SIEĆ

 

ROZDZIAŁ VI,

w którym poznajemy bliżej Szczurka — on naprawdę nazywa się August Dziwaczek i epizodycznie wystąpił już w rozdziale poprzednim, a teraz wprowadza nas do Klubu imienia pana Brączka. W związku z tym Karl układa plan, dzięki któremu na dobre rozwinie się nasza Wyprawa do Początków Chrześcijaństwa. Najpierw jednak przesyła mi dokończenie wykładu o historyczności przekazu o Jezusie.

 

 

Kiedy w czwartek rano zjawiłem się w bibliotece, ku mojemu zdumieniu pod drzwiami pokoju zastałem Szczurka. „Ja bardzo pana przepraszam.” — uśmiechał się trochę niepewnie. „Ale wie pan, ja go wtedy naprawdę widziałem. Chyba się pan nie dziwi, że wpadłem w panikę i pobiegłem do dyrektora. Przecież gdybym wiedział, że…” „Co gdyby pan wiedział?” — zapytałem, może trochę zbyt ostro. „… że to ma coś wspólnego ze sprawą, której od pewnego czasu poświęcamy się w gronie kilku kolegów.” Teraz oczywiście mnie zaintrygował. „Proszę bardzo, niech pan wejdzie.” — powiedziałem — „Zdaje się, że powinniśmy porozmawiać o tym wszystkim spokojniej. Zaraz zrobię herbatę, jeśli mogę zaproponować.” Usiadł i rozglądał się dyskretnie po pokoju leciutko przekrzywiając głowę. Chciało mi się śmiać, bo był w tym naprawdę podobny do małego szczurka. Sympatyczny, tylko trochę dziwny. „Pozwoli pan, że się przedstawię,” — mówi — „Dziwaczek, August Dziwaczek, doktor nauk historycznych.” Musiałem natężyć wszystkie siły, żeby się nie roześmiać. Na szczęście niczego nie zauważył.

„Otóż kolega Brączek — to jest młody pan Brączek, raczy pan wiedzieć,” — dodał szybko. Wprawdzie nie miałem przyjemności znać starego pana Brączka, ale mniejsza z tym, zobaczymy, co będzie dalej. „Kolega Brączek powiedział mi, nie wiem skąd on to wie, może od Starego — my o nim mianowicie między sobą mówimy Stary.”

Dajcie spokój, pomyślałem, jeśli tak będzie nawijał dygresję za dygresją to do wieczora do niczego nie dojdziemy. Na szczęście za chwilę się z tego wyplątał: „Krótko mówiąc, Brączek — młody, ma się rozumieć — powiedział mi, że panowie najprawdopodobniej odkryli sposób na podróżowanie w czasie, i że to ma coś wspólnego z lwami. Że podobno w Sieci — nasz Instytut też od niedawna został przyłączony do Sieci, ale ja się na tym zupełnie nie znam. Że podobno w Sieci krąży bardzo interesująca korespondencja między panami. Ja nie wiem, czy to wolno czytać, ale Brączek twierdzi, że w publicznej Sieci wolno.”

Na szczęście nie powiedział, że chodzi o młodego Brączka, bo chyba bym go kopnął. Gość był zdecydowanie uciążliwy w rozmowie. Gdyby nie tamta wzmianka, że on i jego koledzy zajmują się czymś podobnym do nas, pewnie bym się go szybko pozbył.

„Otóż myśmy założyli taki skromny klub, raczy pan wiedzieć. Tylko bardzo bym pana prosił, żeby pan rzecz całą utrzymał w dyskrecji. To znaczy, może pan o tym powiedzieć swoim kolegom, ale innym nie. Wie pan, my wszyscy jesteśmy poważnymi pracownikami Instytutu Historii Kultury naszego uniwersytetu. Sami młodzi doktorzy, prawie wszyscy jeszcze przed pięćdziesiątką. Jeden nawet już habilitowany. Niedawno się habilitował, bardzo ciekawa praca, bardzo ciekawa, ale nie o tym chciałem mówić. Ten klub, to taka niewinna zabawa, całkiem na linii naszych zainteresowań. Ale sam pan rozumie, niektórym to się może wydać mało poważne. Jednym słowem, my byśmy byli bardzo zainteresowani tym panów wynalazkiem. To może mieć ogromne znaczenie! To są niewiarygodne perspektywy! Panie, pan sobie nie zdaje sprawy…”

„Zdaję sobie sprawę.” — powiedziałem sucho, bo ten wybuch entuzjazmu trochę mi zaczął działać na nerwy.

