R O Z D Z I A Ł X I X Cztery wtargnięcia w tajemnicę |
W tej ostatniej części nasza sonda zagłębia się w te "znaki", które stanowią zgorszenie dla mentalności racjonalistycznej, jaka krępowała i po części jeszcze krępuje pewną dominującą kulturę i jaka przedostała się także do pewnych stref religijnych. Całun w Turynie, cud św. Januarego w Neapolu, objawienia Maryi w Medjugorje i gdzie indziej, Instytut do badań faktów paranormalnych w Innsbrucku: wszystkie te rzeczywistości są kwestionowane i zwalczane, nierzadko także wśród chrześcijan. W każdym razie chodzi o fascynujące znaki zapytania, których tajemnicy współczesne badania nie tylko nie wyjaśniły, lecz niekiedy jeszcze bardziej ją zaciemniły. Chcieliśmy zasięgnąć o nich informacji osobiście, stawiając pytania tym, którzy mogliby miarodajnie na nie odpowiedzieć; nie czynimy tego po to, aby usiłować przekonywać, ale aby w sposób obiektywny o nich poinformować. Nasza ankieta zamyka się więc (przynajmniej tymczasowo) otwarciem się na wymiar dla niektórych niepokojący, dla innych irytujący, dla jeszcze innych pocieszający; zdając sobie w każdym razie sprawę z tego, że "wiele jest rzeczy między Niebem a Ziemią, o których nie śniło się filozofom". |
Nie ma wątpliwości, że poza Ewangeliami z "rzeczy", jakie posiadamy u nas i które bezpośrednio są związane z Jezusem i Jego tajemnicą, najsławniejszą, najbardziej fascynującą (i najcenniejszą, jeżeli jego autentyczność zostanie ostatecznie udowodniona) jest Całun Turyński. Podczas spotkania z Bellarminem Bagattim, archeologiem biblijnym, uzyskaliśmy potwierdzenie, że pewien sposób, rzekomo "nowoczesny", "krytyczny", uprawiania historii postanowił odrzucić wszystkie dawne tradycje, uznając je w całości za legendy, jeżeli nie za oszustwa, w każdym razie nie mogące wytrzymać próby w spotkaniu z mentalnością "naukową". Z tej pogardliwej postawy wynikły jednak głośne niefortunne wpadki. Pewna powierzchowna wiedza akademicka dotąd nadal pomija przypadek (jeden z najgłośniejszych, ale na pewno nie jedyny) owego "wizjonera", owego niemieckiego "dyletanta", niejakiego Heinricha Schliemanna, który upierał się przy opinii, że w cyklu poematów homeryckich może ukrywać się ścisła rzeczywistość historyczna. Wśród kpin "ekspertów", w połowie dziewiętnastego wieku, który zachwycał się swoim duchem pozytywizmu, wolnym od bajek i mitów, Schliemann zabrał się do kopania w pobliżu tureckiej wioski Hissarlik i oto wynurzyły się ruiny i skarby Troi. W tym samym kierunku, wyznaczonym przez uważną dociekliwość, ale jednak pełną szacunku dla tradycji pochodzącej od starożytnych, posuwa się praca archeologów biblijnych, którzy wolą oddać słowo kilofowi, gdy inni, nie opuszczając europejskich bibliotek, uważali, iż zdyskredytowali chrześcijańskie Pismo Święte jako zlepek legend. Poza Renanem prawie żaden z autorów wielkich objętością dzieł, którzy, między dziewiętnastym a dwudziestym wiekiem, postanowili zburzyć historyczność początków chrześcijaństwa, nie zatroszczył się nigdy o to, aby udać się do Palestyny lub zdobyć kompetencje archeologiczne. Dzisiaj tym, co charakteryzuje historię bardziej nowoczesną w ogóle, a historię chrześcijaństwa w szczególności, jest uwaga skierowana na przekazy starożytnej tradycji, za którymi często ukrywa się prawda. Tysiącletnia tradycja jest związana także z Całunem; ale jego przypadek odbiega od normy: "Chodzi o przedmiot absolutnie jedyny na świecie, także dlatego, że jak gdyby wyłonił się ponownie z mrocznej przeszłości dzięki światłom nowoczesnej nauki. Właśnie tej mianowicie nauki, która miała wyzwolić człowieka z [chrześcijańskiego zabobonu]. To płótno było tylko przedmiotem kultu, podobnym do wielu innych (było kilkadziesiąt prześcieradeł czczonych w świecie chrześcijańskim, w przekonaniu, że mają w jakiś sposób związek z Męką Jezusa) aż do 1898 roku, kiedy zostało ono umieszczone przed narzędziem w całym tego słowa znaczeniu nowoczesnym, jakim jest aparat fotograficzny. W ten sposób odkryto ze zdumieniem, że obraz dotąd oglądany nie był niczym innym, jak doskonałym negatywem fotograficznym. Z kliszy wyłonił się, po raz pierwszy we wstrząsającej wyrazistości, obraz, który dotąd był jak gdyby ukryty na płótnie. Od tamtej chwili rozpoczęła się pasjonująca przygoda, której nauka użyczyła wszystkich swoich narzędzi coraz bardziej wyrafinowanych, poszerzających tylko granice tajemnicy. Tak bardzo, że z pozycji wiary należałoby pomyśleć o pewnego rodzaju odpowiedzi Opatrzności: czyżby Bóg w wieku nauki, która usiłowała stać się nowym idolem, wybrał właśnie drogę nauki, aby przekazać swoje orędzie na długości fali bardziej odpowiadającej współczesności?" Ten, kto tak do mnie mówił -- w laboratorium najeżonym najnowocześniejszą aparaturą -- miał swoje dobre racje, aby to uczynić. Pierluigi Baima Bollone, profesor medycyny sądowej i ekspert instytucji ubezpieczeniowych na wydziałach medycznym i prawa uniwersytetu w Turynie, jest uczonym cenionym w skali międzynarodowej. Należy między innymi do bardzo niewielu wykładowców wyspecjalizowanych w badaniach "mikrośladów", których badanie pozwala często na rozwiązanie zawikłanych przypadków kryminalnych. Rzeczywiście do niego zwracają się policje i urzędnicy sądowi w sprawach kryminalnych szczególnie ważnych. Jak na przykład w przypadku Aldo Moro, którego ubranie dostarczono właśnie tutaj, do tego pałacyku nieco niepokojącego nad Padem, na obrzeżach turyńskiego parku Valentino. To właśnie profesor Baima Bollone, który (posługując się między innymi nadzwyczajnym mikroskopem rozdzielczym, któremu przedłożył tuzin nitek oderwanych podczas wystawienia Całunu w 1978 roku) potwierdził obecność na słynnym płótnie śladów aloesu i mirry, dwóch substancji używanych w żydowskich obrzędach pogrzebowych. Przede wszystkim był tym uczonym, który udowodnił w nieodparty sposób, że ślady na prześcieradle zostały pozostawione przez ludzką krew, mającą grupę AB0 (rzadka grupa, jaką dzisiaj ma mniej niż dziesięć procent ludności: -- A jednak -- powiedział -- jest to ta sama grupa krwi z cudu eucharystycznego z Lanciano, gdzie w średniowieczu pewien kapłan, niewierzący w rzeczywistą obecność Boga w Eucharystii, zobaczył hostię przemieniającą się w momencie konsekracji w ciało. Ostatnie analizy wykazały, że ta relikwia jest ludzkim mięśniem sercowym i że jej krew jest tej samej grupy, co krew obecna na lnianym płótnie z Turynu. Zbieg okoliczności? Mogę tylko powiedzieć, że zajmując się tymi problemami, podobnych "zbiegów okoliczności" znajduję w nich trochę zbyt wiele..."). W spokoju sobotniego rana, gdy milczały telefony i były wygaszone światła monitorów aparatury, Baima Bollone zgodził się opowiedzieć mi swoją historię: -- Byłem katolikiem letnim, z przyzwyczajenia, pół praktykującym z tradycji, jak wielu. Później w moje życie wkroczył Całun, a wkroczył w sposób, jaki z punktu widzenia ludzkiego nazwałbym przypadkowym, z okazji konsultacji, o jaką mnie poproszono. Ale gdy spoglądam wstecz, mogę powiedzieć, że bardziej niż o przypadku trzeba by mówić o czymś innym. -- Może badanie tego tajemniczego prześcieradła pociągnęło za sobą pewnego rodzaju nawrócenie? -- Mogę powiedzieć, że z itinerarium, jakie dla wielu dzisiaj wydawałoby się niezwykłe, drogi nauki doprowadziły mnie do odkrycia wypełnionego wiarą. Kiedy dochodzi się do przekonania, do którego ja doszedłem za pośrednictwem ścisłej metodologii naukowej, że to lniane płótno jest naprawdę przedmiotem pogrzebowym z Palestyny sprzed dwudziestu wieków; że został owinięty w nie człowiek o nadzwyczajnej piękności i doskonałości fizycznej, z cechami charakterystycznymi dla typu semickiego; że na tym człowieku został wykonany wyrok śmierci dokładnie w sposób opowiedziany przez Ewangelie; że wreszcie jest możliwe zrekonstruowanie cienkiej nici, dzięki której dotarło aż do nas, poprzez tysiące perypetii; kiedy więc dochodzi się do tego punktu, trudno, jeżeli nie wprost niemożliwe, uniknąć postawienia sobie radykalnych i niepokojących pytań, które wychodzą poza wyniki naukowe. Mówił o Maxie Frei Sulzenie, sławnym kryminologu policji z Zurychu, który nakładając taśmy przylepne na Całun i badając pyłki roślinne, które przyczepiły się do nich, potrafił prześledzić drogę rozpoczętą na starożytnym Bliskim Wschodzie i zakończoną w Turynie, przez Konstantynopol oraz wiele innych miast. Każde z nich pozostawiło "podpis" na płótnie, osadzając nasiona swojej specyficznej roślinności: -- Rekonstrukcja była wykonana z taką dokładnością, że zostały wytropione także pyłki ryżu uprawianego w starożytności tylko w rejonie Vercelli. Kiedy mi o tym mówił, profesor Frei nie wiedział, ja mu to ujawniłem, że książęta Sabaudii chcieli nagrodzić swoich poddanych vercellskich wystawiając Całun z okna zamku. Baima Bollone chciał opowiedzieć o szwajcarskim uczonym, ponieważ, także dla niego, zbliżenie się do Całunu miało znaczenie niespodziewanego i głębokiego zainteresowania: -- Max Frei zmarł niedawno, był protestantem, zwolennikiem Zwinglego, najbardziej twardego i fanatycznego z reformatorów, niszczyciela między innymi każdego obrazu religijnego, uznawanego za bałwochwalczy. Wszyscy zresztą protestanci wychodzą od postulatu teologicznego, według którego -- cokolwiek mówi o tym badanie naukowe -- Całun nie może być prawdziwy, ponieważ każda relikwia musi być zabobonem i niczym innym, narzędziem tego Antychrysta, jakim jest papizm. Jego przyjaciel Frei tak o tym myślał. -- Później jednak, jak stopniowo zgłębiał zagadkę, widziałem, jak się uwalniał, czułem jak, dzień po dniu, odkrycie po odkryciu, jego uprzedzenia ustępowały tajemniczej pewności. W ostatnich czasach starał się zajmować w dalszym ciągu tą pracą (która już go prześladowała, nie potrafił już się od niej oderwać) z naukowym chłodem; ale czuł, jak rośnie w nim szacunek, jeżeli nie przestrach: dla niego to nie był już tylko przedmiot badania. Nie myślał już, że to mógłby być papistowski zabobon. Było to, jak mówiłem, także moje doświadczenie i doświadczenie wielu innych, którzy mieli do czynienia z Całunem. To Płótno jest dyskretne, działa bez hałasu. Ale proszę mi wierzyć, jeżeli działa, to robi to do głębi. Zwróciłem mu uwagę, że chociaż poza dyskusją był szacunek dla doświadczeń osobistych, nie wydawało się jednak możliwe uczynienie z Całunu "obiektywnego" dowodu prawdziwości chrześcijaństwa, niezbitego argumentu "apologetycznego", prawomocnego dla wszystkich. Raczej kontemplacja tego Oblicza mogła służyć do wzbogacania wiary tego, kto już ją ma, jednak nie do jej rozbudzania w innych. -- Badania -- odpowiedział Baima Bollone -- jak wiadomo, zostały posunięte naprzód, z pozytywnymi rezultatami, także przez zespoły specjalistów amerykańskich, przybyłych do Turynu samolotem załadowanym aparaturą, nie tylko przez uczonych włoskich, którzy obraz poddali obróbce elektronicznej, odkrywając przy pomocy komputera jego inną nadzwyczajną, jedyną w swoim rodzaju znamienną cechę, jaką jest trójwymiarowość. Uważam, że w tym punkcie, właśnie na płaszczyźnie naukowej, jest o wiele łatwiej uznać Całun za raczej autentyczny, niż uważać go za fałszerstwo wczesnochrześcijańskie lub średniowieczne, jak niektórzy jeszcze by chcieli. W tym przypadku prawdziwym cudem stałby się ów hipotetyczny fałszerz, wyposażony w taką zdolność, w takie wiadomości, w taką przezorność, które by uczyniły z niego fenomenalną osobistość. Między innymi, człowieka starożytnego, jeśli chodzi o relikwie, można było bardzo łatwo zadowolić: nie widać więc dlaczego miano by angażować dla fałszerstwa tak wiele wyrafinowania, które dopiero obecnie odkryliśmy (a szereg niespodzianek wciąż się wydłuża) tylko dzięki najbardziej zaawansowanym laboratoriom. Proszę na przykład pomyśleć, że pasma krwi na czole, które zostały spowodowane koroną cierniową, doskonale odpowiadają naczyniom włoskowatym, tak jak je ustaliła współczesna anatomia. Albo proszę pomyśleć o przebiciach gwoździ umiejscowionych w nadgarstkach (tak jak to ukazała archeologia) a nie na dłoniach rąk, jak chciałaby cała ikonografia Ukrzyżowanego. W każdym razie nie zamierzam nikogo przypierać do muru, nie chcę narzucać innym mojego przekonania, nie robię na pewno z Całunu pewnego rodzaju argumentu terrorystycznego, aby zmuszać do dzielenia ze mną mojej wiary katolika. Jednak... -- Jednak? -- Jednak, stwierdziwszy raz bezpośredni związek między Całunem a Ewangeliami, dlaczego ta świadomość nie miałaby rzucać korzystnego światła na cały Nowy Testament? Jeżeli doszliśmy do ustalenia, z pewnością przynajmniej ludzką, że człowiekiem z Całunu nie może być nikt inny jak tylko Jezus, powinniśmy wyciągnąć z tego logiczny wniosek: Ewangelie opowiedziały nam prawdę o tej centralnej, fundamentalnej kwestii, jaką jest Męka. Od biczowania do uderzeń, do ukoronowania cierniem, do przebicia włócznią: wszystko się pokrywa; każda rzecz na wyobrażeniu Całunu odpowiada opowiadaniu Ewangelistów. Ale wtedy: jeżeli Ewangeliści nie oszukali nas tutaj, jeżeli zasługują na zaufanie historyka, dlaczego nie mielibyśmy rozciągnąć tego zaufania na całą resztę? Dlaczego nie mieliby być również prawdomówni, kiedy mówią o cudach Jezusa, a w szczególności o tym cudzie, na którym wszystko się opiera, o powstaniu z martwych? Aby dać panu przykład: znajduję korespondencję informującą o wielu rzeczach, które mogę udowodnić, iż są prawdziwe. W tym punkcie czy może nie wolno mi obdarzać zaufaniem podobnych dokumentów, także kiedy mówią o innych rzeczach, których wiarygodności nie mogę sprawdzić? Ponieważ nadmienił o zmartwychwstaniu, wspomniałem, że według Amerykanów Całun jest właśnie jego dowodem: ci uczeni rzeczywiście przypuszczają powstanie odbicia nie na drodze reakcji chemicznej spowodowanej przez płyny fizjologiczne i substancje zastosowane przy pogrzebie, lecz przez pewnego rodzaju eksplozję, wybuch i wygaśnięcie w milionowym ułamku sekundy jakiegoś bardzo potężnego źródła energii promiennej. W sumie jak gdyby błysk samego zmartwychwstania: to Oblicze zostało utrwalone na zawsze (na chwilę zanim powieki się podniosły i życie powróciło do ciała) na błonniku płótna, "wypalone" przez big-bang; jak gdyby drugie stworzenie, ukryte w mroku grobu w Jerozolimie. Odpowiedział, że trzeba by było kontynuować badanie przed zabraniem głosu w tej sprawie: "Potrzebna by mi była jakaś inna nitka do poddania jej testowi. Badanie powinno być kontynuowane i powinno się skoncentrować na tym jak powstał obraz, ponieważ, moim zdaniem, jesteśmy już bliscy pewności (w każdym razie, że utrwalił się na tkaninie), że obraz nie jest rezultatem fałszerstwa". Oponowałem, że wielu (także w środowiskach chrześcijańskich) bynajmniej nie podzielało tej jego pewności; że są jeszcze osoby uparcie przeczące temu. Zdjął z impetem okulary, jak gdyby dla podkreślenia tego, co nagliło go do stwierdzenia: -- Przeczący, ale na podstawie czego? Już panu to powiedziałem, że w tej sprawie o wiele trudniej jest zaprzeczać niż się zgadzać. I w istocie to, co czytam lub słyszę od przeciwników autentyczności, prawie nigdy nie dotyczy nauki, lecz filozofii: Całun mianowicie nie jest poddawany dyskusji na podstawie obiektywnych wyników, jakie nam uczonym są znane, lecz na podstawie uprzednich przekonań ideologicznych. Niech pan będzie pewny jednej rzeczy: gdyby to był całun przypisywany Juliuszowi Cezarowi, a nie Jezusowi, nie byłoby już nikogo, kto ośmieliłby się w to wątpić. To fakt, że dojście do wniosku, iż jest to oblicze, jest to ciało Chrystusa, pociąga za sobą olbrzymie konsekwencje, a niektórzy są zainteresowani ich uniknięciem. Jak we wszystkim, co odnosi się do wiary, chrześcijaństwa, Kościoła, wielu jest obiektywnych tylko w słowach; w rzeczywistości ulegają swoim uprzedzeniom. Jeżeli ktoś twierdzi, że nie wierzy w autentyczność Całunu, to dlatego, że od początku postanowił w nią nie wierzyć. -- To prawda, ale czy to rozumowanie nie mogłoby mieć przypadkiem także znaczenia dla pana, profesorze Baima Bollone? -- Nie, dla mnie sprawy nie potoczyły się tak. Nie miałem niczego do udowadniania lub do zbijania: pozwoliłem kierować sobą mojej fachowości, mojemu doświadczeniu, moim narzędziom. Nie wystartowałem z moimi uprzedzeniami fideistycznymi, zostałem wciągnięty, nie starając się o to, a potem coraz bardziej zaciekawiony przez "kryminał" sprzed dwóch tysięcy lat, ale w gruncie podobny do wielu innych przypadków kryminalnych, z którymi spotykam się w moim laboratorium wykładowcy medycyny sądowej. Było to itinerarium ściśle naukowe -- z którego zdałem pisemne relacje dla użytku moich kolegów uniwersyteckich -- które mnie doprowadziło do pewnych konkluzji. To wszystko. Kto chce, niech wyciąga swoje wnioski. Każdy jednak powinien być świadomy tego, że na tym etapie badań ciężar dowodu jest odwrócony: już nie zwolennicy autentyczności tego zabytku, ale zaprzeczający jej muszą dostarczyć nam, wobec ogromu pozytywnych danych uzyskanych przez nas, uczonych, przekonujących wyjaśnień ich odrzucenia. |
-- Profesorze, miał pan rację -- mówię, gdy wszystko już się skończyło, do stojącego obok mnie Ennio Moscarelli. -- Rzeczywiście jest negatywne uprzedzenie do tych pobożnych neapolitańczyków: tutaj widziałem tylko żarliwość, ale żarliwość słuszną; żywą religijność, jednak żadnego fanatyzmu. Niczego, w sumie, co mogłoby wywoływać podejrzenie o kto wie jaki pogański zabobon lub jakiś barbarzyński kult krwi. Moscarella, jeden z największych badaczy świętego Januarego i jego kultu, outsider, który od lat tropi ślady historyczne i archeologiczne tej tajemnicy, wzdycha: -- Cóż zrobić, doktorze? Oszczerstwo jest ceną, jaką my, neapolitańczycy, płacimy za posiadanie tego wielkiego daru. A nawet, wie pan, co ktoś powiedział? Że tylko Neapol ma świętego Januarego, ponieważ tylko Neapol nie byłby zdolny do spekulowania na nim. Nie wiem, co byłoby wokół "cudu krwi" zanim do diecezji przybył Corrado Ursi. Rzeczywiście, odkąd jest arcybiskupem Neapolu, kardynał Ursi nie traci okazji, aby bardzo sławnemu cudowi dawać zakorzenienie biblijne, ściśle chrystologiczne. On, między innymi, woli raczej nazywać go "znakiem" niż "cudem"; jednak nie wahając się, co jest rzeczą oczywistą, przypisywać nadprzyrodzonej interwencji tego, co dokonuje się w dwóch ampułkach. Liczni papieże posuwali się dalej i nazywali go "Cudem", wielką literą, jak Pius XII. Albo jak Jan XXIII, który wyznawał, iż jest "bardzo wielkim czcicielem" świętego Januarego oraz przybył umyślnie, aby być obecnym przy cudzie. Także Jan Paweł II nie jest na pewno obojętny wobec wielkiego biskupa męczennika: dowodem na to niech będzie, że świętego Januarego ogłosił patronem całego regionu Kampanii. Rozpuszczanie się -- a może lepiej "ożywienie" -- tej krwi, jest dla przepowiadania kardynała Ursi związane bezpośrednio ze zmartwychwstaniem Chrystusa: wyprzedzenie, wskazanie stanu życia wiecznego, który został obiecany każdemu. Jak napisał boloński kardynał Lambertini, przyszły papież Benedykt XIV: "Istnieje w Neapolu krew, która nie może doczekać się zmartwychwstania..." Ursi jest słusznie surowy, kiedy chodzi o stłumienie tendencji do "łamania sobie głowy" nad tym znakiem, aby wydobyć z niego przepowiednie: drogi Boże nie są drogami naszymi, daremne jest ich dociekanie. Zadaniem arcybiskupa jest odwodzenie wiernych od stawiania kabały, ale także nakłanianie do naśladowania raczej przykładu konsekwencji świętego Januarego, gotowego ponieść dobrowolnie krańcowe następstwa swojej wiary, aż do męczeństwa. Osiemnastego września, w wigilię męczeństwa Świętego, na placyku przed katedrą, z surową ceremonią dokonuje się zapalenia pochodni wiary. Oliwa jest ofiarowywana każdego roku przez inne miasto Kampanii, które w ten sposób czci swojego patrona. Ludzie biorący udział w wigilii są spokojni: zatrzymują się w kaplicy Świętego lub schodzą do krypty pod wielkim ołtarzem, gdzie przechowywane jest to, co pozostało z jego kości. Spostrzegam kilka klęczących par narzeczonych lub młodych małżonków. "Widzi pan?", mówi do mnie uśmiechając się neapolitański przyjaciel, który mi towarzyszy. "Także młodzi są jego czcicielami jak ich przodkowie. Tylko że nie mają już zwyczaju nadawania dzieciom imienia January. Tych niewielu, którzy tak zostali ochrzczeni, domaga się, aby ich nazywano Genny: kto wie, może January wydaje im się zbyt lokalny, przesadnie południowy. Jednak w chwili potrzeby, wszyscy go tutaj wzywają, jak zawsze robili to ich przodkowie. Następnego dnia, 19 września, rocznica męczeństwa Świętego. Wczesnym rankiem, w salonach arcybiskupstwa, wychodzi nam na spotkanie serdeczny i imponujący, kardynał Ursi. Są również członkowie "Deputacji św. Januarego" w ceremonialnych strojach, czerwona wstęga opasuje pierś, ordery. Formuje się orszak: prałaci, kanonicy, seminarzyści