Łagry -- za "Fatimę"
Ksiądz Świdnicki w moich oczach

 

 

Po raz pierwszy z księdzem Świdnickim zetknąłem się w 1989 roku na Ukrainie, w czasie uroczystości fatimskich w Dowbyszu, koło Żytomierza. Wtedy, w sposób uroczysty, została wprowadzona figura Matki Boskiej Fatimskiej. Przy końcu Mszy świętej niezwykle żarliwie przemówił pewien ksiądz. Mówił o tym, że został aresztowany i osadzony w łagrze z tego powodu, iż znaleziono u niego w czasie rewizji książeczkę o Matce Boskiej z Fatimy. -- Patrzcie -- mówił -- co może Pan Bóg i Matka Boża. Kilka lat temu skazano mnie na więzienie i łagry, a dziś wprowadzamy uroczyście figurę Matki Boskiej z Fatimy tutaj, i ja mogę swobodnie przemawiać. Mało tego, jak widzieliśmy na ulicach miasta ruchem kierowała milicja, by procesja mogła przejść swobodnie przez Dowbysz.

Mówił jeszcze długo i z pewną dumą, że on, łagiernik przemawia w tej uroczystej chwili. Kiedy zapytałem stojącego obok mnie księdza: kim jest ten kaznodzieja?, wtedy właśnie usłyszałem, że to ksiądz Świdnicki, który niedawno wyszedł z łagrów. Oskarżono go -- jak o tym była mowa -- między innymi o to, że rozszerza wrogą sowieckiemu państwu literaturę. Później kilkakrotnie, jadąc na Zachód, ksiądz Świdnicki wpadał do mnie do Warszawy, by porozmawiać o sprawach Kościoła.

Nasze rozmowy z zasady dotyczyły problemów religijnych, zwłaszcza na Wschodzie. Bardzo go bolało to, że Kościół katolicki tak powoli podejmował działalność na terenach byłego Związku Radzieckiego. -- Baptyści, świadkowie Jehowy -- mówił -- budują swoje domy modlitwy, mobilizują i zjednują sobie ludzi, a u nas wszystko idzie tak opornie i powoli. A był to rzeczywiście czas "gorący", bo ludzie po upadku stalinowskiego systemu byli zdezorientowani i szukali wartości i przesłanek, według których mogliby kształtować swoje życie.

On ciągle mnie pytał, co i jak robić, by zakony i biskupi wysyłali księży na Wschód. Wtedy nie było jeszcze tam ustanowionej hierachii kościelnej. Dużo też mi opowiadał o swojej drodze do kapłaństwa, pracy na Syberii i pobycie w łagrach. Pisałem o tym w poprzednich rozdziałach.

Ostatnio, to znaczy w czerwcu 1996 roku, jadąc do Niemiec także wpadł do mnie, by porozmawiać trochę o stanie swego ducha i sytuacji Kościoła na Syberii. W czasie rozmowy, mimochodem powiedziałem, że jeżeli będzie jechał samochodem, to bardzo chętnie się z nim zabiorę za Ural.

I stało się. Pewnego wieczoru zadzwonił do mnie z Hanoweru, informując, że jedzie samochodem i mam "pakować walizki". W takich oto okolicznościach wybrałem się na Syberię szlakiem skazanych, najpierw przez carat, a później przez system sowiecki na pobyt i śmierć w więzieniach... łagrach... Zsyłano nie tylko naszych rodaków, ale także ludzi innych narodowości. Nie o tym jednak chciałem pisać w tym końcowym rozdziale, ale o księdzu Świdnickim, jakim on jest dzisiaj, po tych wszystkich przejściach, o których traktuje ta książka.

Podróżując i przebywając z nim praktycznie bez przerwy przez trzy tygodnie, mogłem mu się bliżej przyjrzeć jako człowiekowi i księdzu; zapoznać się z jego myśleniem, pragnieniami i marzeniami.

Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to ksiądz Świdnicki jest raczej niskiej postury, ale za to ma wielką łysinę. Pan Bóg obdarzył go dużymi zdolnościami. Łatwo uczy się języków, ma doskonały słuch, gra na organach i pięknie śpiewa. Gdyby żył w innych czasach i w innym kraju, jego zdolności mogłyby zabłysnąć o wiele jaśniejszym blaskiem. Jest, jak to się mówi, człowiekiem z charakterem. Twardy dla siebie, ale też wymagający od innych. By wymusić na parafianach poprawę z tak zwanych grzechów społecznych, jak np. nadużywanie alkoholu, o czym pisałem wcześniej, narzucał sobie ścisły post i mówił, że będzie tak długo pościł, aż oni przestaną pić. Nierzadko słaniał się na nogach z głodu. Kobiety prosiły go: -- Ojczeńka, niech ksiądz nie traci zdrowia. Ale on nie ustępował. -- Przestanę pościć -- mówił -- gdy przestaniecie pić.

Fakt ten wskazuje na jego determinację i silną wolę. Gdy ksiądz Świdnicki coś sobie postanowił, nic i nikt nie był w stanie go powstrzymać. Wszystko robił, by osiągnąć postawiony sobie cel. Poza tym, ksiądz Józef, to urodzony przywódca i nie tylko. To także dyskutant i polemista. Gdy tylko nadarzy się okazja, sam "rzuca rękawicę" lub rzuconą podejmuje, czyli rozpoczyna dyskusję.

Kiedy w Nowosybirsku czekałem na niego (poszedł załatwiać jakąś sprawę), zaczął mnie agitować wyznawca Kościoła Jerozolimskiego, i przez pewien czas coś tam nawijał. Po powrocie powiedziałem o tym księdzu Józefowi, wtedy zaiskrzyły mu się oczy i zawołał: -- Dlaczego ksiądz go nie zatrzymał? Ale bym sobie z nim pogadał -- powiedział śmiejąc się.

W kilku kwestiach, zwłaszcza spornych, jeśli chodzi o wyznania chrześcijańskie, jest niezwykle oczytany i merytorycznie dobrze przygotowany. Ma też cały szereg własnych przemyśleń. Ma w sobie, obok pewnej twardości i zadziorności, coś z usposobienia dziecka. Chodząc z nim po Moskwie, mogłem zauważyć jak różne interesowały go rzeczy. Z jakim zaciekawieniem przyglądał się wystawom. W sklepach brał do ręki i oglądał wiele przedmiotów, których w zasadzie nie miał zamiaru kupić, ale traktował je jako rzeczy godne obejrzenia, mówiąc po prostu -- bawiły go jak zabawki. A przecież ksiądz Świdnicki to "światowiec" -- zjeździł całą Europę i widział wiele wspaniałości tego świata.

W Moskwie poszliśmy zobaczyć, jak postępuje budowa prawosławnej cerkwi "Spasitiela" (Zbawiciela), mnie wystarczył jeden, drugi rzut oka i wszystko stawało się jasne, a tym samym mało już interesujące. Ksiądz Józef natomiast przyglądał się każdemu szczegółowi. Zachodził to z jednej, to z drugiej strony i oglądał detale. Tak praktycznie przedstawiały się wszystkie jego oględziny. Do zbudowanej od nowa "Arki" -- przy wejściu na kremlowski plac -- wracał kilkakrotnie i wzywał mnie do bardziej uważnego przyglądania się: -- Patrzaj! Patrzaj! -- mówił. Obszedł też i "detalicznie" obejrzał odbudowywany przez księży salezjanów kościół Najświętszej Maryi Panny. Nie interesowały go natomiast cuda natury. Ja się zachwycałem wspaniałością uralskich gór, kanionów i lasów, zielonością zbóż i syberyjskich stepów, nie mówiąc już o brzozowych zagajnikach, które nadawały tym ogromnym, równinnym przestrzeniom, porosłych zbożami i trawą iście parkowy charakter.

Jego stosunek do ludzi był nacechowany jakąś głęboką życzliwością i gotowością do rozmów, niezależnie od tego, czy byli to ludzie młodzi czy starsi, wykształceni czy prości. Patrząc na jego kontakty z ludźmi, nabierało się przekonania, że dla niego najważniejszy jest człowiek. Zawsze miał dla niego dobre słowo i ową, taką ważną w stosunkach międzyludzkich gotowość do wysłuchania każdego. Może właśnie dlatego ksiądz Świdnicki jest człowiekiem "poza czasem". Szybko zorientowałem się, że umawianie się z nim na określoną godzinę -- to było jak przysłowiowe czekanie na "Godota": przyjdzie nie przyjdzie. Mówiłem wtedy do siebie: bądź cierpliwy, nie złość się, czekaj. Jego stosunek do czasu najlepiej charakteryzuje powiedzenie pallotyna urodzonego na Kijowszczyźnie, księdza Aleksandra Milewskiego: "Godzina spóźnienia to żadne spóźnienie".