„Czy moglibyśmy się jakoś porozumieć?” — pytał z wyraźnym niepokojem. „Wie pan, ja nie jestem sam,” — powiadam — „musiałbym najpierw porozmawiać z moimi kolegami, a zwłaszcza z jednym, który jest pomysłodawcą całej naszej działalności. Nie jestem też pewien, czy to się da przenieść poza nasz krąg…” „Ja rozumiem, ja oczywiście rozumiem. Właśnie dlatego do pana przyszedłem — w porozumieniu z moimi kolegami — bo ja tu bywam najczęściej z nas wszystkich, raczy pan wiedzieć. Ja mianowicie też zaczynam przygotowywać habilitację. Piszę o zwyczajach akademickich w czternastym wieku. Pasjonująca historia, mało znana, a szkoda, naprawdę szkoda. Ale nie o tym chciałem mówić. Bardzo pana proszę, niech pan przedstawi naszą sprawę swojemu przyjacielowi czy też swoim przyjaciołom, bo panów jest podobno kilku.”

To oczywiście mogłem zrobić. Musiałem go jednak trochę dokładniej wypytać, o co chodzi. „Dobrze,” — mówię — „ale musi mi pan trochę dokładniej powiedzieć, o co chodzi — kim panowie są i czym się panowie właściwie zajmują w tym klubie?” „Pan wybaczy,” — mówi mi na to — „ale nie chciałbym jeszcze ujawniać nazwisk moich kolegów. Gdybyśmy doszli do porozumienia, to co innego. Powiem może na razie tylko tyle, że jest nas tymczasem pięcioro i że niezwykle interesują nas podróże w przeszłość i oczywiście pisane z nich relacje. Dlatego założyliśmy ten klub. Pomysłodawcą był młody pan Brączek. Wie pan, on jest naprawdę prawnukiem tego słynnego pana Macieja Brączka i dlatego przyszło mu na myśl, żeby zebrać uczonych gotowych poświęcić nieco sił idei, która jego pradziadowi — my go nazywamy Starym, jak pan już raczy wiedzieć — przyniosła tak niezwykłą sławę — mianowicie idei podróżowania nie tylko w przestrzeni, ale także w czasie. Pamięta pan zapewne «Nową epokową wycieczkę pana Brączka tym razem do piętnastego stulecia»? Owszem pamiętałem, ale wszystko to razem wydało mi się nieco dziwaczne — podobnie jak mój gość z jego „raczy pan wiedzieć”. „Dobrze,” — mówię — „w najbliższym czasie przedstawię całą sprawę mojemu koledze i zobaczymy, co będziemy mogli dla panów zrobić.” „Serdecznie panu dziękuję!” — wykrzyknął pan Dziwaczek — „A czy mogę już jutro zapytać o wynik panów rozmowy? Ja tu jutro znowu będę…” „Bardzo proszę.” — powiedziałem, i kiedy już zamknął za sobą drzwi, naprawdę odetchnąłem z ulgą.

Oczywiście, opowiem to Karlowi. Ale po co właściwie mielibyśmy wprowadzać w nasze sprawy ten ich zwariowany klub? Nie możemy przecież być biurem podróży w przeszłość. My sami w końcu nie bardzo wiemy, jak dzieje się to wszystko, co się z nami dzieje…

Napisałem do Karla przedstawiając mu całą sprawę i cytując dość obficie mojego Szczurka, żeby wiedział, z kim mamy do czynienia. Nie od razu odpisał. Dopiero wieczorem przyszedł od niego krótki list, który mnie naprawdę zadziwił. Pisał tak: „To oczywiście może nic nie być. Ale nie sugerowałbym się aż tak bardzo zewnętrzną oryginalnością Twojego gościa. Jedno jest pewne: tym ludziom nie brak fantazji, a to w tych kręgach nie jest wcale sprawa zbyt częsta. Mam pewien pomysł, ale musielibyśmy ich trochę sprawdzić, zanim wcielimy go w życie. Wiesz, powoli zbliża się czas, żebyśmy przestali zajmować się głównie metodami badań historycznych nad przekazem ewangelii, a zapoznali się bardziej wprost z wynikami tych badań. Właśnie do tego mogliby się nam przydać członkowie Klubu pana Brączka. Mogliby odbywać swoje upragnione podróże w przeszłość, a równocześnie nam pomagać. Jeszcze trochę się nad tym zastanowię i dam Ci znać, co dalej. Na razie powiedz Twojemu gościowi, żeby dał nam swój adres sieciowy i cierpliwie poczekał kilka dni. Pozdrawiam. Karl.”

 

Tak też zrobiłem. Szczurek — chyba nie przestanę go tak nazywać — nie był wcale zaskoczony. „Całkowicie panów rozumiem.” — powiedział, kiedy mu przedstawiłem nasze tymczasowe stanowisko — „To są sprawy poważne. Niech pan się nie martwi. My potrafimy uszanować wszystko, co się uszanowania domaga. Moje uszanowanie panu. Do zobaczenia.”