poprzedzają nas śpiewając. Przez korytarze i kaplice podziemne pojawiamy się w katedrze wypełnionej tłumem: przynajmniej pięć tysięcy osób, powiedzą potem znawcy. Skręcamy, wchodząc do wspaniałej kaplicy Świętego, zbudowanej na początku siedemnastego wieku jako wypełnienie wotum za uratowanie od dżumy w 1526 roku. Przy wejściu, starożytny napis łaciński, który mówi o pobożności ludu: "Januaremu, obywatelowi zbawcy ojczyzny, Neapol uratowany od głodu, od wojny, od dżumy i od ognia Wezuwiusza przez moc jego cudownej krwi, poświęca". Policja, licznie obecna, trudzi się trochę powstrzymywaniem tłumu, który chciałby przyłączyć się do orszaku kardynała, dojść z nim aż za ołtarz kaplicy, gdzie, skomplikowanym systemem podwójnych kluczy, otwierają się skrzydła drzwi szafy i kasy pancernej. Emocja panuje w naszej grupce, której dano przywilej stania obok kardynała w tym momencie zawsze uroczystym dla Kościoła neapolitańskliego. Jakiś prałat obok mnie szepce mi, że podczas zwyczajowej oktawy modlitw, która poprzedza 19 września, przynajmniej kilkakrotnie znaleziono krew już rozpuszczoną. Kasa pancerna została wreszcie otwarta, arcybiskup wyciąga ręce, aby ująć relikwiarz, w którym między elementami gotyckimi i barokowymi bardzo subtelnie wykonanymi, odznacza się koliste szkło relikwiarza. Wewnątrz znajdują się dwie ampułki, co do których profesor Moscarella ustalił w sposób niepodważalny, iż są starożytne, z wszelkim prawdopodobieństwem pochodzą z IV wieku (rachunek w ten sposób się zgadza: męczeństwo zostało określone przez historyków na 305 rok, w Pozzuoli). Jedna ampułka jest większa, pękata, wypełniona w około dwóch trzecich; obok, przysunięta ukośnie, druga mniejsza, o kształcie wysmukłym, ale która teraz zawiera tylko trochę śladów krwi. Światło jest skąpe, na szkło skierowana jest latarka. "Jest już rozpuszczona", słychać wokoło szepty. Już rozpuszczona, jak mówią, czy rozpuściła się natychmiast (często się to zdarzało), gdy kardynał wyciągnął relikwiarz? Wydaje się słuszna ta interpetacja, którą Ursi wspomni w swojej homilii. Ale w gruncie rzeczy jest to mało ważne; liczy się to, że także tym razem został dany "znak" życia, zmartwychwstania. Teraz kardynał pokazuje ampułki nam świadkom, pochyla relikwiarz: krew rzeczywiście stała się płynna, porusza się bez trudu, ale część jest jeszcze skrzepła na ścianach, w środku zaś znajduje się to, co tradycja nazywa "kulą", okrągła stała bryłka. Z kardynałem, dygnitarzami, seminarzystami, formujemy ponownie orszak, przecinamy tłum w kaplicy i następnie w nawie głównej katedry, między kordonami policji i przy niekończącym się aplauzie ludzi. Nad głowami widać kołyszące się "imbusto" z 1305 roku, popiersie ze srebra bogato wysadzane klejnotami, zawierające fragmenty czaszki Świętego. W tyle, kardynał trzyma wysoko relikwiarz. Spoglądam na oblicza pobożnych: twarze mocne, oczy, które tryskają pobożnością i radością z posiadania jako opiekuna Świętego tak sławnego i potężnego, ale żadnego krzyku, z wyjątkiem odosobnionego głosu kobiety: "Niech żyje święty January! Niech żyje Jezus i Maryja!" Ktoś płacze, ale wstydliwie, w milczeniu. Wszyscy klaszczą w ręce, oklaski -- radosne, bardzo mocne -- wzmacniane tysiącem ech przez wielki sufit z rzeźbionego drewna, najbardziej wzruszający przykład południowego baroku. A "krewni" świętego Januarego, owe staruszki, które ponaglałyby Świętego, aby "uczynił cud", nawet znieważając go, jeżeli się trochę spóźniał? Wszystko zniknęło od wielu lat lub nawet było wymyślone, jak mnie zapewniają znawcy. Wydaje się, że nie tylko poganizujący folklor jest wymysłem stronniczych pamflecistów, ale analizując treści modlitw, litanii, ludowych pieśni, stwierdza się z zaskoczeniem, jak bardzo są również teologicznie poprawne, chrystologiczne, w niczym nie obrażające współczesnej wrażliwości, która jest raczej pozytywnie zachwycona pewnymi pomysłami ludowymi. (Na przykład starożytny hymn mówi: "Do Świętej Trójcy zanośmy wiele podziękowań za tego wielkiego Świętego, który został nam dany. Rycerzu Jezusa Chrystusa, rozszerz naszą świętą Wiarę i daj światło temu, który nie wierzy!") Teraz przy wielkim ołtarzu rozpoczyna się liturgia, czyta się teksty biblijne, śpiewa litanię do wielu świętych, razem ze świętym Januarym, współpatronów Neapolu. Nie należy zapominać, w próbie bilansu tego krytykowanego miasta, że nie ma na świecie Kościoła lokalnego, który miałby w toku tak wiele procesów beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych swoich wiernych. Kardynał Ursi mówi następnie, z pewnym nawiązaniem także do kroniki, o kamorze i różnego rodzaju skandalach. Na końcu homilii, ten sam arcybiskup ogłasza: "Po raz drugi, od kiedy jestem wśród was, krew rozpuściła się w moich rękach..." Jak chce tradycja, członek "Deputacji" macha białą chusteczką do ludu, który odpowiada, klaszcząc ponownie jeszcze, jeszcze dłużej, z jeszcze większym zapałem. Ale, nawet z mojego miejsca w prezbiterium, które pozwala mi obejmować wzrokiem całą katedrę, nie zauważam żadnej oznaki niepowściągliwości. Klaskanie dziesięciu tysięcy rąk trwa, gdy kardynał obchodzi prezbiterium pokazując ampułki. Kiedy jest przede mną, spostrzegam, że rozpuszczenie się postąpiło dalej: teraz także "kula" jest niemal całkowicie rozpuszczona, na powierzchni pojawiły się pęcherzyki, które tradycyjnie powodują, iż mówi się, że "krew wrze". Jeszcze raz -- i przez osiem następnych dni: tyle zwyczajnie trwa "ożywienie" -- Neapol otrzymał swój znak. Wydaje się, iż Niebo potwierdziło ponownie swoją zagadkową więź z tym miastem wielkości i nędzy, szlachetności i upodlenia. Tajemnica więc trwa w dalszym ciągu: ale co może powiedzieć na jej temat współczesne badanie naukowe? Trzeba natychmiast sprecyzować, że jak zdarza się to wobec wszystkiego tego, co nie dotyczy bezpośrednio wiary (na równi, na przykład, z faktami z Lourdes, Fatimy czy z kwestią Całunu), Kościół nigdy nie wypowiedział się oficjalnie, ani nigdy tego nie uczyni, na temat "cudowności" lub "nadprzyrodzoności" tego, co się wydarza w Neapolu. (I wydarza się, zwyczajnie, w trzy rocznice: przede wszystkim 19 września, ale także w pierwszą niedzielę maja i 16 grudnia; w ten ostatni dzień, często zjawisko nie występuje, gdy tymczasem następowało z okazji szczególnych wydarzeń lub wizyt znakomitych osobistości.) Kościół, tutaj jak i gdzie indziej, ogranicza się do uznania prawowitości kultu i do czuwania, żeby pozostawał on w granicach prawowierności. Możliwe więc, że także katolik, który zamierza nim pozostać, zaprzeczy cudowi związanemu z tajemniczą krwią. Ale to przeczenie powinno przede wszystkim liczyć się z imponującą moralną aprobatą poświadczoną przez przychylne deklaracje długiego szeregu papieży, kardynałów, biskupów, ale także przez sensus fidei ludu, mianowicie tych "małych" i "ubogich" uprzywilejowanych przez Ewangelię. Poza tym, na przeczącego spadałby obowiązek -- jak wobec każdego innego skomplikowanego i zagadkowego przypadku -- zebrania dokumentacji z szacunkiem i powagą. Powinien następnie zdać sobie osobiście sprawę z przebiegu "cudu": jest to możliwość dana każdemu. A nawet, także ostatnio, kardynał Ursi namawiał uczonych do wszelkich możliwych badań, pod warunkiem zagwarantowania integralności bardzo delikatnej relikwii. Badania naukowe substancji dotąd uniemożliwiał fakt, że obie ampułki są zapieczętowane bardzo twardym mastyksem (i, jak się wydaje, również liczącym szesnaście wieków), który nie pozwala ich otworzyć bez rozbicia. Któryś uczony zakłada wykonanie maleńkiego otworu wiertarką z diamentowym ostrzem (lub laserem) dla wydobycia kropli substancji, kiedy jest rozpuszczona i poddania jej w ten sposób analizie. Jednakże pozostaje ryzyko spowodowania rozbicia pojemników, które sięgają wręcz czasów imperium rzymskiego. Kto może wziąć na siebie taką odpowiedzialność? -- Mam w moim laboratorium najbardziej wyrafinowane narzędzia zdatne do tego, aby spróbować wykonać ten otwór -- powiedział mi pewien wykładowca uniwersytecki. -- Ale gdyby ampułki miały się rozbić, czy miałbym szansę uciec żywy z Neapolu? -- Czciciele świętego Januarego, widzieliśmy to, są o wiele bardziej poprawni, niż chciałyby tego oszczercze legendy, ale ich reakcji na taką katastrofę nikt nie mógłby opanować... To, że zawartość jest jednak bez wątpienia krwią, zostało udowodnione za pomocą analizy spektralnej wykonanej przez profesorów uniwersytetu w Neapolu. Ale również bez dodatkowych badań jest pewne, iż "cud" świętego Januarego stanowi unicum (istnieje wieść o innej krwi o zachowaniu odbiegającym od normy -- w samym Neapolu, na przykład, krew świętej Patrycji -- ale o odmiennym charakterze), które rzuca wyzwanie podstawowym prawom fizyki. -- Znajdujemy się -- mówi pewien biolog -- wobec substancji stałej, zapieczętowanej, wiekowej, która w niezbadany sposób przechodzi w stan ciekły, zmienia barwę, objętość, ciężar, lepkość na naszych oczach, zimą lub latem, w chłodzie lub cieple, wobec tłumu lub kilku osób, w datach stałych lub zmiennych, stając się raz płynną, raz na pół płynną, raz papkowatą, raz pół stałą. Albo wcale się nie rozpuszcza. Wszystkie tłumaczenia "naturalne" proponowane przez wieki, nie mogły dać żadnego przekonującego wyjaśnienia. Wszystkie usiłowania odtworzenia zjawiska w sposób sztuczny skończyły się fiaskiem. Zmienność objętości jest imponująca (niekiedy krew zdaje się pęcznieć, wypełniając cały pojemnik, kiedy indziej zajmuje przestrzeń znacznie mniejszą) oraz niewytłumaczalna: istnieje prawo fizyki, że żadna substancja, przechodząc ze stanu stałego w stan płynny, nie może przyjmować tak bardzo odmiennego wyglądu. Także barwa zmienia się raz po raz, od czerwieni jaskrawej do ciemnej, do brudnożółtej: także tutaj stoimy wobec naukowej zagadki. Nawet ciężar zdaje się zmieniać, jednak dokonanie dokładnego pomiaru jest trudne, ponieważ musi się ważyć ampułkę razem z relikwiarzem, z którym jest złączona w sposób dotąd niemożliwy do rozdzielenia. Innym aspektem, który całkowicie wymyka się prawom fizyki, jest bardzo wyraźne wahanie się trwania czasu, w jakim następuje przejście ze stanu stałego do płynnego: raz natychmiast, kiedy indziej kilka minut lub wręcz cały dzień. Niekiedy, pod koniec "znaku", krzepnięcie jest tak nagłe, że krew pozostaje po przekątnej. Wszystko to, powtarzamy, jest w niewytłumaczalnym konflikcie z fundamentalnymi