MAREK KOSACZ OP
Miesiąc po rozpoczęciu roku szkolnego klasa 1 LO po prostu się zbuntowała. Nie podobały im się „te karteczki” do wypełniania, praca w grupach, aktywizacja itp. Powiedzieli, że chcą po prostu rozmawiać.
Cały mój metodyczny świat zatrząsł się w posadach. Jak to? Mam tyle pomysłów, głowę pełną świetnych metod, całe segregatory formularzy, klocki, karty, stosy kolorowych papierków, płyty z muzyką. A tu TYLKO ROZMOWA? I to jeszcze nie wiadomo, jak wyjdzie?
Teraz mogę spokojnie powiedzieć, że w ciągu trzech ostatnich lat na każdej lekcji była ciekawa dyskusja. I z czasem zdałem sobie sprawę, że jak pasjonujące były te rozmowy, jaki ogromny ładunek emocji zawierały w sobie, ile przegadaliśmy sytuacji z życia wziętych, omówiliśmy poglądów, usłyszeliśmy prywatnych świadectw.
Chciałbym opowiedzieć o naszym rozmawianiu na katechezie i jednocześnie w ten sposób podziękować moim uczniom za zaufanie.
Myślę, że to najbardziej emocjonujący i atrakcyjny sposób dyskutowania. Trzeba się opowiedzieć za lub przeciw. Stanąć po dwóch stronach barykady. Nawet zupełnie milczący uczestnik takiej dyskusji zajmuje jakąś pozycję w tym układzie. Rozum i uczucia rwą się do obrony swoich poglądów. Temperatura wzrasta. Nawet trochę hałasu nie zaszkodzi.
Uwielbiam dyskusję w formie walki. Nie ma wtedy obojętności, poczucia teoretyzowania. Problem dosięga mnie samego, moich przekonań i wartości. I cudownie, gdy ktoś ma zupełnie inne zdanie. Zaczyna się starcie.
Dyskusja w formie walki zmusza mnie do myślenia, do szybkiego poszukiwania argumentów, do wyciągania wniosków i uważnego słuchania adwersarza. Także po to, aby złapać go na błędzie. Ale głównie w tym celu, aby rzucić na stół jeszcze mocniejszy, bardziej przekonujący argument. Aby to zrobić muszę bardzo uważnie go słuchać i starać się najpierw zrozumieć jego poglądy. Inaczej moja replika trafi w próżnię.
W takich dyskusjach otwiera się skarbiec życiowego doświadczenia. Najlepszym argumentem będzie przeżyte osobiście wydarzenie, przygoda, przywołanie rozmowy z rodzicem lub sytuacja z dyskoteki czy wyjścia do pubu. Jeśli okraszona jest smaczną puentą, to trzyma przeciwnika w szachu i daje posmak zwycięstwa.
Poza tym w emocjonalnej dyskusji mówimy to, co naprawdę myślimy. Wyjątkowo szanuję takie momenty, gdy ktoś mówi coś ważnego, nawet ryzykując, że się ośmieszy, np. przekręcając czyjeś nazwisko, nazwę. Cenię też postawę rozmówcy, gdy ten przyznaje się do tego (a właściwie – wyznaje), że wiele lat nie był u spowiedzi, że nie chodzi do kościoła, czy na jakiś czas stracił wiarę pod wpływem jakiegoś wydarzenia czy impulsu. Proszę pamiętać, że o tym rozmawiamy publicznie, w grupie, w społeczności klasowej.
Moi uczniowie bardzo lubią mieć przewagę nade mną. Cieszą się, gdy milknę i na gwałt szukam wyjścia z sytuacji. Ja też lubię czuć się przyciśnięty do muru. Wtedy nie ma czasu na sentymenty. Liczy się refleks i celne trafienie – znalezienie mocnego argumentu, który umocni moją pozycję w dyskusji.
Po zajęciach odprężamy się i uśmiechamy do siebie. Przekomarzamy się wesoło kto kogo „załatwił” tym razem. I umawiamy się na następną dyskusję. Do każdej muszę być porządnie przygotowany.
