www.mateusz.pl/mt/10lat

ANDRZEJ SOBCZYK

O tym jak spotkałem Miłosiernego Samarytanina na drodze do Emmaus

 

 

Jakiś czas temu pisałem końcową pracę na zajęcia z ewangelii synoptycznych. Była to literacka analiza fragmentu z ewangelii św. Łukasza o uczniach idących do Emmaus. Nauczyciela mieliśmy bardzo wymagającego i byłem już psychicznie zmęczony po dwóch ostatnich semestrach nauki ze względu na ciągły brak czasu. W trakcie zbierania materiałów i pisania tej pracy skontaktował się ze mną Jurek, kolega z ławy szkolnej, którego w ubiegłym roku spotkałem po raz pierwszy od ukończenia szkoły średniej, czyli po mniej więcej 25-ciu latach. Jurek żegluje i jest zafascynowany przyrodą. Chciał, abym pomógł mu kupić GPS (urządzenie do nawigacji) na amerykańskim eBay-u i przywiózł mu to do Polski kiedy przyjadę na wakacje. Chcąc jak najszybciej mieć za sobą kolejny męczący semestr i nie zajmować się teraz niczym innym odpowiedziałem, że postaram się mu pomóc, ale w tej chwili kończę pisać tę pracę na studiach i jestem bardzo zajęty. Zapytał więc mnie co studiuję. Kiedy mu powiedziałem, że teologię, był zdumiony, gdyż pamiętał, że w młodości miałem zupełnie inne zainteresowania.

W trakcie naszej e-mailowej korespondencji Jurek napisał, między innymi, że Bóg nie obdarzył go jeszcze darem wiary i że zazdrości tym, którzy wierzą, bo jest im łatwiej żyć. Odpisałem mu wtedy, iż według mnie każdy w coś wierzy, kwestia tylko w co: co jest jego bogiem, czemu gotowy jest poświęcić wszystko w swoim życiu? Naszym bogiem może być teoretycznie każda idea, która nas pociąga w swoją stronę całkowicie i bez reszty. To może być bogactwo, sława, pokój na ziemi, sprawiedliwość, wolność, ale również system etyczny zawierający zbiór pewnych wartości, któremu żyjąc jesteśmy wierni, który nakazuje nam pewien sposób postępowania. I mogą to być wartości niereligijne.

Chrześcijanin odnajduje centrum i sens wiary w osobie Jezusa Chrytusa, który jest dla niego objawieniem samego Boga. Objawienie to pokazało nam oblicze Boga, który jest Miłością, jak podkreślił w swojej pierwszej encyklice papież Benedykt XVI. Miłość jest dla mnie osobiście najważniejszym atrybutem Boga, a moja wiara polega na otwarciu się na tę Miłość, przyjęciu tej Miłości, która kocha każdego bezwarunkowo i niezależnie od naszej wzajemności. Jeśli tę Miłość w pełni zaakceptujemy, to ona stanie się częścią nas, naszym centrum, naszym najbardziej prawdziwym „ja”, motorem wszelkiego dobrego działania i czystych myśli, źródłem miłości, którą będziemy mogli zanieść drugiemu człowiekowi.

Można zapytać jak tej Miłości doświadczyć, jak ją spotkać i czy jest to możliwe dla człowieka uważającego się za niewierzącego? Każdy z nas spotyka Boga w inny sposób, a może lepiej było by powiedzieć, że w różny sposób zdajemy sobie sprawę z bożej obecności. Być może najłatwiej jest jej doświadczyć w takiej przestrzeni, która ma dla nas w jakiś sposób wymiar boski. Dla Jurka to może być żeglowanie albo natura, bo tam czuje się trochę jak w raju i ta przestrzeń może być jego uprzywilejowanym miejscem spotkania. Będąc w tej przestrzeni i podziwiając piękno natury łatwiej jest mu dziękować Bogu za ten dar i wszystkie osoby/sytuacje, które są darem w jego życiu. Powiedziałem mu, aby starał się spotkać Dawcę tych darów, kontemplując najpierw właśnie dary, a dopiero potem samego Dawcę.