prawami fizyki, które ustalają, że takim samym warunkom powinny zawsze odpowiadać takie same skutki. Wśród różnych tłumaczeń odwołano się do temperatury, opierając się także na fakcie, że aż do nowszych czasów zbliżano do ampułek świecę dla stwierdzenia, czy nastąpiło już rozpuszczenie się. Ale od lat usunięto świece i używa się latarki. Poza tym (i jest to spostrzeżenie rozstrzygające), jak może to stwierdzić także dzisiaj każdy kucharz w kuchni, dzięki ciepłu krew się nie rozpuszcza, lecz przeciwnie, twardnieje! Zjawisko, w każdym razie, ma miejsce zarówno w lecie, jak i w zimie, gdy temperatura w kaplicy waha się od 5--6 stopni do 30--32 stopni. Innym usiłowaniem wytłumaczenia (często przeradzającym się w hipotezy parapsychologiczne, mediumiczne lub spirytystyczne) jest tłumaczenie, które nawiązuje do napięcia psychicznego tłumu, który skierowuje energię na krew. Jednak także w tym przypadku trzeba zdawać sobie sprawę z wiekowej rzeczywistości: krew często rozpuszczała się w obecności kilku osób lub zastawano już płynną w momencie otwierania kasy pancernej. Przeciwnie, krew pozostawała uporczywie w stanie stałym także po dniach błagań, maksymalnego napięcia psychicznego w tłumie, który wypełniał katedrę. Zdarzyło się to na przykład w maju 1976 roku, przez wszystkie osiem dni wystawienia relikwii wiernym, mimo potęgowania się żarliwości. Inni przypuszczali, że w ampułkach została umieszczona substancja, której formuła zaginęła, być może pochodzenia alchemicznego, która miałaby zapewniać powtarzanie się zjawiska. Ale, jak stwierdzono, analiza spektograficzna udowodniła, iż chodzi tu o krew, a nie o coś innego. A hipoteza o ewentualnym "dodaniu" (co miałoby się zdarzyć w epoce średniowiecznej) jakiejś domieszki do krwi musi liczyć się z faktem, że badanie archeologiczne dowiodło starożytności zarówno ampułek jak i ich niemożliwego do sforsowania systemu zamknięcia. Następnie, ta substancja powinna powodować skutki zawsze jednakowe, gdy tymczasem, mówiliśmy o tym, one raz po raz się zmieniają. W każdym razie niewytłumaczalne jest samo istnienie tej niewiarygodnej "relikwii": gdyby także tutaj respektowane było prawo przyrody, krew już od bardzo dawna powinna się zepsuć i następnie stać się prochem. Jak zreasumował współczesny uczony, profesor uniwersytetu Gastone Lambertini, po latach badań: "Fakt jest pewny: nic się nie utrzymuje, wszystko upada wobec tego zjawiska, którego wyjaśnienie może dać tylko wierzący w porywie swojej wiary. Prawo zachowania energii, zasady, które rządzą żelowaniem i rozpuszczaniem koloidów, teorie starzenia się koloidów organicznych, eksperymenty biologiczne dotyczące krzepnięcia plazmy: wszystko to potwierdza, jak substancja czczona od wielu wieków rzuca wyzwanie każdemu prawu przyrody i każdemu tłumaczeniu, które nie odwołuje się do tego, co nadprzyrodzone". To, dodaje uczony, "jest skrzep, który żyje i który oddycha: nie jest więc jakąś [alienującą pobożnością], lecz znakiem życia wiecznego i zmartwychwstania". |
Epizod, mały na pozór -- w rzeczywistości, być może, wzorcowy -- dał mi odczucie tego, czym jest Medjugorie, to zagubione miejsce Jugosławii, w którym nadzwyczajność współżyje z codziennością, nadprzyrodzoność ze spokojną normalnością. Otóż więc: scenerią jest mała, uboga zakrystia kościoła parafialnego, po zakończeniu Mszy wieczornej, koncelebrowanej przez dziesiątki kapłanów z połowy świata. Wieczór, jakich wiele w Medjugorje: "jakich wiele", na tutejszy sposób, z wstrząsającą sceną "objawienia się" w pokoiku obok ołtarza, z przybyłymi z daleka pielgrzymami, ze wzruszającą żarliwością wieśniaków z Hercegowiny. Odkrywszy, że pięcioro "widzących", po spotkaniu z tajemniczą "Panią", poszło śpiewać z chórem rówieśników lub pomagać koncelebransom w ubieraniu paramentów, uciekłem się do wybiegu, aby wsunąć się do zakrystii i obserwować ich z bliska. Mówię: obserwować ich, nie naprzykrzać się im pytaniami i prośbami, z jakimi, przecież w dobrej wierze i z najlepszą wolą, oblega ich wielu mało taktownych pielgrzymów. Nadzór franciszkanów był ściśle rygorystyczny, ale zakonnik wyznaczony do "filtrowania" w małym pomieszczeniu, udał, że nie zauważa mojej obecności. Był to ten sam ojciec, który udzielił mi bardzo rzadkiego i cennego przywileju wejścia, w dwa kolejne wieczory, do pokoiku objawień. Z miejsca rozmowy młodych z Gospa, jak po chorwacku nazywają "Panią", udało mi się przenieść na drugą stronę prezbiterium, do zakrystii. Pogodni, radośni, spokojni jak zawsze, Jakov, najmniejszy z widzących, i Maria, może najbardziej "uduchowiona" z grupy, pomagali siostrom wyjmować z szaf alby, humerały, ornaty. Potem również Jakov dołączył do innych trojga na chórze i pozostała tylko Maria. Z kąta, w którym się umieściłem, starając się, aby mnie nie zauważono, aby nie przeszkadzać w żaden sposób, przypatrywałem się z uwagą i (dlaczego tego nie wyznać?) ze wzruszeniem tej delikatnej dziewczynce, introwertyczce, która stała się jeszcze szczuplejsza od postu, jaki postanowiła praktykować nie tylko w piątek polecony w widzeniu, ale także w dwa lub trzy inne dni tygodnia. Z zakrystii śledziła Mszę poprawna, uczestnicząca, ale bardzo daleka -- jest to zresztą sposób i innych młodych ludzi włączonych w tę niewiarygodną przygodę -- o zachowaniach mistycznych, natchnionych, podejrzewanych o fanatyzm lub hipokryzję. Po przyjęciu Komunii uklęknęła za szafą, jak gdyby chciała się ukryć: mała, skulona, z głową na piersi. Widziana z mojego kąta wyglądała jak tobołek szmat (jej rodzina, sześcioro dzieci, należy do najbiedniejszych w okolicy, trzech braci wyemigrowało do Niemiec, ona, Maria, jest fryzjerską praktykantką, ale z łagodną stanowczością, jaką ma w swoim charakterze, już postanowiła, że w jej przyszłości nie będzie żadnego salonu jakiegoś coiffeur (fryzjera) w Mostarze, pobliskim mieście, lecz klasztor klauzurowy). A więc tobołek szmat. A jednak, czy właśnie dlatego uprzywilejowana przez nadprzyrodzoność? Czy ta dziewczynka, niewykształcona według ludzi, myślałem, ma w rzeczywistości udział w najwyższych tajemnicach, dotyczących przyszłości rodzaju ludzkiego? Czy Matka Boża (jeżeli, jak się wydaje, to naprawdę Ona ukazuje się w Medjugorje) właśnie jej objawiła to, co nas czeka? Jej, a nie śmiesznym futurologom i socjologom, tym, którzy potrafią tylko tłumaczyć nam, w czym pomylili się koledzy, którzy ich poprzedzali? Jej, pracującej fryzjerce, nie gadatliwym i wyniosłym politykom, tym bardziej niezdolnym do kierowania historią, im bardziej im się wydaje, że mają władzę według świata? Jej, a nie jakiemuś laureatowi Nagrody Nobla lub jakiemuś sławnemu intelektualiście? Przyglądając się jej pogrążonej w dziękczynieniu po przyjęciu Eucharystii, musiałem skierować myśli na pokorę i ubóstwo świętej Bernadetty z Lourdes: jest to ta sama logika, niezrozumiała dla kogoś, kto nie zgodził się na świat odwrócony przez Ewangelię, która za każdym razem wydaje się kierować wyborem tych uprzywilejowanych świadków. Po ukończeniu w kościele długiego rozdzielania tysięcy hostii i po skończeniu Mszy, Maria wstała, zabierając się do pomagania powracającym koncelebransom. Była akurat tym zajęta, kiedy przez furtkę, wychodzącą na pola, ponownie wszedł Jakov. Jako prawdziwy urwis, za jakiego uchodzi w grupie miejscowych chłopaków, Jakov i tym razem coś zbroił. W pudełko z kartonu związane sznurkiem najlepiej jak się dało, włożył jakieś zwierzątko. Nie udało mi się zrozumieć, o co chodziło, widać było tylko pudełko, które podrygiwało z powodu ruchów "czegoś", co w nim było: myślę, że chodziło o mysz, może o ptaka. Małe, nieświadome "okrucieństwo": ale które spośród dzieci, wychowanych na wsi, nie robiło tego rodzaju rzeczy? Zobaczywszy pudełko i rzuciwszy okiem przez pewnego rodzaju szparę w wieczku, Maria dostała napadu dziecinnego śmiechu. Z ręką na ustach jeszcze raz schowała się za szafą, aby wychylać się co pewien czas, spoglądać na nowo i wybuchać śmiechem razem z Jakovem, który torował sobie drogę wśród tłumu kapłanów, pokazując swoją zdobycz. W pewnej chwili jedna z sióstr ze zgromadzenia franciszkańskiego, przydzielonych do służby parafialnej, straciła cierpliwość: wzięła obydwoje za ramiona i przez otwartą furtkę wypchnęła na zewnątrz, mówiąc im po chorwacku, z gwałtowną intonacją, coś takiego jak (przetłumaczył mi to zakonnik) "Jeżeli chcecie przeszkadzać, idźcie robić to na dwór, a nie tutaj, gdzie trzeba pracować..." Oto więc scenka, mała, ale niezapomniana: dwoje widzących, ci którzy od lat poufale rozmawiają z Tą, która przedstawia się jako "Najświętsza Maryja Panna, Królowa Pokoju", wypędzeni z surowością za drzwi przez anonimową siostrę, jak dwoje zwyczajnych dzieci, które swoimi żartami przeszkadzają w pracy. Takie jest Medjugorje, takie są jego dzieci. Vicka, ekstrawertyczka, ta, która -- wszyscy widzieli ją na fotografii -- otwiera się w szczerym uśmiechu, trochę komicznym a zarazem cudownym, zaledwie padnie na kolana, a Gospa, w wielkim świetle, zaczyna do niej mówić. Vicka z dwiema gwiazdkami jako kolczykami, z małym pierścionkiem za parę groszy, i swoimi tanimi szmatkami, zawsze zadbanymi, trochę kokieteryjnymi. Ivanka, może najbardziej ujmująca z grupy, przynajmniej według kanonów klasycznej piękności, z czarnymi długimi włosami, z marzącymi oczami ze złożonymi rękami podczas Spotkania. Ivanka, jedyna z pięciorga, która powiedziała bez wahania, że jej powołaniem nie jest wstąpienie do klasztoru lecz założenie chrześcijańskiej rodziny. "Pani" zresztą pozostawiła im wolność: "Jeżeli zostaniecie zakonnicami, będę uradowana, ale nie moją jest rzeczą, lecz waszą decydowanie w całkowitej wolności. Każde powołanie jest piękne, jeżeli jest przeżywane w miłości Boga". A następnie, Ivan, milczący, introwertyk Ivan w jeansowej kurtce, zachowujący zdziwiony i poważny wyraz twarzy, gdy inni uśmiechają się do Niej, gdy się zjawia. Ivan wieśniak, plantator tytoniu na mizernych polach ojca, który być może przedwcześnie wstąpił do seminarium w Dubrowniku, został potem odesłany do domu także z powodu rozpętania się tak bardzo ludzkich zazdrości i szyderstw. I jeszcze Mirijana, która "widziała" przez półtora roku, a potem było to dla niej dostępne tylko czasami. W dniu jej urodzin, na przykład, "Pani" ukazała się jej, aby powiedzieć, że nie zapomniała o niej, której powierzyła wszystkie swoje dziesięć "tajemnic". Mirijana, studentka