Karl odezwał się dopiero w poniedziałek rano. Tego listu nie mogę Ci tutaj przytoczyć, bo mi zaginął. Pytałem Karla, czy go zachował, ale niestety też go już nie ma. Mniejsza z tym. W każdym razie to właśnie wtedy wpadł na pomysł naszej pierwszej wielkiej Wyprawy. Oczywiście wówczas nie był jeszcze pewien, czy rzecz cała będzie w ogóle możliwa. To w tym liście jednak naszkicował plan, według którego mieliśmy postępować przez najbliższe tygodnie. Punktem wyjścia była oryginalna sytuacja, w jakiej znaleźliśmy się dzięki Staremu Profesorowi. Mój Szczurek miał według Karla zupełną rację. Otwierały się przed nami możliwości wprost niewyobrażalne. Zarazem jednak, my dwaj sami nie byliśmy w stanie do końca ich wykorzystać. Dlatego Karl gotów był włączyć w naszą działalność Klub pana Brączka (a gdyby zaszła taka potrzeba, także innych chętnych). Widziałem, jak tego trzeźwego i nieco oschłego mola książkowego ogarnia coraz większy entuzjazm czy nawet prawdziwa namiętność. Poczuł się najwyraźniej jak jeden z dawnych wielkich Odkrywców — przygotowujący nową i niezwykłą wyprawę badawczą. Pragnienie wiedzy może być naprawdę wielką siłą. Gdybym jeszcze ja sam mógł podzielać ten jego rosnący zapał…

Ja jednak miałem coraz więcej wątpliwości. Zastanawiałem się, czy to naprawdę dobry pomysł, żeby w nasze prace wciągać ludzi postronnych i przypadkowych. Sprawy, którymi się zajmujemy są trudne i delikatne. Mam wrażenie, że ktoś, kto spotka się z nimi bez odpowiedniego przygotowania łatwo może ulec pewnym złudzeniom albo wprost nieporozumieniom. Czy wobec tego powinniśmy włączać w naszą rozmowę ludzi, których praktycznie biorąc nie znamy? Jak oni zareagują na to, co od nas usłyszą? Zrozumieją? Nie zrozumieją? Zgorszą się czy zbudują? Wyśmieją nas? Zlekceważą? Jak długo tego nie wiemy, lepiej nie ryzykować.

Czułem się jednak z tymi moimi wątpliwościami dość bezradnie i nie bardzo wiedziałem, co dalej. Badawczy i nauczycielski zapał Karla był tak wielki, że zupełnie nie wyglądało na to, by cokolwiek mogło go powstrzymać. Chętnie odwołałbym się do pomocy Zofii, Teofila czy Tomasza, ale nie chciałem sprawiać wrażenia, że skarżę się przed nimi na Karla. Na szczęście wkrótce się okazało, że wcale nie muszę się do nikogo odwoływać.

Być może powinienem to wiedzieć już wówczas, ale jednak zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak dobrze Zofia orientuje się nie tylko w stanie naszej dyskusji, ale także w stanie mojego ducha (to samo dotyczyło zresztą Karla i — jak się później okazało — wszystkich innych uczestników naszej gry). Kiedy mianowicie tak bezradnie siedziałem przed komputerem — przez chwilę próbowałem napisać kilka słów do Dreiburga, ale w końcu wymazałem wszystko — nagle zamigotało okienko nadchodzącej korespondencji. To była właśnie Zofia. „Dobrze.” — napisała — „Powiem Ci, co o tym sądzę: przeczytaj WA 622. Mile pozdrawiam. Zofia” Nie mogę powiedzieć, żeby to była utęskniona i natychmiastowa pomoc w moich trudnościach. Naprawdę nie wiedziałem, co miałoby znaczyć WA 622. Domyślałem się jedynie, że podobnie jak wtedy, kiedy Karlowi podrzuciła tekst Kierkegaarda, i tym razem chodzi o wskazówkę bibliograficzną. Wtedy jednak podała przynajmniej nazwisko autora. Tu nawet tego nie było. Być może w tym wypadku nie ma takiej potrzeby, może chodzi o skrót, który powinienem już dawno znać — ale niestety go nie znałem. Jedyny ratunek w Karlu. Napisałem wobec tego natychmiast do niego, ale najwyraźniej nie było go na miejscu, bo się nie odezwał. Dopiero następnego dnia po włączeniu komputera znalazłem jego odpowiedź. „WA — to tzw. «Weimarer Ausgabe»,” — napisał — „standartowe wydanie wszystkich dzieł Marcina Lutra. 622 jest numerem strony w tym wydaniu. Wszystkie poważne wydania dzieł Lutra stosują jako odnośnik tę właśnie numerację, co pozwala łatwo znaleźć dowolny tekst w dowolnym wydaniu czy tłumaczeniu. Oczywiście nie musisz tego wiedzieć, ale skądinąd takie rzeczy wiedzieć warto. Ja sam zaraz zajrzałem na podane przez Zofię miejsce. To jest traktat polemiczny zatytułowany «De servo arbitrio» — «O niewolnej woli», odpowiedź Lutra na atakujące jego poglądy dziełko Erazma z Rotterdamu («O wolnej woli»). Sam tekst wydaje mi się ciekawy, ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego Zofia wskazała Ci akurat ten fragment. Podejrzewam, że to jest jej odpowiedź na Twoje pytanie, którego jeszcze nie znam. Jeśli możesz, napisz mi o tym coś bliższego. Pozdrawiam. Karl.”