Jadąc z nim przeszło pięć tysięcy kilometrów obserwowałem go jako kierowcę. Był to najdziwniejszy kierowca z jakim kiedykolwiek jechałem. Nawiasem mówiąc, sam jestem kierowcą, dużo jeżdżę i co nieco wiem, jak należy się poruszać po drogach publicznych. Jedyną zasadą, jedynym znakiem drogowym, z którym ksiądz Józef jako tako się liczył, były czerwone światła. Wszystkie inne przepisy były mało ważne. Pasy na jezdniach nie miały większego znaczenia. Gdy się zatrzymywał na światłach, to zawsze starał się mieć pas jezdni między kołami, by móc wyskoczyć samochodem w lewo lub w prawo. Gdy go zapytałem, dlaczego tak robi, odpowiedział mi z szelmowskim uśmiechem: -- Ksiądz zawsze musi być pierwszy.

Jeżdżąc z nim po Moskwie, która jest chyba jednym z najgorzej oznakowanych miast świata, stwierdziłem, że nigdy nie słyszałem tyle sygnałów ostrzegawczych i nie widziałem tylu dzikich spojrzeń innych kierowców, co wtedy. A już nie do wytrzymania dla mnie było, gdy jeżdżąc po zatłoczonych ulicach Moskwy, skubał raz po raz kupione przeze mnie winogrona, a zerkając do torby, zjeżdżał ze swego pasa. Kiedy ktoś klaksonem dawał mu znak, odzywał się tylko: -- No! no! Czego krzyczysz? Poza miastem z samochodu wyduszał tyle szybkości, ile się dało. Na szczęście nasza łada nie za wiele mogła. Ale nawet na gorszych drogach rzadko schodził ze 120 km. na godzinę.

Jako kierowca był niezwykle wytrzymały. Mógł całymi godzinami, bez przystanku, prowadzić samochód. Gdy groziło mu zaśnięcie za kierownicą, wtedy stosował przyjętą przez siebie terapię, czyli ostre "masowanie" twarzy. Wszyscy kierowcy wiedzą, co to znaczy. Gdy mu mówiłem, że trzeba się zatrzymać, odpocząć i bodaj na chwilę się zdrzemnąć, najczęściej mnie nie słuchał. W samochodzie był uparty jak osioł.

Najbardziej niebezpiecznie jeździł w czasie długich przelotów, gdy odmawiał różaniec. Wtedy to chyba wpadał w ekstazę, czy jakiś amok szybkości, chociaż wyglądał całkiem normalnie. Ale przepisy drogowe niewiele dla niego znaczyły. Gdy mu mówiłem: -- Słuchaj! Jak może czuć się Matka Boska, na cześć której odmawiasz różaniec, kiedy łamiesz przepisy, popełniając grzechy drogowe i narażasz swoje i innych życie? -- E, nic nam nie grozi, to drobnostka, zresztą Matka Boska też była ryzykantką -- mówił.

Muszę jednak przyznać, że mimo tych "drogowych" grzechów, ksiądz Józef dużo się modlił. Odmawiał przede wszystkim różaniec. Ile odmawiał koronek, nie byłem w stanie się doliczyć. Oprócz tego, ja na głos odmawiałem brewiarz, by on razem ze mną mógł się modlić.

