SIEĆ |
ROZDZIAŁ VII,
w którym Karl rozmyśla nad swoim planem, a następnie po spotkaniu z Patrykiem i jego gośćmi wpada w nastrój filozoficzny. Liczne pytania bez odpowiedzi wpędzają go w smutek. Ponieważ jednak nauka jest niezłym sposobem na smutki, razem z Klubem pana Brączka rozpoczyna wyprawę naukową w czasy Jezusa.
Kiedy posłałem Janowi ostatni odcinek wykładu, poczułem się trochę niepewnie. Wprawdzie napisałem mu, że ułożyłem plan naszej dalszej wspólnej działalności (i rzeczywiście miałem już zarys takiego planu), nie bardzo jednak wiedziałem, czy cokolwiek z tego, co wymyśliłem, ma szanse powodzenia. Bardzo bym chciał, żebyśmy mogli bezpośrednio poznawać wydarzenia z życia Jezusa i z początków chrześcijaństwa. Byłem jednak pewien, że to niemożliwe. W naszych dotychczasowych podróżach zawsze pośredniczyły książki albo ich żywi czy zmarli autorzy. Nie możemy zatem dowiedzieć się niczego więcej, niż to, co jest w książkach. Cała niezwykłość naszej sytuacji leżała jedynie w sposobie, w jaki udawało się nam odkrywać to, co kiedyś zbadali i opisali nasi poprzednicy. Dlatego mój plan miał uwzględniać taką właśnie sytuację. Dlatego też tak bardzo spodobała mi się myśl, że moglibyśmy skorzystać z wiedzy członków Klubu pana Brączka i z ich orientacji w literaturze historycznej. Pomyślałem, że dzięki nim jako znawcom historii kultury dotrzemy nie tylko do fachowej egzegetycznej i teologicznej literatury dotyczącej pierwszego stulecia. Tę po moich dotychczasowych studiach sam znałem dosyć dobrze, a poza tym przecież pomagał nam w tej dziedzinie Stary Profesor. Ważniejsze wydawało mi się natomiast, że mogą nas oni wprowadzić w te wszystkie historyczne i kulturowe okoliczności i konteksty, których znajomość jest niezbędna dla zrozumienia źródeł, przebiegu i dziejowych skutków tamtych fundamentalnych dla naszej wiary wydarzeń.
Zamierzałem trzymać się kolejności tematów zaproponowanej przez Starego Profesora, kiedy porządkował moje skoroszyty. Tę nową część naszych studiów zaczniemy od danych biograficznych o Jezusie. Ale do czego, do jakiej literatury mamy się odwołać? W ostatnim czasie ukazało się na ten temat naprawdę bardzo wiele. Nie wszystko oczywiście tej samej wartości, wiele rzeczy przypadkowych i wtórnych. Jednakże nawet po odrzuceniu literatury mało wartościowej wybór był trudny.
Spojrzałem do drugiego z moich skoroszytów. Rozpoczynał go wypisany na piaskowo–szarej zakładce temat „Podstawowe dane biograficzne o Jezusie”. Może nie trzeba szukać niczego więcej? Może wystarczy tak jak kiedyś dotknąć głowy lwa na zakładce i czekać, co będzie dalej? Zrobiłem to oczywiście — dlaczego nie miałbym tego zrobić? Ale nie wydarzyło się zupełnie nic. Siedziałem dobre pół godziny nad skoroszytem niby próbując trochę czytać, a w gruncie rzeczy czekając na mniej lub bardziej niezwykłe efekty mojej próby — i nic. Trochę mnie tylko rozbolała głowa i coraz bardziej chciało mi się spać. Niezbyt dobrze znoszę taką pogodę. Ciepły wiatr zza Alp — kiedy się tu u nas pojawia jesienią, zimą i wczesną wiosną, można naprawdę oszaleć. Pomyślałem, że chyba lepiej będzie się teraz poddać i wyjść na spacer. Może się przewietrzę i zmęczę przynajmniej na tyle, żeby w nocy normalnie spać.
W przedpokoju natknąłem się na Patryka, który właśnie wracał do domu. Kiwnął mi głową i uśmiechnął się z lekkim zakłopotaniem. Nie przyszedł sam. Było z nim dwoje nieznanych mi młodych ludzi. Spojrzałem na nich i byłem prawie pewien, że to są ci z dworca. Ja tych ludzi rozpoznaję z daleka. Mają w sobie coś… nie wiem jak to opisać. Tak jakby stali bliżej ciebie niż właśnie stoją, a zarazem jakby byli o wiele dalej od ciebie niż rzeczywiście są. Ja wiem, że to brzmi dziwnie, ale tak właśnie jest. Masz takie niepokojące poczucie, że oni na ciebie napierają — nawet jeśli wcale nie stoją blisko. I zarazem czujesz, że są strasznie daleko, że są zupełnie nieosiągalni za murem swojej pewności, nawet jeśli masz ich tuż przy sobie. Tak, to na pewno są ci z dworca. W rękach dziewczyny zobaczyłem te same ulotki, które kiedyś w tramwaju usiłowali mi wręczyć inni młodzi ludzie, zupełnie podobni do tych dwojga. Patryk najwyraźniej połknął przynętę. Byłem ciekaw, co z tego wyniknie, a przede wszystkim, czy jeszcze będzie próbował ze mną o tym rozmawiać. Czułem, że może powinienem sam coś w tej sprawie zrobić, ale naprawdę nie wiedziałem co.