rolnictwa, która na jedynej fotografii, jaka krąży, ukazuje twarz dziewczyny zdrowej, ubranej w koszulkę kto wie jakiego urojonego campusu amerykańskiego. Z Marią, mistyczką i Jakovem, urwisem, jest ich sześcioro w Medjugorje włączonych w tę przygodę niezwykłej przeszłości i nieprzewidywalnej przyszłości: najdłuższe "objawienie" w historii. I także najbardziej dramatyczne, naglące, niepokojące w swoich treściach: a jednak, nie jest ono niczym innym jak echem pierwszych słów Jezusa według najstarszej Ewangelii (Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię, Mk 1,15). "Widziałeś tam cuda?", pytali mnie niektórzy z tych, którym wspomniałem o mojej podróży do tego odległego, krasowego kamienistego terenu Hercegowiny. Tak, widziałem je, na pewno. To prawda, nie widziałem żadnego z tych natychmiastowych uzdrowień, podanych do wiadomości w rejestrach parafii. A nawet -- w odróżnieniu od tysięcy innych pielgrzymów -- nie byłem świadkiem wywierających wrażenie zjawisk światła i ognia, jakie wybuchają za dnia i w nocy wokół wielkiego krzyża z cementu, który dominuje nad płaskowyżem. Widziałem, tak, dwukrotnie, z odległości dwóch metrów (a był to, jak powiedziałem, rzadki przywilej) co się dzieje podczas objawień: pięcioro, którzy równocześnie padają na kolana, z przerażającym łoskotem kości, z jakiego nawet nie zdają sobie sprawy; twarze, które się przemieniają, stając się promienne i wypełnione radością; głosy, które równocześnie nikną i pozostają tylko nieme słowa, odgadywane z ruchu warg; oczy, które przesuwają się równocześnie, aby śledzić "Coś", co tylko oni sami dostrzegają. (Na zewnątrz tymczasem tysiące wróbli zgromadzonych od zmierzchu na drzewach, przerywa w chwilach objawienia swój ogłuszający świergot). Ale to wszystko wydaje się może mniej cudowne od skutku, jaki powoduje: życie duchowe nie tylko parafii, ale regionu, republiki, której rząd oficjalnie jest ateistyczny, w której pierwsze zapowiedzi dobrobytu przynosiły ze sobą oznaki sekularyzacji; a więc to życie duchowe, ocucone jak gdyby uderzeniem pioruna, stało się nagle i ponownie gorące. Spowodowało nawet, że tysiące rodzin przestało gotować w piątki, aby pościć o chlebie i wodzie; pobudziło wszystkich, młodych i starszych, do dwóch, trzech godzin modlitwy dziennie; nakłoniło wielu do przebaczenia nieprzyjaciołom, do miłowania tych, którzy wyrządzili im zło, do otwarcia serca i domu wszystkim braciom (przybywają także muzułmanie, liczni w tym regionie) przyciąganym tutaj przez to "Światło". O tej jugosłowiańskiej tajemnicy miałem możność rozmawiać z kardynałem Ratzingerem, mianowicie z człowiekiem, do którego -- jako prefekta Kongregacji Nauki Wiary -- należy definitywna decyzja. -- Eminencjo -- zapytałem -- czy prawdopodobna jest wyjaśniająca interwencja Eminencji? Odpowiedział: -- Na pewno żadne objawienie nie jest niezbędne dla wiary, Objawienie skończyło się z Jezusem Chrystusem i zostało ostatecznie zawarte w Biblii, w Starym i Nowym Testamencie. Ale nie możemy na pewno przeszkodzić Bogu mówić do tych naszych czasów przez ludzi prostych, a także za pośrednictwem nadzwyczajnych znaków, które odsłaniają niewystarczalność kultur, które panują nad nami, naznaczonych racjonalizmem i pozytywizmem. Istotnie, objawienia, które Kościół oficjalnie zatwierdził -- przede wszystkim w Lourdes i w Fatimie -- mają swoje ściśle określone miejsce w życiu kościelnym. Ukazują między innymi, że Objawienie, chociaż jest już zamknięte, nie jest czymś martwym, jest żywe i żywotne. -- Ale jeżeli chodzi o Medjugorje? -- nalegałem. -- Nie mogę wyrazić opinii, ponieważ ten przypadek jest jeszcze poddawany badaniu mojej Kongregacji. Jednakże mogę powiedzieć, iż wśród znaków naszych czasów wrażenie wywiera mnożenie się objawień maryjnych. Do naszych biur przychodzą wiadomości z całego świata, począwszy od Afryki. -- Ale -- pytałem -- poza tradycyjnymi w Kościele kryteriami roztropności i cierpliwości, na jakich innych kryteriach opiera się sąd rozważany wobec mnożenia się tych faktów? -- Jednym z naszych decydujących kryteriów jest oddzielanie aspektu prawdy nadprzyrodzonej od aspektu jej skutków duchowych. Dopiero od niedawna angażowane są pojęcia "naukowe" dla usiłowań osądzenia takich przejawów. Kto potrafiłby obronić "naukowo" prawdę historyczną pewnych tradycji, na których bazie chrześcijańskie średniowiecze zbudowało swoje bardzo czczone sanktuaria? Co nie przeszkadza temu, że pielgrzymki do tamtych miejsc były owocne, korzystne, ważne dla życia ludu chrześcijańskiego. Prawdziwym problemem nie tyle jest problem współczesnej hiperkrytyki (która kończy się potem, między innymi, jakąś formą nowej łatwowierności) ale problem oceniania witalności i prawowierności życia religijnego, które rozwija się wokół tych miejsc. Ale oprócz kardynała Ratzingera, najwyższego autorytetu hierarchicznego w tej materii, chcieliśmy wysłuchać także największego światowego eksperta od tych bulwersujących zjawisk, jakimi są właśnie "objawienia" maryjne. Poszliśmy więc wysłuchać profesora René Laurentina, który, ku zgorszeniu wielu swoich kolegów biblistów i teologów, opublikował dossier pod tytułem Najświętsza Maryja Panna ukazuje się w Medjugorje?, które wywołało wielkie wrażenie, miało ogromny rozgłos, ale przyczyniło się do kampanii oszczerstw i kalumnii. Stał się istotnie winnym tego, że powiedział "tak" -- i to nie na podstawach dewocyjnych, ale na podstawie swojego długiego doświadczenia naukowego -- faktów, które dla niektórych są nie do zaakceptowania, ponieważ zakłócają schemat chrześcijaństwa "dobrze wykształconego", "dorosłego", sprowadzonego do uspokajających granic rozumu oświeceniowego. Profesor Laurentin (a raczej abbé Laurentin, jak go wszyscy nazywają, nie tylko we Francji) jest księdzem o uprzejmym sposobie bycia, odziany w ciemne ubranie trochę podniszczone, trzymający w ręce niemal stale torbę pełną książek i gazet. Wykładowca na uniwersytetach w Paryżu i w Angers, poza tym visiting professor w wielu uczelniach całego świata, poczynając od Stanów Zjednoczonych, jest autorem niezliczonych dzieł teologicznych, hagiograficznych, i z zakresu egzegezy biblijnej. Określenie abbé Laurentin oznacza jednak skierowanie umysłu do tajemnicy Maryi, do tej "mariologii", do której odnowy dał decydujący bodziec. Poza traktatami i dziełami teologicznymi, napisał o Lourdes coś około 28 tomów naukowych. Opracował ponadto kompletną monografię objawień "Cudownego Medalika", na rue du Bac w Paryżu (6 tomów) i Pontmain (3 tomy). Redaguje teraz, między innymi, dla paryskiego wydawcy Oeil, serię "Sanktuaria, pielgrzymki, objawienia". Miał więc odpowiednie kwalifikacje do tego, aby zająć się wydarzeniami w Medjugorje. Jego opowiedzenie się na korzyść tego, co dzieje się w Hercegowinie, wzbudziło wrzawę nie tylko z powodu jego bezdyskusyjnego autorytetu naukowego, ale także dlatego, że przez wiele lat należał do komitetu redakcyjnego "Concilium", przeglądu międzynarodowego, z którym identyfikuje się najbardziej postępowe skrzydło teologii (nie przypadkiem inicjatorami są Holendrzy), nieufnego i często wrogiego a priori dla faktów, które mają związek z nadprzyrodzonością, jak te jugosłowiańskie, osądzane jako "anty-ekumeniczne", "alienujące", "dewocyjne". Oto więc moje pytania i odpowiedzi tego specjalisty znanego na całym świecie. Próbowałem dokonać z nim rozpoznania nie tylko "objawień", których Maryja jest protagonistką, ale także tematu miejsca, jakie postać Dziewicy z Nazaretu ma w dzisiejszym chrześcijaństwie. Maryja rzeczywiście nie jest pewnego rodzaju pobożnym lub folklorystycznym dodatkiem, ale elementem nieusuwalnym i centralnym chrześcijaństwa. Pomyśleć, między innymi, o miejscu, jakie miała (i ma) w sztuce, która jest zawsze nieomylnym wskaźnikiem głębokiego odczuwania każdego pokolenia. -- Kiedy ksiądz postanowił swoje życie badacza poświęcić mariologii? -- Nie ja wybrałem Maryję. Raczej to Ona nie wiadomo dla jakiego zamysłu, wybrała mnie. W naszej wierze zawsze się tak dzieje: jesteśmy wybrani. Jest to zagadka chrześcijaństwa, zostanie nam ona wyjawiona w przyszłym życiu. -- Ale na jakiej ludzkiej glebie, w przypadku księdza, ta religijna zagadka została wszczepiona? -- Moje dzieciństwo upływało w mitycznej i twardej Wandei, wtedy tak bardzo surowej, że wielu moich przyjaciół z dzieciństwa doszło później do odrzucenia katolicyzmu właśnie ze względu na jego pozorne surowości. One jednak ujawniają całą swoją mądrość, biorąc pod uwagę upadek moralny i ludzki, który cechuje zdechrystianizowaną Europę. Mój ojciec i moja matka dokonali "zawierzenia" Maryi. A moja matka ofiarowała Jej każde ze swoich pięciorga dzieci, gdy tylko wiedziała, iż oczekuje jednego z nich. Moi rodzice byliby zadowoleni z planu Jana Pawła II, który zamyśla ogłosić świętego Ludwika Grignion de Montfort, wielkiego piewcę Najświętszej Maryi Panny, doktorem Kościoła. Mój ojciec, architekt, lubił budować kapliczki i figury Maryi. Odmawiał różaniec w samochodzie, chodził po placach budowy z koronką w ręce. -- Kiedy miało miejsce księdza powołanie? -- Wstąpiłem w 17 roku życia do seminarium Instytutu Katolickiego w Paryżu, potem brałem udział w wojnie, widziałem francuską klęskę. W obozie zorganizowaliśmy "uniwersytet jeńca", ja uczyłem hebrajskiego. Wahałem się między doktoratem ze Starego Testamentu a doktoratem o Najświętszej Maryi Pannie. Wybrałem ten drugi temat. Od tamtego czasu stałem się serdecznie Jej jeńcem, nie planując przedtem tego. Jest to "zawierzenie" Maryi dokonane przez moją matkę, które musiało działać... -- Później został ksiądz powołany, jako ekspert, do komisji przygotowawczych Soboru Watykańskiego II. -- Rzeczywiście, byłem w komisjach doktrynalnych, mianowanych przez kardynała Ottavianiego. To nie przeszkodziło mi krytykować schematów przygotowanych na Sobór. Orientacja Kurii była nastawiona na odrębny dokument maryjny, ja wolałem natomiast mariologię włączoną do dokumentu o Kościele. Jak się też rzeczywiście stało. -- Doświadczył ksiądz potem zmiany zdania co do tego wyboru? -- Nie, Lumen gentium, soborowa Konstytucja o Kościele, która osiąga swój szczyt w rozdziale o Maryi, jest wspaniałym dokumentem, całkowicie włączonym w wielką Tradycję. Pewien upadek mariologii, a co jest najważniejsze, nabożeństwa do Maryi w okresie posoborowym, nie wywodzi się z samego Soboru, lecz z zespołu