Istny cyrk był, gdy ksiądz Józef wymieniał pieniądze w kantorach. Najpierw zajmował miejsce w kolejce. Następnie wyjmował z kieszeni i torby ileś tam kopert, w których przechowywał obcą walutę. Nota bene koperty były rozmieszczone w różnych kieszeniach i ciągle mu się myliły. Kiedy już je odnalazł, rozpoczynał ceremonię segregowania banknotów. Przekładał z jednej koperty do drugiej. Wkładał do kieszeni i znowu wyjmował, by jeszcze raz przeliczyć pieniądze. Całą operację powtarzał kilkakrotnie. A mimo to, ciągle coś mu się nie zgadzało. Trwało to zazwyczaj dosć długo. Wobec tego przepuszczał stojących za nim w kolejce ludzi. Gdy wreszcie zdecydował się podać pieniądze w okienku, znowu je przeliczał. Po wymianie rozpoczynało się sprawdzanie. Był przy tym zarówno skupiony, jak i roztargniony. Taka mieszanka troski i lęku przed pomyłką. Czasem wracał do okienka i jeszcze o coś pytał. Patrząc na to wszystko z boku, można było pęknąć ze śmiechu. W tym czasie nic innego dla niego nie istniało. A przecież, tak naprawdę, pieniądze miały dla niego znaczenie tylko o tyle, o ile były niezbędne do życia, budowy kościoła, kaplicy, czy pracy duszpasterskiej.

Ksiądz Józef, mimo swego niskiego wzrostu, był niezwykle szybkim piechurem. Kiedy chodziliśmy po mieście, nigdy nie mogłem za nim zdążyć. Mimo swego wieku -- ma już szęśćdziesiątkę na karku i pewne dolegliwości fizyczne -- tryskał energią. Mógł też spać w każdym miejscu i w każdej pozycji.

Przebywając z nim bez przerwy, coraz lepiej go poznawałem. Uderzała mnie jego stała troska o Kościół nie tylko na Syberii, ale także w Europie, którą znał. Nigdy nie podjął jakiegoś tematu, który nie wiązałby się ze sprawą wiary i Kościoła. Odczuwał coś w rodzaju głodu intelektualnego i duchowego w tym zakresie. Jakże się tym różnił od wielu księży, którzy czasem wolą dowcipkować i opowiadać kawały, niż porozmawiać na tematy poważne, które stanowią sedno ich religijnego i umysłowego życia. Niepokoiły go półśrodki podejmowane przez władze kościelne w Polsce, jeśli chodzi o aspekt misyjno-duszpasterski na Wschodzie.

Temat, do którego ciągle wracał, to problem ekumenizmu. Idea ekumeniczna, która zrodziła się w jego umyśle około trzydzieści lat temu, ciągle w nim żyje i nurtuje jego myśli. -- Co zrobić -- pytał mnie -- byśmy mogli się razem modlić z prawosławnymi i protestantami, żyć w przyjaźni i serdeczności?

Bolał nad tym, że niektórzy księża nie bardzo rozumieli tę myśl, a prawosławni bali się jej jak diabeł święconej wody. Tego negatywizmu doświadczył na własnej skórze od duchownego prawosławnego w Sargatce, który zabronił swoim wiernym uczęszczania na liturgię grekokatolicką.

W celu łatwiejszego zbliżenia się do prawosławia na płaszczyźnie podstawowej, postarał się o zezwolenie na sprawowanie liturgii, także w obrządku grekokatolickim. Jakie wynikną z tego korzyści duszpastarskie -- czas pokaże. Jedno jest pewne, że oddolna działalność ekumeniczna, to znaczy taka, w której nie dyskutuje się problemów doktrynalnych, prawnych i historycznych, tylko razem się modli -- jest możliwa i bardzo zbliża ludzi do siebie. Doświadczyłem tego osobiście.

We wrześniu, 1996 roku byłem w Żytomierzu na takiej modlitwie i "byciu razem". Odbywało się ono w mieszkaniu prywatnym, ale przystosowanym do tego rodzaju spotkań. Zebrało się około dwudziestu osób. Byli wśród nich zarówno prawosławni, jak i katolicy. Poza czasem poświęconym na moją wypowiedź i ich pytania, resztę spotkania wypełniała modlitwa. Czytali Pismo święte, odmawiali ekumeniczny różaniec, a także modlili się własnymi słowami. Atmosfera była niezwykle uduchowiona, a równocześnie prosta, było miejsce na osobiste problemy i spontaniczne wezwania do modlitwy w określonej intencji. O czymś takim właśnie marzy ksiądz Świdnicki. Chciałby, by takich grup ekumenicznych było więcej tam, gdzie obok siebie żyją i pracują chrześcijanie rożnych wyznań.