Naprawdę się staram mówić jasno i w zrozumiały sposób. Stosuję porównania, przykłady z życia wzięte, opowiem też bajkę z ciekawą puentą. Czasami wystarczą dwa – trzy suche i twarde punkty, aby wyjaśnić, o co mi chodzi.
Niestety, widzę, że coraz częściej uczniowie uważają, że „leję wodę”. Zastanawiam się wtedy, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy? Czy to ja już „dziadzieję”, czy to im brakuje czegoś? A może jedno i drugie? No i jak sobie z tym poradzić? To „lanie wody” może być związane z różnicą między naszymi pokoleniami, zasobem słów, ale także innym rozumieniem norm i podejściem do życia.
Dyskusji o języku na katechezie przetoczyło się w środowisku katechetów dość sporo. Ja mogę powiedzieć, że to właśnie moi uczniowie oduczyli mnie używania wulgaryzmów. Czasami aż się prosiło, żeby podkreślić coś mocniejszym słowem. Ale gdy widziałem ich niesmak w takich sytuacjach, bardzo się wstydziłem. Zapytałem ich o zdanie i powiedzieli jasno – lepiej nie. I to wcale nie dlatego, że na co dzień wszyscy nie przeklinają.
Nie raz katecheta staje przed dylematem – co interesuje uczniów? Co tak naprawdę ich „kręci”? Myślę, że może to być poszukiwanie odpowiedzi na dobrze postawione pytanie. Cały problem polega na tym, jak wpaść na to pytanie? Tu kłania się doświadczenie katechety, jego wyobraźnia lub możliwość poradzenia się w tej sprawie innych. Z każdego z tych skarbców warto czerpać bez ograniczeń. Dobrze postawione pytanie intryguje i zmusza do myślenia, do zabrania głosu, do zajęcia stanowiska. Prowokuje najlepiej takie, które jest proste i dotyczy codziennej, powszechnej sprawy. Na przykład: wiadomo, że nie wolno przeklinać – które przykazanie tego zabrania? Jedno dobre pytanie i już masz świetny pomysł na katechezę.
Lubię, gdy ktoś w czasie zażartej nawet dyskusji, siedzi sobie spokojnie, milczy i słucha. Walczę wtedy ze sobą samym, bo chciałbym, aby się odezwał, wyraził poglądy. Spokojnie, zrobi to. Może podejdzie po lekcji, może wróci do dyskusji za jakiś czas. A nawet jeśli nie, to samo milczenie, a bardziej – wsłuchanie jest rzeczą bezcenną. Przekonuję się o tym, gdy patrzę w oczy człowieka przysłuchującego się dyskusji.
Sposobów prowadzenia dyskusji jest sporo. Najbardziej polubiłem jednak zwykłe, grupowe pogaduchy, gdy można wygodnie usiąść na wygodnym krześle, dłonie rozgrzać kubkiem herbaty, siedzieć w koło i spokojnie wymieniać poglądy. Kilka lat temu, mając zajęcia jeszcze w szkolnej klasie, marzyłem o czymś takim. Te marzenia się spełniły. Brak jeszcze spełnienia jednego – miękkiego i czystego dywanu, na którym można się położyć. Tak dobrze mam tylko w przedszkolu. A gdyby tak pomarzyć dzisiaj o katechezie przy kominku? Kto wie, co przyniesie przyszłość...
Po dużej grupie ludzi przebywającej w niewielkiej salce katechetycznej można spodziewać się hałasu. I to nie tylko przy wchodzeniu lub wychodzeniu. Hałas powstaje w czasie dyskusji, gdy ktoś nie czeka, aż inny skończy mówić, a jeszcze trzeci zacznie go uciszać. Poza tym przesuwanie krzeseł, krótkie, chwilowe rozmowy szeptem, hałas zza okna... Najgłośniej jest oczywiście, gdy uczestnicy rozmowy próbują się przekrzyczeć, zamiast wymieniać poglądy. Czasami sytuacja może wymknąć się spod kontroli. Nie podnoszę wtedy głosu, nie wkraczam z decybelami, jak to dawniej robiłem. Spokojnie siedzę na swoim miejscu i trzymam rękę podniesioną do góry. To znak, że chcę zabrać głos. Czekam spokojnie, cierpliwie znoszę chwilowy hałas, ponieważ wiem, że za chwilę ustanie.