Kiedy wróciłem do domu jeszcze tam siedzieli. Słyszałem przez ścianę głosy tamtych dwojga. Mówili dużo i szybko. Patryka prawie nie było słychać. Wyszli, kiedy zaczęło się robić ciemno. Przez chwilę było zupełnie cicho. Potem zza ściany rozległ się dobrze mi znany łomot, ale ku mojemu zdumieniu po minucie nagle umilkł. Po kilku chwilach zaczęło się jeszcze raz — tym razem trochę inna muzyka. Ja prawie zupełnie na tym się nie znam, ale teraz było w tym mniej krzyku i łoskotu, a więcej melodii. Ale i to nie potrwało długo. Nagła cisza, po chwili trzaśnięcie drzwi, tupot nóg na schodach, drzwi wejściowe — i znowu go nie było. Na rozmowę ze mną najwyraźniej nie miał ochoty. Wrócił chyba dopiero nad ranem. Nie wiem, która była. Obudziłem się i słyszałem przez chwilę, jak tłucze się po pokoju, potem ucichł. Rano nie było go widać — najwyraźniej odsypiał nocną wyprawę. Miałem go zobaczyć dopiero po kilkunastu dniach — w zupełnie innym stanie i nastroju. Czasem myślę, że gdybym wtedy na niego poczekał, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Wiele razy stawiałem sobie to pytanie, zwłaszcza po tym, jak on sam i jego nowi przyjaciele o mało nie pokrzyżowali naszych planów. Teraz jednak już naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Może rzeczywiście musiało być tak, jak było. Zaraz po tamtych wydarzeniach zapytałem o to Zofię, ale odpowiedziała mi jak na nią wyjątkowo mało precyzyjnie. Swoim zwyczajem przysłała zwięzły cytat — tym razem z zakończenia I aktu „Hamleta”: „Ten czas jest kością wyłamaną w stawie. Jak można liczyć, że ja ją nastawię?”. Do tego dopisała od siebie: „Były, są i będą rzeczy, nad którymi nie będziemy panowali. Musimy je jednak znosić, chociaż są nie do zniesienia. Kiedy je znosimy, zostają zniesione, chociaż pozostają nieznośne. Nie martw się. Zofia” Jeśli ja czegoś nie znoszę, to właśnie takich sofistycznych żartów — Zofia najwyraźniej miała zły dzień. Istna Pytia Delficka — wysłuchaj i myśl, co chcesz.
Wróciłem do moich spraw. Nie mogłem już dłużej czekać. Musiałem zdecydować, co dalej. Przyjrzałem się materiałowi, który miałem do dyspozycji, rozważyłem rzecz całą raz jeszcze spokojnie i na chłodno, i doszedłem do wniosku, że jeśli teraz nie wprowadzę w życie mojego planu, mogę go najzwyczajniej wyrzucić do kosza. Trzeba działać. Pomysł polegał na tym, żeby tak „obstawić” ludźmi, którzy są do dyspozycji, momenty i wydarzenia historyczne istotne dla zrozumienia kwestii, które podejmujemy, żeby suma przeżyć i relacji zebranych przez nas samych i przez naszych wysłanników, dała możliwie pełny obraz interesującej nas sprawy. Bardzo mnie uderzyło i dało mi do myślenia to, co Teofil napisał w liście do Jana — o Sieci, która jest „nie ludzką ręką uczyniona, a przecież rozciąga się tu na naszych oczach i możesz jej dotknąć, i poczuć pod dłonią jej sploty i odczuć pulsujące w niej napięcie i drżenie. (…) Możesz dlatego, że umiesz już odczytywać znaki i rozplątywać wątki historii, i dlatego, że masz wokół siebie ludzi, którzy Cię tego uczą.”
O to mi właśnie chodzi. Ja też czegoś się nauczyłem z naszych dotychczasowych przeżyć i doświadczeń. Wiem już, że nie wystarczy choćby najbardziej dokładna i pewna rekonstrukcja „czystych faktów” — a już z całą pewnością nie wystarczy to w odniesieniu do życia Jezusa. Nigdy nie wystarczy też to, co w tej chwili (czy też, co w ogóle) mogę wiedzieć, co potrafię sobie ułożyć i uporządkować, z czego, świadomie lub nie, splatam sobie dzień po dniu mój własny, tymczasowy obraz świata, obraz drugiego człowieka, a także obraz mojego własnego życia. Jest przecież nieporównanie więcej, niż to, co kiedykolwiek zdołam zebrać, poznać i mieć ja sam. Jest zawsze więcej. Gdyby tak nie było, nie byłoby w ogóle nikogo z nas.