przyczyn. Należał do nich, na przykład, źle rozumiany ekumenizm. Jestem bardzo otwarty na dialog z protestantami i na ich wartości. Zresztą bardzo dobrze przyjęli moje pierwsze książki o Najświętszej Maryi Pannie. Ale ekumenizm to nie jest mimetyzm. Nie jest sprowadzeniem do najmniejszego wspólnego mianownika. Przeciwnie, jest poszukiwaniem pełni. Prawdy nie można podporządkowywać kompromisom dialogu. To dialog musi być podporządkowany prawdzie. Trzeba wziąć pod uwagę, że są nie tylko protestanci: Maryja jest podstawą zjednoczenia z szerokim i bogatym światem wschodniego prawosławia. Pomniejszanie Jej miejsca dla sprzyjania dialogowi z protestantami (którzy, między innymi, obecnie odkrywają na nowo znaczenie Najświętszej Maryi Panny), oznaczałoby oddalanie się od świata słowiańskiego i greckiego. -- Poza źle rozumianym ekumenizmem, czy widzi ksiądz inne przyczyny osłabienia (przynajmniej wśród pewnej inteligencji katolickiej, nie wśród ludu, jak pokazuje Medjugorje) pobożności maryjnej? -- Tak, obecna hiperkrytyka, która zapanowała przede wszystkim w egzegezie, w badaniach biblijnych, i która doszła do przyjęcia pewnych zasad starego oświeceniowego racjonalizmu, właśnie wtedy, kiedy on przeżywał swój schyłek. Różni bibliści, włącznie z niektórymi katolickimi, są bardzo zainteresowani przypisywaniem nadmiernego znaczenia pomysłowości pierwszych chrześcijan (którzy, według nich, mieliby sfałszować życie i słowa Jezusa) i dążą w ten sposób do uznania Ewangelii za konstrukcje nieomal sztuczne, za fictions, jeżeli nie za mity: szczególnie Ewangelie dziecięctwa Chrystusa, ale także wesela w Kanie i obecności Maryi na Kalwarii. To nieuzasadnione zaprzeczenie historyczności sprowadziło wiedzę o Najświętszej Maryi Pannie do niepewności i mglistości. To jest efektem filozofii i założeń niewłaściwych, które analizuję w swoich książkach. Historyczności Ewangelii bronię w imię naukowej obiektywności, a nie naiwnej dewocji. -- A przechodząc z poziomu teologicznego na poziom duszpasterski, katechezy, kaznodziejstwa? -- Tutaj jedną z przyczyn maryjnego kryzysu jest wtargnięcie na Zachód pewnej dominującej kultury, która skaziła także wielu katolików: do tego stopnia, że nie brak katechetów, którzy wahają się mówić na taki temat jak dziewictwo Maryi. Także z winy pewnego w przeszłości dewocjonalizmu, wielu myślało, że wokół Najświętszej Maryi Panny panuje słodkawy klimat, który już przeminął. W rzeczywistości, bez Maryi nie ma prawdziwej wiary chrześcijańskiej. -- Ksiądz jest człowiekiem "objawień": po Lourdes, rue du Bac, Pontmain, zajmował się ksiądz, wśród gorących polemik, Medjugorjem, o którym wygłosił pozytywną opinię, która nie podobała się wielu księdza kolegom. -- O mnie zostały wypowiedziane opinie oszczercze, na które nie chciałbym odpowiadać. Zrobiłem to -- starając się chronić prawdę i miłość -- w specjalnych publikacjach. Studiowałem Lourdes i to jego cudowne dziecko, to prawdziwe i typowe "arcydzieło Maryi", jakim jest święta Bernadetta Soubirous: bardzo ją kocham. Medjugorje było dla mnie odkryciem. Znałem objawienia i ekstazy tylko ze świadectw archiwów. W Jugosławii mogłem obserwować je z natury, żywe, w działaniu, i zrozumiałem bardzo wiele rzeczy, które skomentowałem sumiennie i dokładnie, jako historyk, ale może nie rozumiejąc ich w pełni. -- Po swoich pobytach w Hercegowinie wyciągnął ksiądz w każdym razie pozytywne wnioski o prawdzie faktów w Medjugorje. -- Nie mogę żywić wątpliwości co do wiarygodności widzących. Byli bardzo normalnymi młodymi ludźmi, bardzo podobnymi do swoich rówieśników, ani lepszymi, ani gorszymi. Doświadczenie widzeń spowodowało ich ludzkie dojrzewanie. Mogą tam być niejasności, pewne przeakcentowania w przekazywaniu orędzi. Ale Medjugorje jest poważnym przypadkiem, którego nie możemy pominąć. -- Na czym przede wszytkim opiera się to przekonanie księdza? -- Powiedziałem już o młodych ludziach i o ich szczerości, która dla mnie (i dla wielu innych badaczy, także lekarzy, którzy poddali ich surowym badaniom) jest bezsporna. Co do faktów, trzymam się Ewangelii i kryterium sądu, jaki nam podają: po owocach poznacie drzewo. Widziałem nawrócenia, liczne, głośne, niektóre spowodowane lekturą mojej książki o Medjugorje. Tam cała parafia, potem cały region, zostały jak gdyby przeniknięte tchnieniem nowej żarliwości, pragnieniem nawrócenia. Pewien jugosłowiański biskup powiedział mi: "te wydarzenia same dokonały więcej niż wszystkie nasze wysiłki w ciągu czterdziestu lat"'. Przed kościołem w Medjugorje widziałem około siedemdziesięciu spowiedników, przy każdym długi rząd oczekujących penitentów. Jeżeli owoc duchowy jest tak dobry, to czy drzewo może być zepsute? -- Ksiądz zajmował się także objawieniami, które się dzieją w Afryce, w Kibeho, w Ruandzie, tam również przy gigantycznym napływie pielgrzymów oraz -- przynajmniej w tym przypadku -- przy pozytywnym nastawieniu ze strony miejscowego biskupa, Murzyna. -- Studiowanie różnych wideokaset tych ekstaz, książka miejscowego badacza pochodzenia francuskiego i inne dokumenty sprawiły na mnie korzystne wrażenie o tych afrykańskich objawieniach, które denerwują, jak zwykle, europejskich intelektualistów, ale które powodują zwyczajne rozbudzenie wiary wśród ubogich i prostych ludzi, których opinia, według Ewangelii, najbardziej się liczy. -- W Kongregacji Nauki Wiary, która zajmuje się tymi faktami, mówi się, że wiadomości o objawieniach maryjnych mnożą się na świecie, wywołując zawsze i natychmiast napływ pielgrzymów. -- Nie dziwi mnie to. Wychodzimy z okresu, w którym niektórzy się wysilali, aby wszystko zniszczyć, aby odebrać ludowi katolickiemu pewność. W pewnym momencie w chrześcijaństwie rozeszła się wieść: "Matka Boża jeszcze istnieje! ukazała się młodym ludziom w wiosce w jugosłowiańskich górach!" A więc, rozumowali wierzący, Maryja jest jeszcze naszą Matką, jeszcze się nami interesuje... I oto miliony pielgrzymów wyruszają w podróż wszelkimi środkami lokomocji, aby przybyć do Medjugorje i innych miejsc, w których się sygnalizuje o nowym objawieniu się naszej Matki. Jeżeli to są ekscesy, te ekscesy mają swoje przyczyny, którym trzeba by zaradzić: krytyka katolicka stała się tak przesadna i sceptyczna wobec objawień, że od już pięćdziesięciu lat żadne nie zostało przez nią uznane. A następnie: zbyt wiele abstrakcyjnych, intelektualnych reform liturgicznych, demonizowanie pobożności ludowej, zniesławianej jako pogaństwo, pozbawiło chrześcijan wszelkiego "znaku". Odczuwają oni ich głód. Ponieważ brakuje tych "znaków", wielu trwa w dystansowaniu się od religii lub wstępuje do sekt (które się rzeczywiście szerzą) lub znajdują pożywkę w objawieniach, w których Chrystus i Najświętsza Maryja Panna wydają się obecni i bliscy. Byłbym ostrożny z mówieniem o zabobonach. Wiara musi być wcielona, a więc rzeczywiście ludzka. -- Jaki jest zasadniczy sens orędzi tych objawień? -- Maryja w Medjugorje wskazuje palcem na oczywiste niebezpieczeństwo: świat oddał się beztrosko grzechowi. Pędzi ku zagładzie, jedynym rozwiązaniem jest powrót do Boga z wiarą, nawróceniem, postem, pojednaniem. Jedynie odzyskując zakorzenienie w Bogu, możemy nie tylko być pojednani z Nim i z samymi sobą, ale także możemy pojednać się z innymi. Orędzie Medjugorje denerwuje wielu "mądrych", ponieważ dla nich jest zbyt konkretne, zbyt blisko życia. Nasza teologia niemal wyłącznie uprawiała abstrakcję; dzisiaj niekiedy wydaje się wręcz, że nie chce troszczyć się o wiarę, przekształcając się w "dyscyplinę" akademicką, jak wiele innych. Święty Tomasz z Akwinu, który potrafił uprawiać abstrakcję w najlepszym i najgłębszym znaczeniu tego słowa, wiedział jednak, że niepiśmienna wieśniaczka mogła lepiej znać Boga od niego. Był to przypadek samej Dziewicy Maryi, która na pewno nie należała do kasty intelektualistów. I ja, który walczę przeciwko moim deformacjom zawodowego teologa, podziwiam i biorę przykład z wiary ludzi prostych. -- W każdym razie do skutków tych objawień należy również ponowne odkrycie nabożeństw, które według wielu stały się już nieaktualne. Począwszy od różańca. -- Tak, podobnie jak w Lourdes, również w Medjugorje i w Kibeho różaniec jest bardzo polecany. Są chrześcijanie, którzy w różaniec "wchodzą" dobrze, inni natrafiają na większe trudności. Jednak nie ma wątpliwości, że chodzi o jedną z praktyk najbardziej zbawiennych i ewangelicznych: jest on medytacją Pisma Świętego razem z Maryją. Jak przypomniał Paweł VI w encyklice o kulcie maryjnym, różaniec -- ze swoim walorem biblijnym, kontemplacyjnym, również wspólnotowym -- mieści się w pełni w duchu soborowym i powinien być podtrzymywany nieprzerwanie i z zaangażowaniem. -- A jeżeli chodzi o księdza, abbé Laurentin? -- Z moimi deformacjami intelektualisty i z moim temperamentem, mam pewne trudności, ale nie ustaję w codziennym odmawianiu koronki. Miewam wyże i niże, ale często także wiele radości i wiele korzyści. -- Bardziej ogólnie; co się stało z pobożnością maryjną z dzieciństwa księdza po czterdziestu latach badań naukowych? -- Stała się bardziej solidna, ponieważ zakorzeniona w Tradycji Kościoła. Ale praca naukowa wymaga ustawicznej krytyczności, a więc odejmuje świeżości postrzeganiom. Jugosłowiańscy młodzi ludzie "rozumieją" Maryję lepiej ode mnie. Bardziej ode mnie ugruntowany jest każdy pobożny człowiek o prostej wierze, który potrafi żyć, jak gdyby w symbiozie, z prostotą, razem z Maryją; który "bierze Ją do siebie", zgodnie z wezwaniem Jezusa na krzyżu, skierowanym do Jana, a przez niego do wszystkich wierzących. Nie mam nigdy dość głoszenia ważności Jej roli, ale muszę dlatego pokonywać pewnego rodzaju intelektualną zasłonę. Dobrym teologiem jest tylko ten, kto stara się wyrażać, czynić kulturalnie wiarygodną wiarę tych maluczkich, którym (słowa Jezusa) została objawiona, przed wszystkimi innymi, prawda Ewangelii. Nie twierdzę, że to mi się udaje, ale przynajmniej próbuję. -- Jednym słowem, aby zakończyć, abbé Laurentin, kim jest Maryja po życiu studiami Jej poświęconym? Kim jest ta "mała Żydówka" dla kogoś takiego jak ksiądz, należący do ludzi, którzy przynajmniej na płaszczyźnie studiów, znają Ją najlepiej na świecie? -- Nie jest boginią, ale najbardziej udanym ze stworzeń, najwspanialszą z kobiet. Ona doskonale uczłowieczyła Boga; a Bóg, w zamian, doskonale Ją ubóstwił i wzywa także nas do dzielenia z Nią tego ubóstwienia przez Łaskę. Jest to ta "cudowna wymiana", o której mówią Ojcowie: Bóg przyjął nasze życie ludzkie, aby dać nam swoje życie boskie. To dokonało się przez Maryję i Maryja była pierwsza w tej cudownej wspólnocie z Chrystusem, którą my teraz dzielimy z Nią. Najświętsza Maryja Panna jest w Ewangeliach obecnością najbardziej dyskretną, na pół ukrytą, a równocześnie niezgłębioną: od dziesiątków lat biorę wciąż na nowo do ręki tych niewiele wierszy, które poświęca Jej Pismo Święte. A jednak za każdym razem odkrywam w nich zaskakujące nowości. To jest dla mnie oczywistym znakiem Tajemnicy. |