Jednak chyba największym dla nas odkryciem jest zdanie sobie sprawy z tego, iż już niejednokrotnie z Bogiem intymnie obcowaliśmy w sytuacjach, w których niekoniecznie byliśmy tego świadomi. Z moich osobistych doświadczeń wynika, że osoby deklarujące się jako niewierzące, są często bardziej „praktykujące” niż wierzący. Mówię tu o „praktykowaniu” w sensie miłości bliźniego, która wyraża się w konkretnej, bezinteresownej pomocy. Takie postępowanie jest dla mnie ważniejsze od praktykowania ograniczonego do uczestnictwa w liturgii z poczucia obowiązku, czy też przestrzegania przepisów prawa kościelnego ze względu na samo prawo. Każdy moment, w którym bezinteresownie i prawdziwie kogoś kochamy, jest dla mnie uczestnictwem w obecności samego Boga. Dla mnie Bóg jest szczególnie obecny właśnie w każdym akcie naszej prawdziwej miłości; to On nas do niej uzdalnia i stajemy się wtedy bardziej do Niego podobni. Wracamy wtedy w jakimś sensie do pierwotnej doskonałości, do naszego prawdziwego przeznaczenia.

Osoby deklarujące się jako niewierzące są często bardzo wrażliwe i mają wysokie standardy etyczne. Nie daje im spokoju fakt, że wielu z tych, którzy uważają się za wierzących i którzy powinni być przykładem dla innych, nie mogą sprostać tym standardom. Jurek napisał, że on rzeczywiście jest bardzo wrażliwym człowiekiem. Wie, że z jednej strony to skarb, ale ten skarb jest również raną, która przeszkadza mu żyć. Dla niego wyznacznikiem człowieczeństwa jest miłość bliźniego i szacunek do przyrody – to Jego system etyczny.

Jeśli to jest dar od Boga, jeśli to jest uczestnictwem w Boskim dziele, to jak najbardziej w nim uczestniczę, nie zdając sobie z tego sprawy. Spotkałem niedawno na swojej drodze bezdomnego alkoholika. Chorował, więc zaprowadziłem go do lekarza. Miał raka płuc. Woziłem go na chemię do Warszawy, potem odwiedzałem w szpitalu, aż w końcu znalazłem mu miejsce w hospicjum. Zmarł. Nie mogłem się pogodzić, że jego rodzina go zostawiła – syn, córka. Każdemu człowiekowi należy się pomoc i godne miejsce do umierania nawet jeżeli w swoim życiu wyrządził wiele krzywd. Ale nigdy pomagając mu nie pomyślałem o Bogu.

Kupiłem kiedyś zimowe buty koledze z klubu szachowego mojego syna. Przychodził na zajęcia w dziurawych tenisówkach. Podstępnie zmierzyliśmy jaki numer buta nosi. Dostał buty z rąk prezesa klubu – ja zastrzegłem anonimowość. Jak po tygodniu zobaczyłem go na ulicy w tych butach, popłakałem się z radości. Sądzę, że każdy chciałby taką radość przeżyć.

Natchnieni autorzy biblijnej Księgi Rodzaju namalowali obraz, a w zasadzie dwa różne obrazy, stworzenia świata. Mimo iż nie są to fakty historyczne fakty, przekazują nam pewne podstawowe prawdy, a mianowicie, że wszystko ma swój początek w Bogu i że to Bóg daje tchnienie wszystkiemu, co jest dobre. Jeśli więc Jurek czyni dobro i kocha bliźniego, oraz wszystko, co Bóg stworzył, co dał nam pod opiekę, to dla mnie jego uczynki są natchnione i jego wrażliwość jest darem bożym.

My, wierzący katolicy, uczestniczymy w liturgii eucharystycznej i przyjmujemy sakramenty między innymi po to, aby te sakramenty i wspólnota kościoła dały nam siłę do pójścia w świat jako posłani naśladowcy Chrystusa, którzy przyniosą bliźniemu bożą miłość i pokój. Jesteśmy słabi i grzeszni i dlatego potrzebujemy umocnienia łaską bożą i świadectwem wspólnoty wierzących. Jeśli ktoś potrafi jednak kochać bliźniego i całe stworzenie w sposób „naturalny”, bez pomocy, to posiada wielki dar i kościół potrzebuje go, nie po to, żeby go „przywołać do porządku”, ale żeby mógł dzielić się tą miłością z innymi i być świadectwem działania Boga w jego życiu. Chrystus nas kocha i jest bardzo wrażliwy na ludzką krzywdę i cierpienie. Ta wrażliwość kazała mu robić rzeczy, które „możnym tego świata” się nie podobały; został ukrzyżowany, bo słuchał bardziej Boga niż ludzi. Jeśli ktoś jest bardzo wrażliwy na ludzką krzywdę, to jest on dla mnie jednym z ramion Chrystusa, który chce przez niego przynieść miłość, akceptację, szacunek właśnie tym którzy tego najbardziej potrzebują, którzy nie doświadczają tej miłości od swoich najbliższych.