Mogę wtedy zupełnie cicho się odezwać i jestem słyszalny. Spokojnie przypominam rzecz oczywistą – jak miło jest rozmawiać na najbardziej gorący temat, gdy nie przerywamy sobie i nie wchodzimy w słowo.
Spełniło się moje marzenie. Religię mam w salce, w podziemiach klasztoru. Każdy z nas ma w niej swoje miejsce. Siedzimy w półkolu. Ja zajmuję miejsce plecami do ściany i bardzo dbam o to, aby ze wszystkimi mieć kontakt wzrokowy. Za sobą na ścianie mam wielką ikonę Zesłania Ducha Świętego. Moje krzesło znajduje się dokładnie pod namalowanym na ikonie złotym tronem Maryi. To centralne miejsce naszego spotkania. Uczniowie zazwyczaj siadają na tych samych miejscach, co ułatwia mi zapamiętywanie imion i zwracanie się do nich. Czasami ktoś chce poczuć się szczególnie uhonorowanym, więc stawia krzesło obok mojego i w ten sposób zostaje „ekspertem”. Zresztą tak się do niego zwracam w czasie spotkania.
Najpiękniejsze jest to, że nie dzielą nas ławki, biurko, że nie mam tablicy za plecami. Pomaga dyskretne oświetlenie punktowe, które stwarzało kameralną atmosferę. W zimne dni pomocą służył także wielki, w miarę ciepły kaloryfer, do którego można było przytulić zmarznięte ręce, albo wysuszyć rękawiczki. Obok mnie stoi także duży stół, na nim czajnik, kubki, kawa, herbata. To ważne elementy katechezy – spotkania – dyskusji.
Prowadząc spotkania metodami aktywizującymi przez wiele lat cieszyłem się z tego, że uczniowie w grupach rozmawiają ze sobą. To był jeden z celów spotkań – niech porozmawiają ze sobą, a ja dostarczę im tylko temat, pytanie, problem do przegadania, a na końcu podsumuję dyskusję.
Teraz okazało się, że uczniowie dużo bardziej cenią taką rozmowę, w której katecheta bierze udział. Moja rola właściwie się nie zmieniła. Wprowadzałem w temat rozmowy, stawiałem pierwsze pytanie i dyskusja ruszała z miejsca. Nauczyliśmy się zgłaszania się do dyskusji przez podnoszenie ręki, więc moim zadaniem było pilnowanie kolejności wypowiedzi. W odpowiednim momencie także zabierałem głos, aby wprowadzić do dyskusji nowy element, podsumowanie, czy po prostu o coś zapytać.
Cieszy mnie także to, że musiałem przerobić scenariusze spotkań i uzupełnić je ważny punkt: PYTANIA DO DYSKUSJI. Wcześniej pytanie było jedno i służylo pracy w grupie. Teraz muszę przygotować dyskusję w inny sposób.
Myślę nad pytaniami, które chcę postawić moim uczniom. Uczę się je wymyślać, szukam najlepszych, najbardziej wciągających przede wszystkim uczniów, mnie również. Przekonałem się, że odpowiedź na proste pytania jest najtrudniejsza. A pytanie, które mnie intryguje, wcale nie musi robić wrażenia na uczniach. I wtedy pojawia się pytanie – dla kogo jest ta dyskusja? Dla mnie czy dla nich?