Nikt z nas nie jest przecież sobą sam — w oderwaniu i izolacji od drugich. Nikt nie jest też tylko sobą samym — takim, jakim sam siebie zna, i jakim inni go znają. Życie człowieka jest zbyt wielkie, żeby miało tylko jedno oblicze i żeby się dało ogarnąć jednym spojrzeniem. Czy nie jest tak, że w każdym z nas kryje się wielu — cały zastęp rzeczywistych i możliwych osób? A to, co nazywamy naszym życiem, to wcale nie jest wszystko, cośmy przeżyli, to jest tylko skromny wybór. Tego, co przeżywamy, jest zbyt wiele — o wiele więcej, niż jest w stanie przyjąć nasz rozum. Dlatego wybieramy sobie ze wszystkiego tylko to i owo — wybieramy, co nam się przyda, i pleciemy z tego taką uproszczoną historię; i ten produkt nazywamy potem naszym życiem. Ale jeśli tak z nami jest w stosunku do samych siebie, to o ileż bardziej w stosunku do innych. Nie możemy o sobie wiedzieć wszystkiego. Możemy jednak wiedzieć, że to, co o sobie samych i o sobie nawzajem wiemy i sądzimy, to wcale nie jest wszystko, że to jest tylko początek drogi i tylko jedna nitka z osnowy, której prawdziwy wątek i koniec zna jedynie Bóg.
A przecież nic z tego, co kiedyś stało się gdziekolwiek i w kimkolwiek z nas, nic z tego, co dzieje się teraz, i nic z tego, co jeszcze ma się stać, nie istnieje zupełnie poza nami i bez nas. Z tego miejsca, na którym teraz jesteśmy, możemy naprawdę odpowiadać tym wszystkim niezliczonym głosom, które kiedykolwiek przemówiły, które przemawiają i które jeszcze mają przemówić w historii. Jeśli tylko na to pozwolimy, możemy je wszystkie słyszeć i możemy im odpowiadać. My naprawdę należymy do nich wszystkich, a oni wszyscy należą do nas. Możemy się z nimi porozumiewać wieloma językami, bo w każdym z nas jest wiele języków.
Kiedy teraz o tym myślałem, poczułem ich obecność. Jesteśmy tu wszyscy, nie zapominaj o nas — zdawali się mówić — i było to tak silne przeżycie, że aż się cały zatrząsłem. Umarli i żywi, wszyscy razem. Nikt z tych, którzy byli, nie odszedł i nikt nie zginął bezpowrotnie. Nikt z tych, którzy są, nie jest tu sam, obcy, nieważny i bez znaczenia. Nikt z tych, którzy będą, nie jest niepotrzebny i niechciany. Tylu ludzi! Każdy z nich tak samo kiedyś cały objęty przez drugich, cały dany życiu i cały w końcu zabrany przez śmierć. A jednak są tutaj wszyscy i ja jestem z nimi — i nie mogę być bez żadnego z nich.
Musiałem zamilknąć. Sam się sobie trochę dziwiłem z powodu tych myśli. Czy takich rzeczy nie powinna nam raczej powiedzieć Zofia? Potem pomyślałem, że może to była odpowiedź na mój niepokój — że może tak właśnie teraz otwierało się przede mną i tak do mnie teraz przemawiało życie Jezusa, które przecież nie zamknęło się i nie skończyło w tamtym, swoim własnym historycznym czasie, ale trwało dla nas wszystkich całe — bo całe raz na zawsze zostało przez Niego wydane „za nas i za wielu”.
Kim On był wówczas, za swoich dni? Na to pytanie potrafię odpowiedzieć stosunkowo łatwo. To jest jednak tylko jedno, pierwsze, i wcale nie najważniejsze pytanie. Kim On był i jest? Kim jest i będzie dla mnie? Kim jest i ma być dla nas wszystkich? Kim jest i kim może się jeszcze stać dla tych wszystkich wokół nas, którzy prawie Go nie znają? Kim On jeszcze będzie?
Znowu więcej pytań, niż odpowiedzi. Ile razy zdaję sobie sprawę z tego, że tak jest, robi mi się strasznie smutno. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że najlepszym sposobem na smutki jest uczyć się czegoś. Postanowiłem zatem to zrobić — to mogłem przecież teraz zrobić na pewno: zebrać i spisać dla Jana to, co już wiem — najpierw odpowiedź na tamto pierwsze pytanie — kim Jezus był? — a później, tak jak potrafię, także odpowiedzi na tamte następne pytania — o tyle trudniejsze i o tyle ważniejsze.