Wszystkie dary są nam dane dla dobra szerszej wspólnoty. Jeśli potrafimy się nimi dzielić z innymi, to może to być dla nas źródłem największej radości. Używając ich w każdej drobnej sprawie i sytuacji, będziemy często przebywać w łączności z bożą miłością. Dużo większa jest radość z dawania niż z brania, a jeszcze większa jest radość wtedy, kiedy zgadzamy się czynić dobro do którego jesteśmy poruszani natchnieniami Ducha. Często na początku odczuwamy lęk: czy ja sobie z tym poradzę, dlaczego ja mam to robić? Ja się do tego nie nadaję. Są inni, lepsi, którzy powinni to robić. Jeśli jednak przezwyciężymy te uczucia i zaufamy, że to sam Bóg nas uzdolni do wykonania tego zadania, przychodzi wielka radość, bo zdajemy sobie sprawę iż zrobiliśmy coś, do czego sami po ludzku nie byliśmy zdolni. Zdajemy sobie sprawę z tego, że Bóg był wtedy obecny w tej sytuacji w realny i bardzo osobisty sposób, był częścią nas i na chwilę byliśmy z Nim złączeni poprzez miłość. Jeśli mamy w sobie „ranę”, którą jest nasze bardzo wrażliwe sumienie, to ta rana może być źródłem współczucia i prawdziwej miłości, źródłem natchnień bożych. Słuchajmy głosu własnego sumienia, bądźmy mu wierni, a wtedy będzie nam dany również wielki pokój.

W opowiadaniu św. Łukasza o uczniach zmierzających do Emmaus, pojawia się na ich drodze zmartwychwstały Chrystus, ale oni go początkowo nie rozpoznają. Jezus idzie z nimi słuchając ich wersji wydarzeń w Jerozolimie, ich nie spełnionych nadziei, ich zagubienia na drodze wiary. Patrząc i rozeznając tylko po ludzku uczniowie nie widzą sensu tego, co stało się w ich życiu, co dzieje się na drodze ich życia. Dopiero wyjaśnienia Jezusa, który w tym momencie jest jeszcze dla nich kimś obcym, rozpalają ich serca, pozwalają zobaczyć ich własną rzeczywistość, ich drogę oczami wiary, tak jak widzi to sam Bóg. To, co wydawało się bezcelowe, nabiera prawdziwego znaczenia i sensu jako wypełnienie bożego planu. Rozpoznają Chrystusa w pełni dopiero na końcu tej wędrówki, dzięki łasce która otwiera im oczy: w gestach błogosławieństwa nad darami i dzieleniu się tymi darami z innymi. Rozpoznali Go w akcie prawdziwej i bezinteresownej miłości, która ma źródło w samym Bogu i która wyraża się w miłości bliźniego.

W trakcie naszej wspólnej wędrówki w rozmowach e-mailowych z Jurkiem, napisał on w pewnym momencie takie słowa: „Szukałem GPS-a by mi wskazywał drogę na morzu. Spotkałem wskazówki na drogę życia. Spróbuję wskazówki mojego sumienia traktować jak wskazówki od Boga.” Do naszych rozmów i dyskusji przyłączył się niepostrzeżenie Chrystus. Podejrzewam, że dla Jurka objawił się On poprzez uświadomienie sobie, że być może Bóg był zawsze obecny w jego życiu i że Bóg jest prawdziwą, bezwarunkową miłością, która go w pełni akceptuje, szanuje i udziela mu się. Dzieląc się swoją miłością z innymi i współczując cierpiącym, obcował często z Bogiem, chociaż nie potrafił tego w ten sposób nazwać. Dopiero łaska boża otworzyła mu oczy i pozwoliła zrozumieć, że to co robił miało sens i mieściło się w planie bożym, że jego życie nie było i nie jest bezsensowne i niepotrzebne, ale wręcz przeciwnie: współczucie, które czuje dla innych jest darem od Boga. Jeśli teraz ten dar pobłogosławi, podziękuje za niego i świadomie podzieli się nim z tymi, którzy go najbardziej potrzebują, to będzie kanałem bożej miłości dla drugiego człowieka w sposób całkiem tego świadomy.

Dla mnie Chrystus objawił się w tej wędrówce stawiając mi za wzór człowieka, który rzeczywiście żyje miłością bliźniego, Miłosiernego Samarytanina, który pochyla się nad potrzebującym, spotkanym na swojej drodze.