Na pytania moich uczniów często zupełnie nie jestem przygotowany. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ja „rzucam im się do gardła” i wygłaszam „jedynie słuszne poglądy”. A wtedy ktoś pyta spokojnie: „A co ojciec by zrobił w takiej sytuacji?” I wtedy to ja jestem w kropce. Bo często po prostu nie wiem, co bym zrobił.
Mogę się też spodziewać pytań zupełnie niespodziewanych. Rozmowa na jakiś temat może sprowokować ucznia do zadania pytania z zupełnie innej bajki.
Kiedyś jeden z uczniów zapytał mnie: „Co by ojciec zrobił, gdyby ktoś udowodnił, że Boga nie ma?” Dla mnie to pytanie nie ma żadnego sensu. W oczach chłopaka, który je postawił, uzyskanie odpowiedzi było w tym momencie priorytetem. Niestety, nie sprostałem odpowiedzi. Zaplątałem się w teologiczne wywody.
Są też pytania na które nie znam odpowiedzi. Nie wstydzę się do tego przyznać. Obiecuję, że poszukam, poczytam, poszperam w książkach czy necie. Czasami stają się tematami kolejnej katechezy.
Dyskusje z uczniami zmieniły mój punkt widzenia niektórych spraw. Zdałem sobie sprawę, gdy spojrzałem do starych scenariuszy zajęć. Miałem sporo notatek np. na temat przyczyn braku wiary we współczesnym świecie. Pytałem o to moich uczniów: „Skąd się biorą ludzie niewierzący? Jakie są przyczyny odchodzenia od wiary, od kościoła? Dlaczego wiarę w naszych czasach traktuje się jak jeden z wielu rodzajów piwa na półce sklepowej?” Dzisiaj pytam o coś zupełnie innego: „Dlaczego człowiek w naszych czasach decyduje się na głęboką więź z Chrystusem? Dlaczego ludzie powracają do wspólnoty z Kościołem? Dlaczego spośród wielu innych propozycji współczesnej kultury pluralizmu wybierają właśnie wiarę w Boga?”
W czasie dyskusji ujawniają się różnice w rozumieniu słów i pojęć. Najbardziej zdałem sobie z tego sprawę analizując z maturzystami słowa przysięgi małżeńskiej. Długo dochodziliśmy do tego, co dla nas znaczą słowa takie jak: ślubowanie, miłość, wierność, uczciwość małżeńska, bycie ze sobą aż do śmierci. Nie muszę dodawać, że nie dla wszystkich osób te słowa znaczyły to samo. Już zdążyłem się do tego przyzwyczaić i za bardzo nie się przejmować. Mimo, że pochodzę z pokolenia, dla którego słowa mają jedno stałe znaczenie.
Przyjemnością w dyskusji jest więc swoiste „dopasowywanie” znaczeń do słów i pojęć oraz sprawdzanie, czy „to pasuje”. Dodatkowym atutem jest przywoływanie rozmów moich uczniów z rodzicami, którzy widząc, jakie dzisiaj jest życie, przekazują swoje doświadczenia i poglądy i uczą tego młodzież. A słowo rodzica jeszcze dla niektórych znaczy sporo. Nawet jeśli polega na jednej nauce – twarde łokcie i dobre plecy w tych czasach mają największe znaczenie!
Lubię robić notatki w czasie dyskusji z moim uczniami. Lubię zapisywać gdzieś na marginesie ich myśli i poglądy, czasami pytania. Wracam potem do nich, czasami dopiero za rok, gdy z następną klasą sięgam do danego tematu.
Ale nie tylko wtedy. Ostatnio wykorzystałem takie notatki w czasie rekolekcji dla młodzieży. Były to notatki z pamiętnej dla mnie dyskusji o istnieniu dobra i zła. Ze zdumieniem i zainteresowaniem słuchałem wypowiedzi mówiących o tym, że zło jest bardzo potrzebne, bo wnosi sporo dobra w ludzkie życie. Taki typowy dualizm. Dyskusja z takim punktem widzenia była rewelacyjna, przy okazji zdałem sobie sprawę, że dzisiaj wielu młodych ludzi myśli w ten sposób. Skąd się to bierze? Z powszechnym, niczym nie skrywanym i niczym nie skrępowanym przyzwoleniu na zło w naszym społeczeństwie oraz braku konsekwencji z tego płynących. Czułem potem spore poruszenie, gdy wspomniałem o tym w czasie rekolekcji.