Otwarłem raz jeszcze mój skoroszyt i spróbowałem zobaczyć to wszystko, co tam wyczytałem. Nie było to łatwe. Były to w większości dość suche wiadomości — i do tego więcej hipotez niż pewników. Na chwilę udało mi się uruchomić wyobraźnię — ale tylko na chwilę. Nie byłem też pewien, czy szukam we właściwym kierunku. Postanowiłem napisać do naszych nowych przyjaciół z Klubu pana Brączka i zaprosić ich do współpracy. Tym razem pominąłem Jana, ponieważ chciałem mu sprawić niespodziankę — jeśli cała rzecz się uda, dostanie jako prezent owoce naszej pracy. Zgłosiłem się na znany nam już adres @uniparol.hist.brączek i rozmawiałem bezpośrednio z samym prezydentem. Postanowiliśmy założyć jeszcze jedną skrzynkę, w której moglibyśmy wymieniać doświadczenia, gromadzić relacje i korespondencję. Dla uniknięcia przedwczesnej dekonspiracji skrzynka miała być zabezpieczona podwójnym hasłem. Pierwsze, umożliwiające umieszczanie w niej korespondencji, mieli znać wszyscy zainteresowani. Drugie, pozwalające czytać i redagować zgromadzone materiały, tylko pan Brączek i ja. Wprawdzie kiedy Damer się o tym dowiedział, ostro zaprotestował przeciwko tego rodzaju cenzurze, ale Brączek był nieugięty. Założyliśmy więc skrzynkę pod adresem @inter.explor.climb. (Ta końcówka to od naszych nazwisk — Karl Löwenstein i Maciej Brączek. Oczywiście, masz rację, powinno być „klimb”, ale tak to brzmi bardzo 'wysokogórsko' i dodatkowo konspiruje nasze zamiary.)
Po rozmowie prezydenta z członkami Klubu przyjęliśmy następujący tymczasowy podział zadań:
1. Karl — zajmie się chronologią wydarzeń początku i końca życia Jezusa;
2. Ryszard Leserc — środowiskiem społecznym Jezusa;
3. pani Taussig — zainteresuje się Jego rodziną;
4. prezydent Brączek — apokryficznymi uzupełnieniami przekazu o Jezusie;
5. Erazm Damer — symbolicznymi i obrazowymi rozwinięciami biografii Jezusa w średniowieczu.
Metodę pracy miał sobie swobodnie wybrać każdy z zainteresowanych.
Dr Dziwaczek nie chciał na razie brać udziału w naszej próbie. „Ja jestem naprawdę ogromnie zainteresowany całą sprawą, naprawdę ogromnie, raczą państwo wiedzieć,” — napisał — „ale proszę wybaczyć, moja praca habilitacyjna wchodzi w tych dniach w wyjątkowo delikatną i decydującą fazę. Bardzo zatem proszę, żeby państwo przez czas jakiś raczyli o mnie mówić zgodnie z dawnym obyczajem jedynie «noster habilitandus», a ja się zobowiązuję, że niedługo wrócę do prac klubowych jako «habilitatus nostrificandus».”
Tak zatem się zaczęło. Nasza wyprawa ruszyła. Brzmi to może trochę zbyt patetycznie, ale trudno mi było nazwać nasze przedsięwzięcie inaczej.
Zanim w naszej nowej skrzynce @inter.explor.climb zebrały się wszystkie relacje, upłynął przeszło tydzień. Czekałem naprawdę niecierpliwie i chyba w tym oczekiwaniu wyobrażałem sobie zbyt wiele. Pewnie dlatego, kiedy realacje już nadeszły, poczułem się zawiedziony. Przecież nie o to mi chodziło! To, co dostałem, to były w większości tylko proste „wypracowania na zadany temat”. Było tam wprawdzie kilka rzeczy ciekawszych, ale w całości nic szczególnego. Szkoda czasu. Musimy albo wymyślić coś nowego, albo odtrąbić zakończenie akcji.
Mimo wszystko jednak zdecydowałem się wysłać Janowi owoce naszej pracy. Najpierw próbowałem połączyć wszystkie relacje w jeden tekst, ale w końcu doszedłem do wniosku, że lepiej będzie jeśli je zostawię z grubsza w takiej postaci, w jakiej je otrzymałem. Usunąłem wobec tego jedynie niektóre niepotrzebne powtórzenia, dodałem natomiast w poszczególnych relacjach konieczne nawiązania do pozostałych. Oto, co z tego wyszło:
HISTORYCZNE RAMY ŻYCIA JEZUSA
— co możemy wiedzieć, co możemy sobie wyobrazić?
Uwaga: ponieważ całość okazała się dość obszerna, podzieliłem ją na dwie części. Pierwszą znajdziesz tutaj, a drugą (relacje Brączka i Damera) w rozdziale następnym.