Staram się postępować zgodnie z moim sumieniem. Jeśli spotykam na mojej drodze kogoś wymagającego pomocy to mu pomagam ale nie szukam potrzebujących. Nie czuję w sobie posłannictwa ani by pomagać, ani by uczyć. Ale pomagam ludziom wokół siebie i uczę poprzez przykład.

Czy ja tak potrafię robić? Czy potrafię się pochylić nad każdym potrzebującym spotkanym na mojej drodze? Czy raczej przechodzę obok niego jak kapłan z przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie? Pamiętam, jak kiedyś jechałem w niedzielę do kościoła i zobaczyłem na drodze kobietę pchającą zepsuty samochód. Pomyślałem przez chwilę, aby się zatrzymać i jej pomóc, ale spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że jeśli to zrobię to spóźnię się na mszę do kościoła. Poza tym pewnie się pobrudzę i spocę, bo był to gorący dzień, a w klimatyzowanym samochodzie było chłodno i przyjemnie. Miałem tego dnia czytanie jako lektor i to przeważyło, ale nieraz zastanawiałem się później czy dokonałem odpowiedniego wyboru.

Ilu z nas, nawróconych i „głęboko wierzących”, odmawiających codzienne różańce, koronki i litanie, uczestniczących codziennie w Eucharystii, chodzących regularnie do spowiedzi, a może nawet na kierownictwo duchowe, czytających nieustannie pobożne książki albo artykuły na internecie, starających się rozeznać wolę bożą w swoim życiu, szukających wielkiego powołania, przechodzi nieraz obok konkretnego człowieka, który jest w tym momencie naszym powołaniem i nie rozpoznaje w nim Chrystusa. Ten Chrystus jest dla nas za mały, zbyt codzienny, zwyczajny, taki do którego się już przyzwyczailiśmy, zwykły, a więc nie może być święty. Zawsze ten sam mąż, ta sama żona, rodzice, znajomi w pracy, osoba siedząca obok mnie w kościelnej ławce. Mijamy się codziennie nie zastanawiając się nad tym, że ten człowiek być może potrzebuje i pragnie prawdziwej miłości, że ja mogę się z nim podzielić darem miłości bożej przez dobre słowo, uśmiech, konkretną pomoc. Szukając naszego jednego wielkiego powołania, marnujemy dziesiątki małych, ale jakże ważnych powołań stających na naszej drodze każdego dnia. Jesteśmy zbyt zajęci szukaniem sensu naszego życia, aby odnaleźć go tam, gdzie on naprawdę jest: w naszej codzienności, tu i teraz.

W czasie swojej ostatniej sesji kierownictwa duchowego, zwierzyłem się mojemu kierownikowi (a może powinienem powiedzieć kierowniczce, bo jest nią siostra zakonna), że już kilka razy na mojej drodze doświadczyłem sytuacji posługi ludziom samotnym. Sytuacje, w których albo ja pomagałem i miałem z tego wielką radość, albo ktoś inny im pomagał, tak jak Jurek temu bezdomnemu alkoholikowi, albo też ktoś opowiadał o planach poświęcenia się w przyszłości ludziom samotnym. Zacząłem się zastanawiać, czy może Pan Bóg powołuje mnie do jakiejś specjalnej posługi wśród osób samotnych? I wtedy ta siostra powiedziała mi słowa podobne do słów Jurka przytoczonych wcześniej: „Kiedy pomagałeś ludziom samotnym w szpitalu, to nie dlatego, że ich specjalnie szukałeś, ale to oni stanęli na Twojej drodze gdy tam byłeś. Jurek pomógł alkoholikowi i koledze syna nie dlatego, że ich szukał, ale to oni stanęli na jego drodze.” Niekoniecznie trzeba wyjeżdżać zaraz do Afryki, Polinezji, albo Ameryki Południowej, aby być misjonarzem. Każdy z nas został przez chrzest posłany na misję naśladowania Chrystusa, bycia Jego uczniem. Jeśli więc Bóg jest miłością, jest nią też Chrystus i my jako Jego uczniowie jesteśmy zaproszeni do czerpania tej miłości za darmo i do dzielenia się nią za darmo z naszymi bliźnimi, którzy w naturalny sposób stają na naszej drodze życia każdego dnia.