To, co w sposób szczególny uderza u księdza Józefa, to życie problemami Kościoła i stałe zatroskanie o sprawy Boże w sercach ludzkich. Bardzo go boli, gdy spotka się z jakimś nieprzejednaniem i wrogością, zwłaszcza u duchownych tak prawosławnych, jak i katolickich.

Czymś niezwykłym jest też Msza święta sprawowana przez księdza Józefa. Na czym polega ta niezwykłość? Czy na pobożności? Pięknym śpiewie? Dobrym kazaniu? Na tym wszystkim, ale nie tylko. Ksiądz Józef ma niezwykły zwyczaj. Potrafi w czasie jednej Mszy świętej sprawować liturgię w kilku językach. Odprawiałem z nim taką Mszę świętą. Zaczynał od "Dominus vobiscum", czyli od łaciny, a potem kolejno mówił po polsku, rosyjsku, ukraińsku i niemiecku. (Wspominał jeszcze, że może modlić się w języku cygańskim). Robił to szczególnie wtedy, gdy zauważył, że na Mszy świętej są przedstawiciele narodów posługujących się jednym z tych języków. Zapytałem księdza Józefa:

-- Dlaczego to robisz? Czy obecni na Mszy świętej nie rozumieją języka rosyjskiego?

-- Nie! Zaprzeczył. Wszyscy bardzo dobrze mówią po rosyjsku.

-- Dlaczego więc robisz ze Mszy świętej wieżę Babel? Odpowiedział mi z rozbrajającą szczerością:

-- Robię to po to, by ludziom było miło, gdy w liturgii usłyszą swój rodzimy język.

Pewne światło na to, kim jest ksiądz Świdnicki, jakie są jego uczucia i wokół czego krążą jego myśli, daje niewielki zeszyt z kilkudziesięcioma wierszami, Wiersze są pisane po polsku i po rosyjsku. Kilka nawet jest w języku ukraińskim. Wiersze jego obejmują okres od 1950 do 1980 roku. Co z nich wynika? Co one mówią o księdzu Józefie?

Nie łatwo na te pytania odpowiedzieć. Myślę jednak, że ukazują jego wrażliwość. On pisze o tym. co czuje, widzi i przeżywa. Postrzega jednak, tak umysłem jak i sercem najpierw prawdy Boże. Ten priorytet nieba nad ziemią, Kościoła nad innymi strukturami społecznymi jest w jego tekstach niezwykle wyrazisty. Nie znaczy to, że obce mu są sprawy np. przyrody. On potrafi podziwiać żółknące i porywane przez wiatr liście, kwiaty na łące, kaczki z młodymi na wodzie. Przedmiotem jego zadumy i serdecznej tkliwości są spracowane ręce kobiet -- ludzka wrażliwość i dobroć.

Przez strofy jego wierszy najczęściej jednak myśl biegnie do Chrystusa w żłobie, na Golgocie i Eucharystii. Pisze o człowieku grzesznym, ale i o Chrystusie dobrym i przebaczającym.

Bóg ma więcej miłosierdzia od gwiazd na niebie,
Piasku na pustyniach i brzegach mórz.
Niż jest grzechów ludzi, którzy byli, są i będą.
Bóg jest miłością i miłosierdziem.

Często w swoich strofach wraca do imienia Jezus. Między innymi pisze:

W imieniu Jezus wielka moc.
To imię Bóg mu dał,
By ze strachu przed Nim
Wróg człowieka, szatan padł !

Będąc w Warszawie w 1967 roku, napisał:

Patrzę na szybki Wisły prąd,
Wieży kościołów, z których bije dzwon
I Kopernika pomnik szary,
Zakonnic habitów sznur.
Gdzie ja jestem?
To inny, obcy ale i bliski świat.

Oczywiście, nie zapomniał też o Matce Bożej pisząc:

Kiedy serca świat omami,
I pięknością swoją wciągnie nas,
Pomnij na nas Matko Droga,
Daj nam siły na ten czas.

Taki on jest! Czy taki? Jak każdy człowiek tak i on ma swoje widzenie Bożych i ludzkich spraw; swoje tęsknoty, marzenia i tajemnice. Dlatego kończę na tym.

 

 
XXIV. PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ EPILOG


początek strony
© 1996-1997 Mateusz