O powierzchowności pełnej życia, szerokim uśmiechu, włosach zaledwie szpakowatych mimo przekroczenia już pięćdziesiątki, ojciec Andreas Resch, redemptorysta z Południowego Tyrolu, należy do wyjątkowych postaci, które cechują ten stary, zawsze zaskakujący Kościół katolicki. Ojciec Resch, jak wielu innych Włochów według paszportu, ale Niemców z języka i kultury, korzenie zapuścił również w Innsbrucku, skąd, w zasięgu pociągu, ma Niemcy i Włochy. Przede wszystkim Rzym. Tutaj, w Akademii Alfonsjańskiej, agregowanej do Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego, zajmuje katedrę stworzoną specjalnie dla niego, i która dotąd nie ma równorzędnych w świecie kościelnym: wykłada mianowicie "psychologię kliniczną i paranormologię". Ten ostatni termin jest jego własnym tworem i oznacza "naukę o zjawiskach paranormalnych", o zjawiskach mianowicie, które występują poza tymi znanymi w naturze: przeczucia, prorocze sny, wizje, zjawy, materializacje, lewitacje, ekstazy, bilokacje, stygmatyzacje, telepatia, telekineza; ale także ufologia, astrologia, alchemia... Jeżeli ktoś zna coś, niech wrzuci to do tego magazynu rzeczy dziwnych, irracjonalnych, niezwykłych. W Rzymie więc istnieje osobliwa katedra; w Innsbrucku jeszcze bardziej zdumiewający instytut, którego jest założycielem i sekretarzem generalnym: Imago mundi po łacinie lub po niemiecku Institut für Grenzgebiete der Wissenschaft, Instytut dla granicznych obszarów nauki. Licząc wyłącznie na siły własne i innych badaczy, ojciec Resch zbudował na łące za kościołem swoich współbraci redemptorystów, przy centralnej Maximilianstrasse, lśnący czystością dwupiętrowy domek. Tutaj są gromadzone, katalogowane, studiowane wszystkie poszlaki i wszystkie ślady, jakie to, co niepojęte, wydaje się rozsiewać w nas i poza nami. Jednym słowem archiwum, kartoteka światowa faktów paranormalnych, które uczony redemptorysta klasyfikuje przynajmniej w czterech kategoriach: zjawiska parafizyczne (na przykład: upiory, bilokacje, obracające się stoliki); zjawiska parabiologiczne (przykład: niewytłumaczalne uzdrowienia, stygmatyzacje); zjawiska parapsychiczne (przykład: przewidywanie, telepatia, jasnowidzenie); zjawiska paranormalne duchowe (intuicja, proroctwo, ocalenie). Na te tematy ojciec Resch organizuje okresowo wielkie kongresy międzynarodowe, publikując potem ich Akta (zamawiane przez biblioteki uniwersyteckie z połowy świata) w swoim specjalistycznym wydawnictwie. Powiedzmy to od razu jasno -- dowodzi tego zresztą jego katedra na poważnym uniwersytecie papieskim -- że nasz profesor nie ma w sobie nic z wizjonera, "maniaka", łagodnego szaleńca, który "słyszy głosy". Jest dokładnym, rygorystycznym badaczem; jest autentycznym zakonnikiem, a więc, jak mi opowiada, od czasu studiów (najpierw teologicznych, a potem psychologicznych) zauważył, że "wiedza naukowa, akademicka, jest niewystarczająca do zdania sobie sprawy z bogactwa życia". Ten brak popychał go, dzień po dniu, ku "obszarom granicznym". Naturalnie, musiał przezwyciężyć pewne nieufności; ale jego przełożeni szybko się zorientowali, że jego zaangażowanie jest poważne i pożyteczne. Tak więc, po udzieleniu mu pozwolenia, zaczęto go potem do tego zachęcać; podobnie postąpiły także władze akademickie. Mówi: -- Zresztą, Kościół ma Sekretariat dla niechrześcijan, ale nie ma żadnego organu do dialogu z tymi ludźmi, w liczbie rosnącej z dnia na dzień, którzy badają sfery parapsychologiczne, okultystyczne, ezoteryczne i którzy szukają, często po omacku, swojej duchowej ojczyzny. Często się zapomina, że na te tematy wychodzi każdego roku więcej książek niż rozpraw teologicznych. Tak więc, po oczywistych trudnościach początkowych, teraz patrzy się z sympatią na to, że w Kościele jest zakonnik, uznany ekspert, zajmujący się tymi problemami przy pomocy metod naukowych. Ojciec Resch na swoich wykładach zwraca się do publiczności złożonej z młodych ludzi odpowiednio wykształconych, będących już kapłanami w okresie specjalizacji; ale należałoby sobie życzyć "przynajmniej jednego semestru w każdym seminarium, poświęconego paranormologii: coraz więcej księży w swojej praktyce duszpasterskiej musi zmierzać się z pytaniami ludzi na ten temat"'. Rozmawiam z nim w jasnym biurze na drugim piętrze Imago mundi, jego Instytutu. Zimowe słońce, powodujące lśnienie lodowców panujących nad Innsbruckiem, nie ucisza pewnego niepokoju, powodowanego otaczającymi nas archiwami i kartotekami wypełnionymi świadectwami o tajemnicy. Materia taka jak ta, wbrew wszelkim wysiłkom naukowości, nie znosi zbyt sztywnej schematyzacji. Będziemy więc zdawać sprawę z naszej rozmowy urywkami, skrótami, z uwagą wstępną o metodzie: -- Tym, co jest ważne -- powtarza rzeczywiście ojciec Resch -- nie jest staranie się o wyjaśnienie za wszelką cenę. Ważną jest rzeczą zacząć od dokładnego opisania. Potem będzie można ryzykować stawianie hipotez, które, w wielu wypadkach, będą skazane na pozostawanie nimi na zawsze. Posłuchajmy więc kilku rzeczy, jakie ten niezwykły uczony ma nam do przekazania: -- Nawet jeżeli wielu nie ma odwagi się do tego przyznać, także przed samym sobą, jestem przekonany, że dzisiaj najbardziej naglącym pytaniem człowieka (każdego człowieka, ale przede wszystkim człowieka z tak zwanych krajów rozwiniętych) jest pytanie o śmierć i o możliwość życia pozagrobowego. Mianowicie pragnienie, choćby niejasne, ale silne, pozostania żywym dla siebie i dla drogich bliskich zmarłych. Te dwie potrzeby są dzisiaj tłumione przez panującą kulturę i często także przez teologiczną tendencję Kościołów chrześcijańskich, które zbytnio zajęte historią, wymiarem horyzontalnym, zapominają o wieczności, o wymiarze wertykalnym. Rezultatem tego jest lęk ludzi, zakłopotanie, dręczący niepokój, frustracja. Wystarczy pomyśleć o popularności i znaczeniu, jakich nabrał spirytyzm, ten mianowicie ruch, oparty na przekonaniu, że żywi mogą nawiązać łączność ze zmarłymi i otrzymać od nich wiadomości o życiu pozagrobowym. Spirytyzm, przynajmniej w części, jest reakcją przeciwko brakom, milczeniom, cenzurom pewnej teologii i pewnego duszpasterstwa. Jeden z naszych kongresów, który narobił wiele hałasu, był właśnie poświęcony problemowi życia post mortem. W gruncie, duża część celów naszej pracy idzie właśnie w tym kierunku. -- Rezultaty? -- pytam. -- Nie są to "dowody" naukowe; ale zresztą tego rodzaju definitywnych dowodów nie można uzyskać. Jest wiele poszlak: i są o wiele liczniejsze te poszlaki, które świadczą na korzyść życia pozagrobowego niż te, które je wykluczają. Nie chodzi o teorie teologiczne lub filozoficzne, lecz o konkretne fakty. Na przykład: osoby, które doznały klinicznej śmierci, które mają doświadczenia pozacielesne i przybywszy na próg życia pozagrobowego, widzą idących im na spotkanie swoich zmarłych krewnych, którzy chcą im pomóc w przejściu tego progu. Jest rzeczą znamienną, że te doświadczenia są poświadczane także przez tych, którzy należą do kultury na przykład hinduskiej, w której nie ma tego rodzaju oczekiwania, ponieważ nie ma w niej wiary w przeżycie osobowe. W obecnym stanie badań trzeba powiedzieć, iż nie da się wytłumaczyć tego wszystkiego, odwołując się do teorii opartych na patologii lub na halucynacji. -- Jedną z najczęstszych dzisiaj odpowiedzi, także na Zachodzie, na problem życia pozagrobowego, jest odpowiedź o reinkarnacji: przechodzenie w zwierzę lub w roślinę albo w osobę ludzką. Co myśli o tym profesor Resch? -- Jeżeli tezy reinkarnacjonistyczne są tak bardzo przyjmowane, to dlatego, z jednej strony, że pozwalają zaspokoić fundamentalną potrzebę ucieczki w jakiś sposób od unicestwienia przez śmierć; a z drugiej strony, ponieważ nie niepokoją, nie przewidują sądu nad naszym grzechem. Taka więc perspektywa może stanowić pewnego rodzaju narkotyk uśmierzający poczucie winy: ile by się grzechów popełniło, po cyklu kolejnych reinkarnacji, na końcu połączę się z Absolutem, w którym moja indywidualność się rozpłynie. Dla wiary Kościoła natomiast jest absolutnie niezbędne, aby uchronione było osobowe, indywidualne życie pozagrobowe i aby nie została umniejszona rola Chrystusa Pośrednika i Zbawiciela. Doktryny reinkarnacjonistyczne, poza tym, nie znają zmartwychwstania ciał, ponieważ w ich głębi często jest niedoceniana materia, której duchowa część człowieka jest więźniem. -- Jakie są konkretne fakty, dokładne znaki w tym kierunku? -- Także tutaj nie ma "dowodów", to oczywiste, lecz tylko poszlaki: w obecnym stanie wydaje się jednak pewne, że poszlaki zebrane na korzyść reinkarnacji (wspomnienia z innych żywotów itd.) nie są decydujące i mogą być wymieniane jako przypadki jasnowidzenia, telepatii i tak dalej. W każdym razie, nawet jeżeli są niemożliwe do przyjęcia dla wiary i nieudowodnione przez fakty, tezy reinkarnacjonistyczne są znakiem czasów, który musi zostać rozszyfrowany. Trzeba postawić sobie pytanie, czy ich zasadnicza intuicja nie wymaga nowego zainteresowania katolicką wiarą w czyściec. Protestanci ją zanegowali i tak, między innymi, tym, co tradycja katolicka przypisywała duszom czyśćcowym, obarczono diabła, rozszerzając tym samym sferę jego wpływu. Wiadomo zresztą, że Luter miał jak gdyby nienormalny stosunek do szatana. Obecnie pewna teologia protestancka wydaje się odzyskiwać jakąś formę czyśćca. I jest to czymś dobrym; tak jak byłoby dobrem, gdyby także teologia katolicka ponownie "wylansowała" go w pełni: chodzi istotnie o pojęcie dobroczynne, pozytywne. Jest on możliwością doprowadzenia do końca tego doskonalenia, którego człowiek za życia nie potrafił zrealizować. I stanowi on także możliwość owocnego dialogu ze zmarłymi: my modlimy się o ich doskonalenie, oni wstawiają się za nami. -- Ojcze Resch, jakie są ojca stosunki z kolegami teologami? -- W tej perspektywie, która