Pewnie, że to była odpowiedź na moje pytanie, ale jaka? Musiałem natychmiast sięgnąć do Lutra. Trzeba przyznać, że Zofia prowadza nas bardzo oryginalnymi drogami. «Weimarer Ausgabe» nie znalazłem, ale mieliśmy inne, podręczne wydanie dzieł Lutra, w którym bez trudu wyszukałem wskazane miejsce. „Co masz na myśli,” — przeczytałem — „kiedy twierdzisz, że pewnych prawd nie powinno się głosić tłumom? Dlaczego zatem nie jesteś konsekwentny i nie wycofasz się z całej sprawy? Jeśli bowiem masz rację sam o tym rozprawiając, to dlaczego ganisz innych, kiedy to czynią? A jeśli rzeczywiście nie jest rzeczą dobrą rozprawiać o tych rzeczach, to dlaczego sam to czynisz?”

Przyznaję, że zagranie było wyrafinowane. Akurat z pomocą Lutra… Musiałem uznać się za pokonanego. A jednak przez chwilę myślałem nad innym rozwiązaniem — żeby pójść za jedną z rad Lutra i rzeczywiście wycofać się z całej sprawy. Chyba jednak już nie byłem w stanie. Mimo wszystkich moich wątpliwości i oporów zbyt wiele już wiedziałem, żeby teraz nad tym wszystkim przejść obojętnie i udawać, że nic się nie stało.

Opisałem wobec tego całą sprawę dość dokładnie Karlowi. Nie był zdziwiony. Odpisał, że mnie rozumie. Sam wprawdzie takich wątpliwości nie ma, ale wcale nie uważa się z tego powodu za coś lepszego. Uważa natomiast, że w naszym świecie (choćby tylko z powodu takich urządzeń jak Sieć) wszelkie próby ukrywania czy przemilczania jakiejkolwiek prawdy, która może być ważna dla wielu ludzi, są nie tylko nieodpowiedzialne, ale najzwyczajniej skazane na niepowodzenie. To dotyczy każdej możliwej prawdy ważnej dla kogoś poza nami samymi. Tym bardziej dotyczy to prawdy teologicznej. Nie może być tak, żeby pewne obszary wiedzy teologicznej były świadomie ukrywane czy pomijane w nauczaniu przeznaczonym dla tzw. „tłumów”. Jasne, że nie wszyscy muszą studiować wszystko, ale po pierwsze, kto chce, powinien móc to robić, po drugie, każda uczciwa wiedza i doświadczenie zdobyte przez kogokolwiek należy ostatecznie do wszystkich. Kto je zdobywa, ma obowiązek dzielić się z każdym, z kim może się swoim bogactwem podzielić — oczywiście tak, żeby to, co ma do przekazania, było dla tego drugiego do przyjęcia.

Karl uspokoił mnie też co do Klubu pana Brączka. Jest przekonany — pisał — że jego członkowie okażą się ludźmi, z którymi warto współpracować. Poza tym, jak już wspomniałem, rozwinął uwzględniający ich udział plan, który teraz chciał z moją pomocą stopniowo wprowadzić w życie. Pierwszym zadaniem dla mnie było zatem przeprowadzić mały rekonesans wśród kolegów Szczurka. Żeby to było możliwe, musieliśmy oczywiście wstępnie przystać na ich propozycję, ale Karl uznał, że możemy pójść na takie ryzyko.

Napisaliśmy zatem na zostawiony nam przez Dr. Dziwaczka adres sieciowy — @uniparol.hist.brączek — proponując spotkanie dla omówienia kilku istotnych szczegółów naszej przyszłej współpracy. Odpowiedzieli natychmiast, proponując pierwsze spotkanie na dzisiejszy wieczór. Nie zdziwiłem się wcale miejscem, jakie zaproponowali. Była to ta sama słynna restauracja koło katedry, z której stary pan Brączek sto lat temu wyruszył w swoją wielką podróż do XV stulecia. Miałem tylko cichą nadzieję, że jako gość klubu nie będę musiał płacić, bo tam się ostatnio zrobiło strasznie drogo. (Zaraz dodam, że Klub rzeczywiście błysnął honorem i zafundował mi bardzo elegancką kolację.)