CZĘŚĆ I: Czas, miejsce, najbliżsi…
1. Karl Löwenstein — Chronologia wydarzeń początku i końca życia Jezusa
Na początku umieściłem następujący list do Jana: „Zanim przedstawię zebrany przeze mnie materiał, muszę Ci coś opowiedzieć. To będzie wstęp. Czy śniło Ci się kiedyś, że musisz jeszcze raz zdawać maturę? To podobno jest jeden z częstszych snów — nawiedza wielu i zwykle bywa dość koszmarny. Mnie zdarzył się znowu ostatniej nocy. Jak to we śnie — sytuacja była równocześnie dziwaczna i zupełnie realna. Komisja, którą widziałem przed sobą, była całkiem realna — a przede wszystkim pani profesor Z., historyczna zmora tamtych lat, była całkiem realna i zadawała mi realne pytania z tym samym co wtedy słodko–złośliwym uśmiechem. Wszystkiego już nie pamiętam. Wiem tylko, że oczywiście plątałem się w datach i miałem coraz silniejsze uczucie miękkości w kolanach, a także tam, gdzie kończą się plecy. W pewnym momencie nasz dyrektor, chcąc mnie ratować, zapytał łagodnym tonem: «No to może proszę chociaż powiedzieć Komisji, który teraz mamy rok?» Intensywnie myśląc, co mu się nagle stało, i o co tu może chodzić, mówię przez zaciśnięte zęby «1994». Rozbawione spojrzenia Komisji. «To chyba naprawdę nie ma sensu.» — usłyszałem szept dyrektora — «Chłopak jest tak stremowany, że już nic nie skojarzy.» Pani Z. wydobyła z torebki kalendarz i stukając się w czoło pokazywała mi pierwszą stronę. «Kalendarz nauczycielski na rok 2000» — przeczytałem. «Jako historyk zawsze dbam o precyzję datowania» — dodała pokazując swój kalendarz Komisji. Jak przez mgłę słyszałem jeszcze, że mówili coś o uchwale ONZ sprzed roku i o przesunięciu początku światowej rachuby czasu o sześć lat. Więcej nic nie pamiętam, bo jak zwykle w takich wypadkach w najbardziej emocjonującym momencie obudziłem się — i to z prawdziwą ulgą. Jak większość snów i ten nie był oczywiście przypadkowy. Właśnie dlatego o nim piszę. Ta historia z datą wiąże się przecież najwyraźniej z zadaniem, którego się podjąłem w ramach naszego podziału pracy. Rzecz w tym, że naprawdę mamy teraz najprawdopodobniej rok 2000 po narodzeniu Chrystusa.
Tyle wstępu. Teraz przejdźmy do wyników mojej pracy. Najpierw zwięźle przedstawię informacje podstawowe i powszechnie znane, a następnie dodam do tego małe wyjaśnienie dodatkowe.”
Kiedy postanowiono liczyć lata od roku narodzenia Chrystusa, powstała kwestia sprecyzowania tej daty. W pierwszej połowie szóstego stulecia rzymski mnich i teolog Dionizy Mały wyliczył, że Jezus narodził się w roku 753 ab urbe condita, czyli od założenia Rzymu. W obliczeniach tych popełnił jednak pewien trudny do skorygowania błąd. Dane, które mamy do dyspozycji (informacje ewangelii o osobach panujących w czasach Jezusa i ewentualnie także o gwieździe, która ukazała się po Jego narodzeniu — por. Łk 1,5; 2,1–2 i Mt 2,1–2.9–10), nie są dostatecznie precyzyjne. Dzisiejsze próby określenia daty narodzin Jezusa dają dlatego wyniki rozbieżne. Wiadomo, że Jezus nie mógł się narodzić wcześniej niż osiem ani później niż cztery lata przed dzisiaj przyjmowaną datą. Najbardziej prawdopodobne jest datowanie Jego narodzin na rok 6 przed początkiem naszej rachuby czasu. Nie mówię „rok 6 przed narodzeniem Chrystusa”, bo stwierdzenie, że Jezus Chrystus narodził się sześć lat przed narodzeniem Chrystusa, brzmi dziwacznie.
Według Łukasza (3,23) Jezus rozpoczął działalność publiczną około trzydziestego roku życia. Jeśli uwzględnimy to, co właśnie powiedzieliśmy o Jego narodzinach, to początek publicznej działalności Jezusa musiał przypaść na lata 26–30, a najprawdopodobniej na przełom roku 27 i 28 (wynika to z Łk 3,1 — piętnasty rok rządów Tyberiusza, o którym tam mowa, to czas od 1 października roku 27 do 1 października roku 28). Jezus działał publicznie 2 lub 3 lata. Także tej wiadomości nie możemy sprecyzować — zachodzi bowiem różnica między relacją Synoptyków i relacją Jana.
Bardziej skomplikowana jest kwestia daty Jego śmierci. Jeśli przyjmiemy, że Jezus umarł w piątek, w dzień przygotowania Paschy — to znaczy według kalendarza żydowskiego dnia 14 lub 15 nissan — w Jerozolimie (por. Mk 15,42 i Łk 23,54), pozostaje nam jedynie kilka możliwości. Piątek zgadzał się z tą datą w latach 30 i 31 oraz 33 i 36 po Chrystusie. Większość badaczy uważa dzisiaj za najprawdopodobniejszy rok 30. Dniem śmierci Jezusa byłby zatem 7 kwietnia roku 30. Nie jest jednak wcale wykluczone, że przekaz ewangelii o paschalnym charakterze pożegnalnej uczty Jezusa z Jego uczniami jest raczej napisaną z perspektywy późniejszych wydarzeń — zmartwychwstania Jezusa i rodzącej się wiary w Niego — teologiczną interpretacją historii. Gdyby tak było, to nawet te skromne dane, którymi dysponujemy, okazałyby się wątpliwe.
Tak więc najważniejszych dat z życia Jezusa nie jesteśmy w stanie ustalić z dostateczną pewnością. Czy to tylko przypadek? Czy może raczej trzeba w tym widzieć znak — palec Boży, który na coś istotnego wskazuje i coś ważnego nam mówi? Ale co właściwie? Czemu miałaby służyć nasza niewiedza i bezradność w tej dziedzinie?