Obserwujemy w świecie tyle zła. Ludzie z błahego powodu sięgają po broń i zabijają swojego bliźniego. Czasami robią to w imię samego Boga. Wierzą, że czynią dobrze wysadzając w powietrze „pogan” i gotowi są czasem nawet oddać swoje własne życie dla czekającej ich za to, w ich mniemaniu, nagrody. Dla każdego z nas ten „inny” to poganin. Zbyt często koncentrujemy się na poprawianiu innych, wytykaniu im ich błędów, zamiast zrobieniu czegoś pozytywnego, znalezieniu w drugim człowieku tego co dobre, tego co pochodzi z bożej miłości. My, jako Polacy, mamy do tego wyjatkową skłonność; to było i jest naszą narodową wadą. Jednoczymy się tylko wobec wspólnego wroga, ale gdy go zabraknie od razu zabieramy się za siebie nawzajem, wynajdując w tym innym zło zamiast dobra. Po raz kolejny obserwujemy jak „demokratyczni” politycy marnują kapitał zaufania złożony im przez naród, obsypując się nawzajem oskarżeniami, zamiast ze sobą współpracować dla dobra bliźniego. Na emigracji jest to samo: w wielu organizacjach polonijnych jedna grupa chce wydrzeć władzę drugiej i żadna nie ma czasu pracować dla dobra swoich członków.

Kiedy ktoś to obserwuje z boku, może stracić nadzieję, kiedy widzi ludzi uważających się za głęboko wierzących, czyniących to samo, może stracić wiarę. Lecz nasza wiara, na szczęście, nie opiera się na słabości człowieka, ale buduje na fundamencie Chrystusa. Jesteśmy posłani, aby naśladować Chrystusa, aby budować, nie burzyć, aby uzdrawiać, nie pognębiać, aby dodawać nadziei, a nie ją zabijać, aby wyzwalać, a nie zniewalać, aby oznajmiać dobrą nowinę królestwa, w którym jest mieszkanie przygotowane dla każdego, kto zechce przyjąć do swojego serca bożą miłość.

Wydaje nam się czasami, że w świecie jest tyle zła, iż nie jesteśmy w stanie nic sami zrobić aby mu przeciwdziałać i dlatego nawet nie próbujemy nic robić, tylko krytykujemy tych, którzy według nas czynią zło. Wydaje nam się, że nasze drobne uczynki, które moglibyśmy zrobić nic nie zmienią. To nieprawda. Tak, jak każde, nawet najdrobniejsze zło ma negatywny wpływ na szerszą wspólnotę i następne pokolenia, tak i każde najmniejsze dobro ma pozytywny wpływ na innych. Dzieci, których nikt nie kochał, nie potrafią kochać innych, albo wręcz umierają z braku miłości, nie rozwijają się tak jak inne dzieci. Dzieci alkoholików są często same alkoholikami, dzieci molestowane nieraz potem molestują innych. Zło nas psuje, dobro – miłość nas naprawia. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wielki wpływ ma na drugiego człowieka nasz przyjazny gest, zainteresowanie, zauważenie dobra w tej osobie, jak wielki wpływ ma okazana mu nasza konkretna miłość; ona może zmienić całe jego życie i wszystkich następnych pokoleń. Tylko poprzez nasze uczynki miłości możemy zneutralizować działanie zła. Nasze samo go wytykanie i krytykowanie nie wystarczy. Potrzebna jest nasza miłość, która to zło uleczy i dlatego każdy najdrobniejszy gest miłości okazany drugiemu człowiekowi ma ogromne znaczenie.

Kiedy Chrystus został zapytany przez uczonego w prawie o to, kto jest jego bliźnim, czyli kogo powinien kochać, Chrystus opowiedział przypowieść o Miłosiernym Samarytaninie, który pomógł potrzebującemu człowiekowi spotkanemu na swojej drodze, nie zważając na to iż on był „inny” od niego. Nie pomogli mu swoi, a pomógł obcy. Nie zrażajmy się tym, że czasem swoi swojemu nie chcą pomóc, że ci, którzy uważają Miłość za swoją, czasem nie potrafią okazać tej miłości innym. Czyńmy dobro, czyli kochajmy, nie oglądając się na innych. Nie czekajmy też, aż Chrystus ześle nam jedną wielką misję do wypełnienia, tylko kochajmy tych, którzy stają na naszej drodze dzisiaj. Przekażmy im naszą wiarę, nadzieję i miłość jak pałeczkę w sztafecie, aby oni mogli pobiec z nią dalej. Czyniąc tak, będziemy często spotykać Chrystusa na drodze naszego życia. Kochając, będziemy stawać się coraz bardziej podobni do Niego.

Andrzej Sobczyk

 

 

 

© 1996–2006 www.mateusz.pl