Kiedy tam zaszedłem po pracy, z komputerem pod pachą i z głową pełną pytań do naszych kontrahentów, Klub był już w komplecie. Zaskoczyło mnie, że obok czterech panów była tam też jedna dama. Wprawdzie mój gość powiedział zaraz w pierwszej rozmowie, że jest ich pięcioro, ale wówczas nie zwróciłem na to uwagi. Prezydentem był najwyraźniej młody pan Brączek i jemu to właśnie rozpromieniony Dr Dziwaczek przedstawił mnie na pierwszym miejscu. Wcale nie był taki młody. Był to elegancki i energiczny pan, z pewnością najstarszy z nich wszystkich. Wyglądał przy tym bardziej na dyrektora dużej firmy niż na męża uczonego, którego pochłania jedynie zdobywanie i mnożenie wiedzy. „Maciej Brączek, serdecznie witam w naszym gronie.” — przedstawił mi się i natychmiast przejął pałeczkę od kolegi Dziwaczka. Jak widać, nawet imię odziedziczył po swoim sławnym przodku. Przedstawił mi pozostałych członków Klubu. „Pani Anna Taussig, pan Erazm Damer, pan Ryszard Leserc.” W odróżnieniu od pana prezydenta Brączka, pozostali wyglądali mniej więcej tak, jak po opowiadaniu Szczurka wyobrażałem sobie „samych młodych doktorów, a jednego nawet habilitowanego” (był to Damer, który w ogóle okazał się mózgiem całej grupy i zarazem największym sceptykiem z nich wszystkich). Patrzyli na mnie ze spokojnym zaciekawieniem, a ja zastanawiałem się, czego możemy od nich oczekiwać.

Z początku rozmowa nie bardzo się kleiła. Zamówiliśmy kolację i rozmawialiśmy o trudnościach finansowych Uniwersytetu i naszej biblioteki. Mamy teraz wprawdzie łatwy dostęp do wszystkiego, co dzieje się w szerokim świecie — między innymi dzięki Sieci. Jednak poważne wykorzystanie stwarzanych przez nią możliwości kosztuje bardzo wiele. Nie tylko musimy płacić za usługi innych ośrodków i bibliotek, z których pomocy korzystamy, ale i oni oczekują od nas równorzędnego wkładu — udostępnienia naszych zbiorów — a to jest ogromna praca, na którą na razie brak nam sił i pieniędzy. Szczurek, który, jak zauważyłem, w tym towarzystwie nieco przygasł, twierdził wprawdzie, że nasze kłopoty są tylko przejściowe; kiedy już przejdziemy pierwszy wysoki próg, dalej pójdzie gładko; ale pozostali nie byli tego tak pewni.

W pewnym momencie Brączek zdecydował się przerwać błędne koło narzekań, w które najwyraźniej się zaplątaliśmy. „Proponuję, żebyśmy dali spokój sprawom, których w tym gronie z pewnością nie rozwiążemy, i zajęli się tym, co jest w naszych możliwościach. Przypominam o celu naszego dzisiejszego spotkania.” Poprosiłem wobec tego, żeby przedstawili mi swoje zamiary i oczekiwania. Byli gotowi to zrobić, ale najpierw chcieli usłyszeć ode mnie coś bliższego o naszych dotychczasowych doświadczeniach i przeżyciach. Opowiedziałem wobec tego pokrótce historię naszych przygód — o lwach, o Starym Profesorze, o wszystkich dotychczasowych wyprawach w przeszłość, ale przede wszystkim o istotnym zamiarze Karla i moim — by razem poznawać początki chrześcijaństwa. Żeby od samego początku uniknąć nieporozumień, zwróciłem im też uwagę na to, że bynajmniej nie opanowaliśmy z Karlem „techniki” podróżowania w przeszłość — i że wszystko, co nam się zdarzyło, zdarzyło się niespodziewanie, a w każdym razie poza naszą bezpośrednią kontrolą.