Moment, gdy ono następuje, jest dobrze znany. Wstaję wtedy z krzesła, uniesiony emocjami i tym, co za chwilę powiem, a moi uczniowie już pod nosem mówią: „Podbijam stawkę!” Ja mówię to chwilę później i właściwie dyskusję, która toczy się teoretycznymi torami, sprowadzam na ziemię, czyli odnoszę do rzeczywistości szkolnej, rodzinnej, do sytuacji z paczki przyjaciół lub sceny wziętej z imprezy domowej lub pubu.
Wtedy już nie ma teorii, nie ma „człowiek powinien”, „trzeba”, „wypadałoby”. Wtedy jest TAK lub NIE. Samo życie. O nim właśnie, o życiu, uwielbiam rozmawiać z moimi uczniami.
O kłopotach młodych ludzi ze swoimi ojcami słyszałem nie raz. Wielu z nich pochodzi z rozbitych rodzin. Przeszli niejedno. Wiedząc o „problemie ojca” (w końcu sam go przechodziłem kiedyś) starałem się bardziej delikatnie sterować w stronę mamy, która może być powiernikiem tajemnic czy choćby filarem trzymającym klimat rodzinności w domu.
W pewnym momencie opadła mi szczęka, bo w pewnej klasie powstał także „problem matki” – rozstała się z ojcem, odeszła. Mówienie o matce sprawiało u kogoś ból i gorzkie wspomnienia.
W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że już nie wiem, do jakiego autorytetu się odwoływać. Ani tato, ani mama. A najbardziej chciałbym oczywiście, aby było i jedno i drugie. Nawet wprost zapytałem o to jedną osobę na gadu-gadu. Bo jakoś wprost nie miałem odwagi. To, co mi napisała, jest dla mnie największą nagrodą: „Jedyne co ojciec może zrobić, to być cały czas taki sam, to wystarczy...”
Rozmawiać mogę o wszystkim. Ważna jest dla mnie każda sprawa, jakimi żyją moi ludzie. Choćby to były nowe buty i problemy z ich kupieniem, wygrana meczu przez drużynę, za którą nie przepadam, czy nowy hip hopowy kawałek nagrany na domowym komputerze.
Rozmawiać mogę na każdy temat. Lecz jeśli trzeba będzie wrócić do innych metod, to chciałbym, aby uczniowie bawili się zadaniami i podchodzili do nich z wyobraźnią i poczuciem humoru. Marzy mi się, aby potrafili rozmawiać w grupach tak szczerze, jak czynią to na forum, z taką samą dawką emocji, jak to czynią na forum klasy. I żeby owoc pracy był dziełem autentycznie wspólnym, a nie powstał tylko dlatego, że każdy napisał „swoje”.
Dawno temu ciągle mówiłem na lekcji. Wydawało mi się, że im mądrzej będę mówić, tym lepsze będą zajęcia. Wracałem do domu z bolącym gardłem i potwornym bólem głowy. marzyłem wtedy, żebym nie musiał tyle gadać i żeby lekcje były udane i ciekawe. To marzenie się spełniło, gdy nauczyłem się stosować metody aktywizujące uczniów do pracy.
W pewnym momencie uczniowie zaproponowali, abyśmy od nich odeszli na rzecz rozmów. Marzyłem wtedy, aby te rozmowy były udane i ciekawe. To marzenie się spełniło.
O czym teraz marzę? O tym, aby mądre wnioski z naszych rozmów moi ludzie zastosowali w swoim życiu. A także o tym, aby moi uczniowie uwierzyli, że marzenia się spełniają...
Marek Kosacz OP
Marzec – maj 2006
© 1996–2006 www.mateusz.pl