przede wszystkim mnie interesuje, dialogu, więzi między żywymi i umarłymi, wcale nie jestem przekonany do kierunku pewnych tendencji obecnej teologii katolickiej. Do tych tendencji należy ukrywanie czyśćca. Ale w tych latach zdarza się także zbyt częste przemilczanie Aniołów i ich pozytywnej roli. Reforma liturgiczna, na przykład, połączyła w jednym dniu wspomnienie wszystkich Archaniołów; wielu następnie dąży do usunięcia Aniołów Stróżów. Tymczasem chodzi tu o wielki, piękny, płodny artykuł wiary. Stwierdzamy to w naszych badaniach: potrzeba "ducha przewodnika" jest obecna we wszystkich tradycjach religijnych. Zrezygnowanie z niego jest niebezpieczne dla równowagi wiary i człowieka. Aby rozszerzyć się na dyskusję bardziej ogólną, dzisiejsi katolicy są wystawieni na ryzyko racjonalizmu, który przeszkadza człowiekowi wyrażać się w sposób integralny, a więc żyć w sposób prawdziwie ludzki. Stwierdzam także ten racjonalizm, gdy ktoś przychodzi do mnie, aby zrelacjonować mi niewytłumaczalne fakty; nawet kapłani zdają się wstydzić, jak gdyby boją się wyjść poza schematy przyjmowane przez panującą kulturę. -- Jakie są przyczyny tego racjonalistycznego skażenia? -- Nie ma wątpliwości, że po Soborze na naszą teologię wywierał wpływ liberalny protestantyzm i scjentyzm: jeden i drugi postanawiają na wszelki sposób ograniczyć zakres tajemnicy. W krajach niemieckich teologia cierpi na kompleks niższości wobec protestanckiej krytyki biblijnej, w krajach łacińskich wobec kultury laickiej. Ten spadek wrażliwości na tajemnicę jest widoczny nawet w architekturze nowoczesnych kościołów, niezdolnych do uchwycenia zmysłu religijnego: owej "wibracji", na przykład, wyrażanej cudownie przez rozety katedr romańskich i gotyckich. W katedrach średniowiecznych wszystko było mądrym symbolem, który wierni, nawet niewykształceni według kategorii akademickich, potrafili rozumieć, zaspokajając w ten sposób ową potrzebę religijną, jaka jest w każdym człowieku. Wymiary, proporcje, skróty perspektywiczne: proszę pomyśleć, że w tych cudownych katedrach światło było przesączane sposobami inspirowanymi przez znajomość alchemii, której formułę posiadało bardzo niewielu. Tymczasem dzisiejsza liturgia chrześcijańska zapomniała, że powinna być wierną oblubienicą sztuki; a nawet sama liturgia jest sztuką, która musi odwoływać się do emocji i uczuć znajdujących się w głębi każdego człowieka. Zapomniano, że emocje i uczucia mają doniosłość równą (jeżeli nie wyższą) naszemu aspektowi intelektualnemu. Poza tym wszystkim, kładąc akcent na sam tylko wymiar rozumu, gubi się tę powszechność emocji i uczuć, która jednoczy rasę ludzką: dowodem niech będzie to, że mogę zakochać się w osobie jakiejkolwiek rasy lub kultury. Od jakiegoś czasu zaznacza się również w katolicyzmie fakt, że w próżnie otwarte przez ten racjonalizm wkradają się sekty oraz wszelkie formy okultyzmu i ezoteryzmu. -- Co przeto powinien robić chrześcijanin? -- Ja twierdzę, że trzeba być otwartym na tajemnicę, na to co możliwe; ale w tym samym czasie trzeba unikać wszelkiej łatwowierności. A więc, także w tej rygorystycznej wizji, trzeba powiedzieć, że zarówno nauki "normalne" jak i "paranormalne" są zbieżne w przekonywaniu nas o rzeczywistości: niemożliwa jest już wizja świata oparta na "przypadku". Nie znam już żadnego poważnego uczonego, który miałby odwagę podtrzymywać teorię człowieka i kosmosu, opartą na przypadkowości. Istnieje rosnąca ilość poszlak, które skłaniają do wierzenia w "plan", a więc i w "Autora planu'' ukrywającego się za stroną widzialną świata. Jeden przykład za wszystkie? Mikrobiologia, która upewniła się, że tworzenie się komórek, molekuł, protein nie jest wytłumaczalne bez struktury planowania. Jeżeli następnie spojrzymy w nasze wnętrze, zauważymy inną serię poszlak w istnieniu "zasady" duchowej, nie mającej umrzeć. Coś, co przywodzi na myśl "duszę", o której mówi wierzący. Tak jak nie jest już możliwe wytłumaczenie świata za pomocą przypadku, tak nie można też wytłumaczyć człowieka za pomocą tylko fizyki lub chemii. Nasze badania to potwierdzają. -- Co myśli ojciec jako ekspert o owym "cudownym" aspekcie wiary, począwszy od cudów Ewangelii, który również wielu ojca współbraci kapłanów chciałoby dzisiaj "usunąć"? -- Aby się upewnić, że Jezus działał cuda, wystarczyłoby przypatrzeć się wpływowi, jaki miał na tych, którzy Go widzieli i się do Niego zbliżali. Ludzie nie pragną przede wszystkim przemówień teologicznych, lecz uzdrowienia dla siebie i dla swoich bliskich. To pragnienie musiało zostać spełnione, z całą pewnością: apostołowie i uczniowie byli pod wrażeniem tego rodzaju zjawisk, inaczej nie można by było wytłumaczyć ich późniejszego zachowania, wytrwałego aż do męczeństwa. Na pewno: nawrócenie jest cudem jeszcze większym niż uleczenie z choroby, ale tylko to ostatnie można stwierdzić bezpośrednio. Dzisiaj, wobec kryzysu dziewiętnastowiecznego scjentyzmu, cudowny aspekt Ewangelii jest bardziej wiarygodny niż był kilka dziesiątków lat temu. -- Jakie zjawiska paranormalne, w sferze religijnej, najbardziej ojca zainteresowały? -- Jednym ze zjawisk najbardziej imponujących jest zjawisko stygmatyzacji. Od stygmatów Chrystusa wyraźnie wspomnianych w Ewangeliach, do 1224 roku (św. Franciszek w La Verna) nie jest nam znany żaden inny przypadek. Pewne badania wyliczają 31 takich przypadków do końca XIII wieku; 22 przypadki w wieku następnym; 25 w wieku XV i tak dalej. W sumie przypadków zweryfikowanych jako cielesne stygmaty jest około 400: siedem kobiet na jednego mężczyznę. Znaki są zwyczajnie umiejscowione na rękach i stopach, niekiedy na klatce piersiowej. Są jednak zarejestrowane także rany na głowie w kształcie korony cierniowej, lub na plecach. Rzeczywistość tego zjawiska jest uznawana przez wszystkich, gdy tymczasem zróżnicowane są, oczywiście, ich tłumaczenia. Wielu opowiada się za rozwiązaniem medycznym, trzeba jednak wziąć pod uwagę to, że rany "naturalne" ropieją, a następnie się goją, pozostawiając blizny, podczas gdy "prawdziwe" stygmaty nie wykazują żadnej infekcji, okresowo (na przykład w każdy piątek) wypływa z nich krew, a gdy się zamykają, nie pozostawiają blizn. Zjawisko jest więc jeszcze całkowicie otwarte i należy do tych, które zasługują na intensywniejsze badania i większe zainteresowanie. -- Inne przypadki? -- Innym zjawiskiem związanym ze świętością jest lewitacja, "lot"' ciała, które unosi się z ziemi i o którym opowiada wiele kronik. Także tutaj świadectwa są takie i jest ich tyle, że nie można zaprzeczać rzeczywistości zjawiska. Tak samo można mówić o "głodowaniu", mianowicie o powstrzymywaniu się od wszelkiego rodzaju pokarmu z wyjątkiem wody, a w tradycji katolickiej niekiedy Eucharystii. Przypadkiem najbardziej znanym, naukowo kontrolowanym, jest przypadek Teresy Neumann, która przeżyla 35 lat bez pożywienia, poza przyjmowaną każdego rana Komunią świętą. Wśród mężczyzn rekord stanowi Mikołaj z Flue: 19 lat bez jedzenia. -- Ojcze Resch, czy miał ojciec konkretne doświadczenia faktów, które bada? -- Jeżeli chodzi o moje osobiste doświadczenie, miałem możność badania słynnego przypadku Poltergeist we wsi Rosenheim, w pobliżu Monachium w Bawarii. Poltergeist znaczy "duch psotnik": duch bałaganiarz, który jest niewidzialny, ale który objawia swoją moc wprowadzając zamęt w otoczeniu, rzucając przedmiotami, które często zmieniają w powietrzu kierunek o 90 stopni oraz dokonują innych niewytłumaczalnych ruchów. Doniesienia o tych zjawiskach mogłyby zapełnić całe biblioteki, ponieważ spotyka się ciągłe ich przypadki od starożytności. W Rosenheim przypadek, poza mną, był poświadczony przez policję, przez sądownictwo, przez techników i naukowców ze specjalnymi instrumentami. Interweniował także słynny uniwersytecki Instytut Fizyki Maxa Plancka, który mierzył wywierające wrażenie zakłócenia obwodów elektrycznych w domu i linii telefonicznych. Zakłócenia, które, jak napisano w naukowym sprawozdaniu, "można było mierzyć, ale których nie można było racjonalnie wytłumaczyć". Sprawozdanie dodało, że "zjawiska, chociaż złożone i nieregularne, wydają się kierowane przez siły inteligentne, dążące do wymykania się badaniom". Między innymi, w Rosenheim fruwała w powietrzu także kasa pancerna ważąca ponad trzy kwintale. Ten "duch psotnik" rzadko jest wrażliwy na egzorcyzmy, jakkolwiek ten obrzęd powoduje niekiedy zmniejszenie gwałtowności zjawiska. W ogóle, jeżeli chodzi o egzorcyzm, jestem pragmatykiem: jeżeli pomaga, dobrze jest dokonać go. Proszę wziąć pod uwagę, że opętanie diabelskie może być także zamaskowane przez czyny pozytywne, dobroci, altruizmu; jednakże potem na końcu ukazuje całą swoją stronę ujemną. Mówi, kontynuując opowiadanie o swoim bezpośrednim doświadczeniu: -- Byłem uczestnikiem w pierwszej osobie innego faktu, który dotyczy badań naszego Instytutu. Jako gość pewnej parafii w Niemczech miałem sen, iż uczestniczę w pogrzebie jednego mojego współbrata. Obudziłem się, wstałem z łóżka, ale wizja trwała także przy otwartych oczach. Rano powiedziałem o tym księdzu, którego byłem gościem. Tego samego rana przyszedł telegram powiadamiający mnie o śmierci, nagłej i zupełnie nieoczekiwanej, mojego młodego jeszcze współbrata... Dziwne jest to, że gdy ten zakonnik umarł w nocy, pogrzeb, w którym "uczestniczyłem", miał się dopiero odbyć. -- Pewnego dnia zdarzy się także ojcu, ojcze Resch, samemu stwierdzić jakie jest naprawdę to życie pozagrobowe, o którym zbierał ojciec poszlaki przez całe życie. Jak się go ojciec spodziewa? -- Jako miejsca całkowitej szczęśliwości, ponieważ w Bogu osiągniemy jedność z całym kosmosem oraz jasne poznanie związków, które łączą wszystkich z wszystkim. Światło i zjednoczenie miłości, w której nie będę już musiał myśleć o samym sobie, gdzie nieszczęście zniknie razem z tym, co je powoduje: z potrzebą i pragnieniem. Raj, w którym będą wierni wszystkich wyznań: kryterium sądu nie będzie stanowiła (uznaje to także teologia katolicka) przynależność do grupy religijnej, ale wewnętrzna jakość, dobra wola. Chociaż jestem przekonany, bardziej niż kiedykolwiek, że na tej ziemi to Kościół katolicki posiada najbardziej rozległą i najbardziej kompletną prawdę. Ale nasze poglądy i wyobrażenia o tamtym świecie mogą być tylko niedokładne i antropomorficzne. Rzeczywistość będzie przewyższała wszystkie nasze przewidywania. |
|
początek strony |