Muszę powiedzieć, że byłem całą tą kwestią coraz bardziej wytrącony z równowagi. Może to śmieszne i niepoważne. Pewnie nie powinienem aż tak bardzo czepiać się tej jednej sprawy — w końcu nie najważniejszej. Ze mną jednak tak właśnie bywa. Kiedy postanawiam się czegoś dowiedzieć, moje postanowienie pcha mnie jak czołg — i każda przeszkoda doprowadza mnie prawie do wściekłości. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że potrzeba dokładnego datowania i precyzyjnego opisu wydarzeń jest tylko dość specyficznym wykwitem naukowej mentalności czasów nowożytnych. W gruncie rzeczy bardzo niewiele zależy od tego, jak dobrze znamy tę czy inną datę. Ale ja chciałem wiedzieć — i nie mogłem się pogodzić z tym, że wiedział nie będę. Siedziałem nad moimi skoroszytami i przez chwilę nerwowo bębniłem palcami po stole. W pewnym momencie poczułem za sobą czyjąś obecność. Stary Profesor? Chciałem się odwrócić, ale ten, kto stał za mną położył mi rękę na głowie i łagodnie powiedział: „Zostań. Tu nie ma nic do oglądania.” Głos starego człowieka, ale to nie był Stary Profesor, to musiał być ktoś inny — mówił z wyraźnym akcentem szwajcarskim. „Nie gniewaj się, ale szukasz źle. Historia jest ważna, ale pewność poznania osoby Jezusa jako centrum Ewangelii nie może płynąć z niczego innego, jak tylko ze wzbudzonej przez Boga wiary. Studium krytyczno–historyczne oznacza zasłużony i konieczny koniec tych «fundamentów» owego poznania, które wcale jego fundamentami nie są, skoro nie zostały położone przez Boga samego. Kto tego jeszcze nie wie, że nie znamy już Chrystusa według ciała (a my wszyscy tego jeszcze nie wiemy), ten powinien pozwolić, by krytyczna egzegeza powiedziała mu: im gruntowniej się przerazisz tym, co mówimy o historii Jezusa, tym lepiej dla ciebie i dla twojej sprawy. I to właśnie może być przysługa, jaką «wiedza historyczna» jest w stanie wyświadczyć właściwej sprawie teologii. Zrozum mnie dobrze. Nie mówię, że twoje zainteresowanie datami życia Jezusa jest niepotrzebne. Może ono jednak stać się niebezpieczne, jeśli zbytnio ulegniesz swojemu pragnieniu precyzyjnej wiedzy. To dobrze, że nie potrafimy związać Jezusa z precyzyjnie określonym miejscem i czasem (chociaż wiemy, że było takie miejsce i był taki czas). Tak właśnie ma być. Ślady Bożego objawienia się w świecie są czymś więcej, niż tylko przypadkami tego świata, dlatego też na naszym własnym miejscu w czasie możemy się cieszyć wieczną obietnicą; jest tak, ponieważ na jednym miejscu w czasie, w jednym punkcie rzeczywistości napotykamy czas rozjaśniony, rozjaśnioną rzeczywistość, Bożą odpowiedź, prawdę z innego porządku. Dzień Jezusa Chrystusa nie jest tylko jednym z wielu dni ludzkiej historii. Dzień Jezusa Chrystusa jest dniem wszystkich dni.”
Ucisk dłoni na mojej głowie zelżał. Chwilę jeszcze siedziałem nierchomo. Potem powoli się odwróciłem. Nie było nikogo. Nie zdziwiłem się wcale. Znałem te słowa i wiem, kto to był. Nie całkiem się z nim zgadzałem, ale w jednym na pewno miał rację. Są rzeczy nieskończenie ważniejsze, niż odpowiedź na pytanie: kiedy i gdzie? A przecież my nie przestaniemy stawiać także takich pytań.
2. Ryszard Leserc — Kilka uwag o środowisku społecznym Jezusa
Także Leserc napisał krótki wstępny list. „To, co dzisiaj przesyłam, pewnie niewiele wniesie — ma też być tylko zachętą i zaproszeniem. To coś takiego, jak informacja z przewodnika turystycznego. Chciałbym, żebyśmy mogli kiedyś razem wybrać się do Ziemi Izraela i spojrzeć na wszystko z bliska. Może się uda. Na razie udało mi się wpaść tam na krótką chwilę z Anną Taussig — i było to bardzo piękne i poruszające przeżycie. Ona sama pewnie o tym napisze. Tymczasem serdecznie pozdrawiam. Ryszard.”
Nazwa Nazaretu jako miasta rodzinnego Jezusa, stała się częścią Jego imienia. Można to potraktować jako rzecz całkiem zrozumiałą, ponieważ było w zwyczaju nazywanie osób (zwłaszcza bardziej poważanych) od miejsca pochodzenia, chociaż równie rozpowszechniony był zwyczaj używania przydomka od imienia ojca. Wróćmy jednak do Nazaretu. To było wówczas niewielkie i mało znane galilejskie miasteczko — można się zastanawiać, dlaczego w ogóle nazywano je miastem. Liczyło zapewne kilkanaście domów położonych na wyżynie opadającej dość stromo w stronę jeziora Genezaret.