Nie byli zdziwieni. Wyglądali na ludzi, którzy nie dziwią się z zasady niczemu, wszystko przyjmując z tą samą życzliwą uwagą. Nie byli jednak bezkrytyczni. Damer — jak już wspomniałem, umysł precyzyjny i sceptyczny — ujął rzecz całą krótko. „Znowu to pogranicze” — mruknął, bardziej do siebie niż do innych. „Jasne i ciemne, jawa i sen, żmudne, systematyczne, rozumiejące poznanie i obok niego «szybsza droga» intuicji czy nawet iluminacji. Tak było dawniej, tak jest i teraz. To jest naprawdę ciekawe, jak uparte mogą być pewne motywy i zjawiska kulturowe. Już się wydawało, że zostały całkowicie wyparte z naszego aż nazbyt trzeźwego świata, a one tymczasem wracają tylnymi drzwiami, i to w najzupełniej niespodziewanych miejscach i momentach. Tym też trzeba by się było kiedyś poważnie i systematycznie zająć.” „Na razie jednak przyjmijmy rzecz całą taką, jaką jest.” — wszedł mu w słowo prezydent Brączek — „Wie pan,” — to do mnie — „ideą naszego klubu jest, że historii w ogóle, a historii kultury w szczególności, nie można uprawiać z pozycji całkowitej neutralności i niezaangażowania. Każdy z nas jest przecież częścią zjawisk i procesów, które bada — czy tego chce, czy nie. Ważne jest tylko, żebyśmy sobie z tego faktu zdawali sprawę — i żebyśmy go uwzględniali wybierając i rozwijając metody naszej pracy.” „To właśnie chcemy teraz zrobić.” — dodała pani Taussig — „Ja na tym miejscu, w naszym klubie, odkładam bez żalu przynajmniej na chwilę niektóre reguły naukowego warsztatu historyka i czuję się raczej jak mama, która opowiada swoim dzieciom historie, które kiedyś usłyszała od swojej mamy czy babci, a tamta od swojej i tak dalej i dalej. Cała się przejmuję tym, co opowiadam, i naprawdę to przeżywam, bo kiedyś, kiedy to słyszałam po raz pierwszy, tak właśnie to przeżyłam i byłam cała przejęta, a dzisiaj wcale nie jestem kimś innym, niż wtedy, chociaż tyle wiem…” „Nasza kochana babcia–bajarka.” — uśmiechnął się milczący dotąd Leserc — „Tobie powinno być na imię Selma albo Astrid, albo coś w tym stylu, a nie Anna, miła babuniu.” „Przestań!” — pani Anna niby się gniewała, ale zdaje się, że w gruncie rzeczy chętnie przyjęła tę aluzję — „Czy ty sam, opowiadając nam o losach drugiej wyprawy krzyżowej i o twoim królu Ryszardzie, nie zrobiłeś z tego prawdziwej chanson de geste, w najlepszym stylu dworskiego barda?”

„Myśmy dotąd wypracowali sobie taką właśnie metodę, raczy pan wiedzieć” — to oczywiście Dziwaczek — „że każdy po kolei próbuje «uczestnicząco opowiadać» ten fragment historii, na którym sam zna się najlepiej. Mam wrażenie, że to nie jest wcale tak bardzo odległe od tego, co się przydarzyło panu Karlowi i panu.” „Tyle tylko,” — powiadam na to — „że z nas dwu tylko kolega Karl zna się w miarę dobrze na sprawach, które badamy. Ja stawiam w tej dziedzinie dopiero pierwsze kroki.”

„Dobrze.” — prezydent po raz kolejny zabrał się do porządkowania naszej rozmowy — „Spróbujmy teraz sprecyzować nasze propozycje i oczekiwania wobec panów.” Wszyscy zamilkli, a on mówił dalej tak: „Otóż my możemy oddać panom do dyspozycji naszą wiedzę i orientację w literaturze historycznej. Mam wrażenie, że to jest istotny element całej sprawy. Niech państwo zwrócą uwagę, że dotychczasowe wyprawy panów Jana i Karla układają się powoli w dość systematyczny zestaw wykładów i lektur. Z panów strony oczekiwalibyśmy natomiast przede wszystkim dokładnych relacji z wydarzeń, których staną się panowie świadkami. To jest minimum naszych oczekiwań. Gdyby okazało się, że możliwe jest coś więcej, że Stary Profesor ze swoimi lwami gotów jest i przed nami otworzyć bramy do przeszłości, to tym lepiej.”

To oczywiście mogłem przyjąć i byłem pewien, że Karl także zgodzi się na coś takiego. Powiedziałem zatem, że ich propozycje przekażę mojemu koledze i że powiadomię ich o naszej decyzji.

Kolacja była naprawdę dobra. Kiedy wyszliśmy z restauracji w ciemny i wietrzny październikowy wieczór, nie miałem wcale ochoty spieszyć się do domu. Nie poszedłem dlatego do metra, ale pożegnałem moich towarzyszy i spokojnym krokiem schodziłem samotnie w kierunku rzeki i Starego Miasta. Wiatr szybko gnał po ciemnym niebie sino–mleczne pasma chmur. Między nimi błyskały pojedyncze gwiazdy. Wszystko pełne ruchu i szumu, chociaż miasto już cichło. Bardzo lubię taką pogodę. Możesz się uśmiechnąć, ale ja muszę wtedy myśleć o aniołach, których wielkie skrzydła łopoczą między niebem i ziemią.

