać o słowach św. Ignacego: Sposób postępowania nieprzyjaciela wobec początkujących w służbie Bogu polega zazwyczaj na tym, iż stawia przed nimi różne trudności i przeszkody. Podsuwa na przykład takie myśli: „Czy możesz spędzić całe życie w ten sposób...?” Człowiek może łatwo się przestraszyć jeżeli odkryje w sobie powołanie. Stają wtedy przed oczyma liczne plany, które były misternie układane, a teraz chwieją się na krawędzi przepaści i czekają na zepchnięcie. To tak jak św. Piotr który kiedy tylko usłyszał od Jezusa o Jego męce bierze Go na stronę i wyjaśnia, że to zły pomysł, że on ma lepszy. Zdaje sobie sprawę, że jaki los nauczyciela, taki będzie i los uczniów. Słowa Zbawiciela są ostre i bardzo jednoznaczne: to Bóg wie najlepiej jaka jest droga człowieka. Uczeń nie powinien „nawracać” Mistrza, ale iść za Nim. Co nie znaczy, że zawsze będzie Go rozumieć, może być i tak, że nie zawsze będzie Go popierał. Dopóki człowiek idzie za Chrystusem, w zrozumieniu, czy też w niezrozumieniu, dopóty będzie na swoim miejscu. Ks. Jan Twardowski pisał: „własnego kapłaństwa się boję / własnego kapłaństwa się lękam / i przed kapłaństwem w proch padam / i przed kapłaństwem klękam”. Nie wszystko będziemy znali, nie wszystko będziemy rozumieli, taki nasz los i takie nasze szczęście.
Paweł Kowalski SJ
© 1996–2006 www.mateusz.pl