O latach pobytu Jezusa w Nazarecie nie wiemy prawie nic. Możemy się jedynie domyślać okoliczności życia Jego rodziny. To samo dotyczy zawodu Jezusa i stylu życia, który panował w Jego otoczeniu.
Język i sposób myślenia Jezusa ukształtował się w ówczesnym środowisku galilejskim. Jezus mówił zapewne galilejską odmianą języka aramajskiego (charakterystyczne dla niej było między innymi słabe rozróżnienie dźwięków gardłowych — dlatego też „mowa zdradzała Galilejczyków” — por. Mt 26,73).
Możemy zapytać o wpływ powszechnych wówczas idei i opini religijnych, teologicznych i narodowych na postępowanie i nauczanie Jezusa. Z pewnością nie można Jezusa utożsamiać z żadnym spośród znanych ugrupowań żydowskich Jego czasu. Należał On raczej do najliczniejszej, chociaż mniej określonej grupy „am ha–arec” — „ludu tej ziemi” — lub też do tzw. „'anawim” — ubogich. Niemniej jednak Jezus był pewnie bliższy wiernym Prawu faryzeuszom, niż arystokratycznym saduceuszom — i raczej podobny do pokojowo i eschatologicznie nastawionych esseńczyków (wspólnota z Qumran), niż do walczących przeciw Rzymianom z bronią w ręku zelotów. W Jego otoczeniu są jednak ludzie związani ze wszystkimi tymi ugrupowaniami i to wobec nich rozwinie się Jego nauka. Najpierw jednak jest czas milczenia — Nazaret.
3. Anna Taussig — Jezus w Nazarecie
Imiona Maryi jako matki Jezusa i Józefa jako jego ojca–opiekuna ewangeliści przekazują w sposób, który wskazuje na istnienie wokół tej sprawy pewnego napięcia i tajemnicy. U Łukasza kilkakrotnie mowa jest o obojgu jako rodzicach Jezusa (2,27.39.41), ale Łk 3,23 powiada „był jak mniemano synem Józefa”. Mt 1,18–24 wskazuje na tajemnicę Maryi i przedstawia wątpliwości Józefa. Mk 6,3 nazywa Jezusa „synem Maryi, a bratem Jakuba, Józefa, Judy i Szymona”. Ze względu na swego mniemanego ojca Jezus mógłby nosić przydomek „bar Jussuf” — „syn Józefa”. Takie imię pojawia się u Łukasza (3,23 i 4,22), ale w kontekście wątpliwości co do tego, kim właściwie Jezus jest; pojawia się też dwukrotnie u Jana (1,45: „znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy — Jezusa, syna Józefa, z Nazaretu” — jest to jedyne miejsce twierdzące) oraz 6,42 — tu również w kontekście wątpliwości. Tradycja, według której Józef umarł stosunkowo wcześnie, ma pewne podstawy. W niejednoznaczności wszystkich tych tekstów można się dopatrywać śladów tajemnicy dotyczącej pochodzenia Jezusa, która w niewielkim i bardzo tradycyjnym środowisku nazaretańskim musiała być naprawdę trudna do przyjęcia.
Jezus jest u Marka nazwany „cieślą” (6,3), a u Mateusza zaś „synem cieśli” (13,55); Łukasz milczy na ten temat. Można przyjąć, że pierwotne jest określenie Marka, i że później — w miarę kerygmatycznego „uwznioślania” obrazu Jezusa — pojawiła się tendencja do przemilczania Jego zawodu. Jezus byłby zatem podobnie jak Józef cieślą, co zgadza się z ówczesnymi zwyczajami, według których ojciec miał obowiązek wprowadzić syna w swój zawód („kto go nie uczy rzemiosła, uczy go rozboju” — czytamy w Talmudzie). Cieśla (te/ktwn) był wówczas czymś więcej, niż tylko rzemieślnikiem obrabiającym drewno — trzeba go nazwać raczej „budowniczym” i to w dość szerokim znaczeniu tego słowa. To jednak nie wszystko. Z faktu, że Jezus używa prawie wyłącznie porównań z życia najemnych robotników rolnych, a nie z życia cieśli, niektórzy wyciągają wniosek, że wykonywał raczej ten pierwszy zawód.