 

Dopiero następnego dnia po południu posłałem Karlowi sprawozdanie z poprzedniego wieczoru. Widać na nie czekał, bo już po chwili przyszło potwierdzenie. „Tak sobie to mniej więcej wyobrażałem.” — napisał — „Są nawet ostrożniejsi, niż myślałem. Mój plan jest dużo bardziej radykalny, chociaż przyznaję, że nie wiem, czy jest też realny. Muszę jeszcze przemyśleć kilka spraw, a potem Ci napiszę o szczegółach. Tymczasem postanowiłem dokończyć wykład o odczytywaniu historycznego świadectwa ewangelii o Jezusie. Wydaje mi się, że teraz potrzebne jest już tylko krótkie podsumowanie, w którym chciałbym Ci zwrócić uwagę na kwestię, która wydaje mi się w tym wszystkim najważniejsza. To będzie zatem

 

Odcinek 4 — Podsumowanie — albo o czym należy zawsze pamiętać…

 

Zacznę obszernym cytatem. Chciałbym z jego pomocą przypomnieć te pytania i wątpliwości, od których rozpoczyna się wszystko, o czym tu dotąd mówiliśmy. Oto, co w roku 1976, na tle ówczesnych napięć wokół dogmatycznych konsekwencji osiągnięć współczesnej egzegezy, napisał Hans Urs von Balthasar:

„Na którymkolwiek tekście Ewangelii (…) chcielibyśmy się zatrzymać i oprzeć, zawsze jakiś krytyk ma wobec niego istotne zastrzeżenia. Wydaje się, że z nie kwestionowanych dotąd słów i cudów Jezusa prawie nic już się nie ostało. Ogólne ramy biograficzne i geograficzne Jego życia są już u Marka zredagowane (układ Ewangelii Jana jest zupełnie inny). Upadają prawie wszystkie wypowiedzi [Jezusa] o sobie: Jezus głosi nie siebie samego, lecz urzeczywistniające się Królestwo Boże. Upadają wyrażające Jego godność tytuły (Mesjasz = Christos, Syn Boży, Kyrios); żywe spory toczą się jeszcze tylko wokół «Syna Człowieczego», lecz wielu uważa od dawna ten tytuł za wprowadzony później. Upada bardzo wiele cudów, zwłaszcza cuda w zakresie przyrody, choć niektóre uzdrowienia są niepodważalne. Upada (pseudo) historyczny sztafaż niektórych przekazanych wypowiedzi, a o mowach (logia) twierdzi się prawie bez wyjątku, że zostały one później transponowane w inne związki znaczeniowe, jak to daje się wyraźnie odczytać z różnego u Łukasza i Mateusza traktowania wypowiedzi pochodzących ze «zbioru mów» (Q). Jeśli nie chce się przypisywać Jezusowi niemożliwych do zniesienia sprzeczności, trzeba niektóre Jego słowa (na przykład końcowe rozesłanie uczniów na cały świat czy warunek, że przed końcem świata Ewangelia musi być głoszona wszystkim narodom) wyłączyć jako dodane później przez gminę. Trudno powiedzieć, jak dalece opis Męki już wcześnie (przed Markiem) został ukształtowany według motywów starotestamentowych, a później przez Mateusza zaopatrzony w glosy «napisane jest», «powiedziano przodkom», «czytaliście w Piśmie». Klasyczny motyw cierpiącego i wybawionego przez Boga człowieka sprawiedliwego został w późnym judaizmie wzmocniony, powstał motyw niesłusznie skazanego męczennika lub człowieka bezbronnego, przy czym cierpienie jego miało wartość pokuty za cały naród. Jak dalece oddziałał ten motyw na wykładnię Krzyża w pierwotnej gminie, u Pawła, wreszcie w Ewangeliach (okup za wielu)? (…)

jednak spod wszystkich powielkanocnych przemalowań przebija twarde ziarno prawdy historycznej: to, że Chrystus został sub Pontio Pilato ukrzyżowany, zawdzięczał On ponad wszelką wątpliwość niemożliwemu do przyjęcia dla żydowskich uszu roszczeniu: że jest wyższym nawet ponad Torę interpretatorem woli i nakazów Boga, że jako przedstawiający Go swoją osobą przypisuje sobie moc odpuszczania grzechów, że w imieniu Boga staje po stronie grzeszników przeciw tym, którzy chcieli sami usprawiedliwiać się przed Bogiem przez swoją gorliwość w zachowywaniu Prawa. (…)

Za naczelną zasadę uznać należy tezę: słowo, które Bóg w Jezusie kieruje do świata («Słowo stało się ciałem»), dopiero z ukrzyżowaniem i wskrzeszeniem zostało dopowiedziane do końca. Słowa i czyny człowieka śmiertelnego, Jezusa, są tylko cząstką tego Słowa. Ten, komu przypadło zadanie włączenia owej cząstki w całokształt Słowa — Zmartwychwstałemu, Duchowi Świętemu, wierze Kościoła pierwotnego, czy formującym słowo, które w końcu miało się stać Ewangelią — musiał w każdym razie dokonać transpozycji.”

Przytaczam ten tekst, ponieważ pokazuje on (nie wprost, ale raczej przez kontrprzykład), na czym może polegać ograniczenie i ślepy zaułek, w który wchodzi z jednej strony każdy, kto pytanie o historię Jezusa zawęża i sprowadza jedynie do pytania o fakty z Jego ziemskiego życia, z drugiej zaś ten, kto wobec rodzących się na tle takiego pytania trudności zbyt szybko, zbyt łatwo i zbyt jednostronnie odwołuje się do wiary, jako jedynej właściwej drogi przystępu do prawdy o Jezusie.

Zakwestionowanie historyczności (historycznej autentyczności) części cudów lub słów Jezusa tylko wtedy prowadzi do trudności, kiedy ktoś natychmiast i wprost wyciąga z tego wnioski ściśle teologiczne czy raczej „ideologiczne”: jeśli nie było dokładnie tak, jak napisano w ewangeliach, to wiara i nauka Kościoła jest zbiorem fałszerstw albo w najlepszym razie nieporozumień. Kto tak myśli, nie pozna jednak prawdy o Jezusie, ponieważ oczekuje jej nie tam, gdzie można ją znaleźć i szuka jej nie tak, jak można ją znaleźć. Ale zupełnie podobnie nie dowie się też prawdy o Jezusie ktoś, kto w imię wiary domaga się nie kwestionowania niczego w świadectwie biblijnym — traktowanym wtedy fundamentalistycznie jako literalnie dosłowny opis wydarzeń. Przyczyna nieporozumienia jest w obu wypadkach w gruncie rzeczy ta sama. Jest nią niezrozumienie szczególnego charakteru ewangelii jako źródeł historycznych i zarazem jako świadectw wiary.

Historia i wiara łączą się bowiem w ewangeliach ze sobą nierozdzielnie. Historia — taka, jaka była — jest koniecznym i niepomijalnym wymiarem pełnej prawdy o Jezusie Chrystusie. I chodzi tu najpierw o szczegółową i konkretną historię człowieka Jezusa z Nazaretu, który narodził się, żył i umarł w określonym miejscu i czasie. Ewangelie dają nam do niej dostęp, jeśli tylko potrafimy je „historycznie” czytać. Chodzi jednak oczywiście również o historię tego wszystkiego, co Jezus pozostawił swoim uczniom, i co oni odwołując się do Niego, wsparci mocą Boga, wierząc i głosząc tajemnicę Jezusa, uczynili dalszym ciągiem tamtej Jego jednostkowej ludzkiej historii. To właśnie ma na myśli H. U. von Balthasar mówiąc o „dopowiedzeniu” i o „transpozycji” tego, co wydarzyło się i zostało powiedziane w historii człowieka Jezusa. Możemy to ująć bardzo prosto: wiara ma historię i bez niej byłaby nie tylko niezrozumiała, ale wprost niemożliwa. Do historii wiary należy Jezus–człowiek — taki, jaki był. Jezusa–człowieka możemy poznać korzystając z metod i zasad wypracowanych przez nauki historyczne — to znaczy właśnie: prawidłowo odczytując ewangelie jako źródła historyczne. Kto tego nie wie, nie chce wiedzieć, czy też kto to lekceważy, ostatecznie kwestionuje i uniemożliwia sobie samemu i innym wiarę w Jezusa. Nie może bowiem naprawdę wierzyć w Niego, kto zamyka oczy na to, kim On był jako człowiek.

 

Zamknąłem plik, wyłączyłem komputer i zszedłem do metra. Karl mówił do mnie, ale przecież nie tylko i może nawet nie na pierwszym miejscu do mnie. Tylu ludzi niepokoją sprawy, o których mi napisał. Ci ludzie stoją tu i siedzą razem ze mną. Są wśród nich tacy, którzy czują się zawiedzeni i oszukani, kiedy się dowiadują, że w historii Jezusa nie wszystko było tak, jak sobie dotąd wyobrażali (na podstawie tego, czego ich uczono). Inni bronią swoich dotychczasowych wyobrażeń trzymając się ich kurczowo i wbrew wszystkiemu. Ja sam znam wielu takich i takich. Co robić? Jak mówić o tych sprawach, żeby pomóc sobie i im? W każdym razie Zofia i Karl mieli rację: trzeba o tym mówić. Nie można udawać, że nic się nie stało i że nie ma problemu. My wszyscy naprawdę jesteśmy w tej samej Sieci.

 

 

ROZDZIAŁ VII,

w którym Karl rozmyśla nad swoim planem, a następnie po spotkaniu z Patrykiem i jego gośćmi wpada w nastrój filozoficzny. Liczne pytania bez odpowiedzi wpędzają go w smutek. Ponieważ jednak nauka jest niezłym sposobem na smutki, razem z Klubem pana Brączka rozpoczyna wyprawę naukową w czasy Jezusa.

 

 

 

na początek strony
© 1996–2000 Mateusz