W tym miejscu przerwałam pisanie. Nie bardzo podobało mi się to, co napisałam. Czym mogło być, czym było, jak wyglądało życie w Nazarecie? Pomyślałam o tamtych historiach z lwami. Wiele bym dała za to, żeby mnie przeniosły w czasy Jezusa. Chyba nic z tego, ale pomarzyć można…
Moje marzenie się nie spełniło, ale przecież na chwilę znalazłam się jednak w Nazarecie. To było tak. Następnego wieczora siedzieliśmy z Ryszardem przy herbacie wspominając nasze dawniejsze podróże. On już kilkakrotnie był w Izraelu, ja dotąd nie. Poprosiłam, żeby mi coś o tym opowiedział. Chwilę zwlekał. „Dobrze.” — mówi — „Byłem kiedyś także w Nazarecie. Dość dawno temu — już ponad trzydzieści lat. Wtedy jeszcze studiowałem i udało mi się prawie cudem dostać do ekipy archeologicznej profesora M. B. To było piękne. Dobrze, opowiem ci o moim spotkaniu z tym miejscem.” On naprawdę świetnie opowiada. Najpierw przez chwilę słyszałam jego głos, ale po chwili stało się jeszcze coś więcej. Byliśmy tam razem. Wprowadził mnie do kościoła zbudowanego nad domniemanym domem rodzinnym Jezusa. Było tam pełno ludzi. Niezwykły nastrój. Skupione uniesienie. Ktoś właśnie przemawiał — żarliwy, prawie błagalny, lekko gardłowy głos. Mówił po francusku: „Nazaret jest szkołą, w której zaczynamy pojmować życie Jezusa. Tu dostrzegamy konieczność rozważania tego wszystkiego, co stanowiło ramy Jego pobytu wśród nas: miejsca, czasu, zwyczajów, języka, praktyk religijnych, słowem, tego wszystkiego, czym posłużył się Jezus, żeby objawić się światu. Ale my tędy tylko przechodzimy. Jesteśmy tu pielgrzymami. Musimy się wyrzec naszego pragnienia, żeby na tym miejscu uczyć się rozumienia Ewangelii. Zanim jednak stąd odejdziemy, musimy pośpiesznie i jakby ukradkiem przyswoić sobie kilka krótkich pouczeń Nazaretu. Najpierw będzie to lekcja milczenia. Dalej lekcja życia rodzinnego. Wreszcie przykład pracy…” Słuchałam uważnie. Było coś szczególnego w tym głosie — on naprawdę przykuwał uwagę. Spojrzałam nad ramieniem stojącego przede mną mężczyzny. Wokół ołtarza krąg najrozmaiciej ubranych duchownych. Pośrodku, nieco wyżej, drobny, szczupły mówca w białej sutannie, czerwonej jedwabnej pelerynce i szerokiej stule. Dzisiaj już wiem, kto to był — ale to wcale nie jest takie ważne. Ważne jest tylko to jedno: przy całej kościelnej teatralności tej sceny, i przy całym patosie tego, co on mówił — jego słowa trafiały w samo sedno rzeczy. To był naprawdę Nazaret. To był naprawdę rodzinny dom Jezusa.
Musiałam wtedy pomyśleć o tamtych czasach. O tajemnicy otaczającej narodziny Jezusa. O tym, jak trudne musiało być dla Jego najbliższych — przede wszystkim dla Maryi i Józefa — to, co się wydarzyło. O tych biednych ludziach, dla których wszystko to było pewnie najpierw zdarzeniem niezrozumiałym i zawstydzającym, może nawet powodem zgorszenia. I o tym, co działo się tutaj później, dzień po dniu i rok po roku, przez trzydzieści lat, które Jezus spędził w tym ubogim zakątku ziemi. Czy nie dlatego Jego sąsiedzi później nie mogli Mu uwierzyć, a nawet gotowi byli Go zabić (por. Łk 4,16–30)? Musiał im się z wielu powodów wydawać podejrzany i niebezpieczny. Zupełnie nie nadawał się w ich oczach na proroka: był tylko jednym z nich, biednym robotnikiem z Nazaretu, ale był też równocześnie kimś innym, kimś obcym, kimś, kto wziął się nie wiadomo skąd. A poza tym był taki dziwny — podejrzewali nawet, że oszalał (por. Mk 3,21). Dlaczego nie założył rodziny? Dlaczego nie został tu i nie pracował jak wszyscy, tylko włóczył się gdzieś po świecie opowiadając rzeczy, którymi musiał napytać sobie biedy — i dlaczego w ten sposób jeszcze bardziej psuł i tak mało pochlebną opinię o Nazarecie i jego mieszkańcach?
Było mi ich strasznie żal. Nie wiem, co się z nimi stało dalej. Niektórzy może później coś zrozumieli i może uwierzyli Jezusowi, większość pewnie nie. Co jednak powiedzieliby oni wszyscy, gdyby znaleźli się dzisiaj, tutaj z nami? Gdyby zobaczyli ten kościół i ten tłum. Gdyby usłyszeli ten czuły i błagalny głos: „Tu wszystko przemawia, ale wszystko ma też podwójny sens. To, co pozwalają nam poznać nasze oczy, jest ważne i konieczne. Kto jednak zatrzyma się tylko na tym, pozostanie w ciemnościach. Ewangelia ukazuje swój wewnętrzny sens tylko temu, kto przyjmuje jej światło w tej prawości serca, która ostatecznie ma źródło w darze niewidzialnym. Tak, Nazaret jest szkołą. Jak bardzo pragnęlibyśmy tu wrócić…”
w którym biegamy po stuleciach, jak po schodach własnego domu; później Karl spotyka zupełnie odmienionego Patryka i dochodzi między nimi do poważnego starcia. Mimo wszystko jednak Karlowi udaje się pokazać, że nawet ostrą kłótnię można przekształcić w porządną naukę.
na początek strony © 1996–2000 Mateusz |